Dziś 73. urodziny sławnego muzyka jazzowego, Michała Urbaniaka. Jego życiorys jest świetnym dowodem na to, że pasją i ciężką pracą można spełnić nawet najśmielsze marzenia. I że wiek nie gra roli. Artysta cztery lata temu zadebiutował jako aktor w filmie Piotra Trzaskalskiego "Mój rower". Jego gra została doceniona Polską Nagrodą Filmową - Orłem w kategorii dla debiutantów "Odkrycie roku". W 2013 roku w wieku 70 lat ożenił się po raz czwarty, z wieloletnią partnerką Dorotą Palmowską. Nigdy nie bał się działania, nawet gdy spełnienie marzeń wymagało przeprowadzki za ocean. To w Stanach Zjednoczonych, gdzie spędził większość życia, zobaczył swojego idola, Louisa Armstronga i nawiązał współpracę z legendarnym Milesem Davisem, o czym w 2011 roku opowiedział w książce "Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego".
Z okazji urodzin przypomnijmy całą rozmowę, która ukazała się w "Vivie!" we wrześniu 2011 roku.
– Myślisz o sobie: jestem facetem, któremu się udało?
Michał Urbaniak: Co udało? Że żyję, jak chciałem? Wiem, że kiedy jedno się udaje, drugie często nie wychodzi. Ale ja dogoniłem swoje marzenia. Grałem z najlepszymi, nagrałem kilkadziesiąt płyt, zdobyłem pozycję jednego z liderów jazzu, podróżowałem po świecie. Marzyłem o Nowym Jorku i zamieszkałem tam na stałe. A jednocześnie zachowałem polską duszę. Nie robię jednak podsumowań. Za wcześnie. Popatrz, facet po sześćdziesiątce, z chorym kręgosłupem, nadwagą, z którą nieustanne walczę, a ciągle coś nowego przede mną: film, koncert, może płyta z Cyganami.
– Michał, co to znaczy „polska dusza”?
Michał Urbaniak: Miałem jakieś 17 lat, bawiliśmy się u mnie na prywatce, w Łodzi, ktoś zgasił światło i rozległ się głos mojego guru Andrzeja Makowieckiego, który teraz napisał o mnie zbeletryzowaną książkę. Niby żartem zawołał: „Dziewczyny, Michasiowi nie dawać dupy, bo się znowu zakocha”. Zapalił światło. Wszyscy nago w uściskach, a ja kompletnie ubrany trzymam panienkę za rękę i patrzymy sobie w oczy. Zresztą pierwszych 20 lat przeżyłem w czystości. To jest właśnie polska dusza, która odpowiada za moje błędy i sukcesy.
– Błędy?
Michał Urbaniak: Największym moim błędem była naiwność w biznesach muzycznych. Wiele razy zostałem oszukany. Wszystkiego musiałem nauczyć się na własnej skórze. Byłem naiwnie bezbronny, ale moją muzykę szanowano i szanuje się do dziś. Inne błędy, jakie popełniłem, dotyczyły moich kobiet. Dziś nie wiem, czy te rozstania były potrzebne, ale stabilizacja z kimś takim jak ja, artystą, to niełatwa sprawa. Następny błąd, że nie doceniałem swojego zdrowia, piłem strasznie dużo. Jak miałem 29 lat, dostałem zawału.
– Dwadzieścia dziewięć???! Inni w tym wieku serce wykorzystują tylko do miłosnych uniesień.
Michał Urbaniak: Z tym zawałem to było tak, że z piwnicy Wandy Warskiej, gdzie graliśmy z Ulą Dudziak, nie wróciłem już do domu, tylko od razu na pogotowie. Miałem wcześniej zalecenie od lekarza – 30 przysiadów i koniak rano, a wszystko będzie dobrze, bo to tylko nerwica serca. Na pogotowiu zrobili mi EKG i wyszedł zawał. Tydzień leżałem. Straszne przeżycie. Powiedziałem wtedy: „Koniec – już nie piję”. Ale nieraz się złamałem. Piłem 15 lat, 17 lat nie tknąłem alkoholu. Teraz testuję co lepsze (śmiech). Adrenalinę i znieczulenie daje mi muzyka.
– A poczucie szczęścia?
Michał Urbaniak: Gdy w nocy napiszę parę taktów, rano jestem absolutnie szczęśliwy. A jak nie gram długo na skrzypcach, na saksie lub nie piszę muzyki – tracę siebie. Muszę mieć poczucie działania i dążenia do czegoś, co daje mi sukces, i to nie taki, że ludzie mi klaszczą, bo klaszczą mi zawsze. Ten sukces musi tkwić we mnie. Nie mógłbym znieść myśli, że już w życiu niczego nie napiszę, wypracuję i że się wypaliłem. Może dlatego piszę bardzo dużo. Jestem nałogowcem.
– To chyba cecha wszystkich pracoholików?
Michał Urbaniak: Wiesz, ja większą część życia spędziłem po 18 godzin przy komputerze. A cztery płyty sam nagrałem własnymi palcami.
– Profesor Wroński, gdy zdawałeś do Akademii Muzycznej, powiedział: „Niech pan uważa, bo środowisko jazzmanów to straszny element”. Alkohol, narkotyki?
Michał Urbaniak: W 1961 roku narkotyków jeszcze nie było, ale był alkohol. A jazz działał jak wódeczka. Tępiony, zakazany. Może dlatego tak ostro graliśmy, jakbyśmy nieśli razem sztandary na barykady. To był nasz protest song. I cały ten jazzowy styl życia. Gdy przyjeżdżaliśmy do nowego miasta na koncert, co chwila ktoś się pojawiał: „Czego potrzeba?”. I przynosili nam „połówkę”, a drugą sami mieliśmy. Ludzie lubili jazz, bo to było takie amerykańskie. Cały Broadway go grał. A Polacy słuchali i czekali, kiedy Amerykanie przyjdą nas wyzwolić. Z Tomkiem Stańko nagrywaliśmy do filmów muzykę Komedy, a potem flaszka i drzemka. I znowu kawałek gramy, i znowu flaszka. I tak całą noc. Nie zostałem wirtuozem skrzypcowym, jak planowała moja mama, chociaż miałem już w kieszeni stypendium do słynnego Davida Ojstracha w Moskwie. Ale gdy usłyszałem w „Głosie Ameryki” „music” z USA, zachorowałem. Ja się po prostu zakochałem. Na początku w rock and rollu, potem w jazzie.

fot. Michał Szlaga. "Viva!" wrzesień 2011
– A w dziewczynach? Byłeś podobno bardzo kochliwy.
Michał Urbaniak: Tu uważaj: mam 17 lat, mieszkam w Sopocie, uczę się do trzech poprawek. W przerwie z kolegą stoimy na molo, podchodzi ruda dziewczyna i mówi: „Jesteś podobny do Presleya”. Strasznie mnie to wkurzyło, bo wszystko brałem wtedy strasznie poważnie. Ja do Presleya? Przecież jestem jazzmanem. Wyjaśniłem jej to dobitnie. To była Magda Dygat, córka znanego pisarza. Już wtedy byliśmy sobą zauroczeni, a potem spotykaliśmy się w Warszawie w Hybrydach. Ona, ja i basista Stasiek Zwierzchowski, na którego mówiliśmy „Stasin”. Miał prostą teorię: żeby nie mieć problemów z alkoholem, potrzebna jest stała konserwacja sprzętu. Wiele lat ją stosowałem. Robiliśmy takie numery – wychodziliśmy z restauracji hotelu MDM i Stasin mówił do szatniarza: „Pan mi złotówkę zabrał za dużo, proszę mi ją zwrócić”. Bo byliśmy spłukani. Przyszedł kierownik z milicją, że pijani rozrabiają. Stasin pyta: „My pijani? Proszę, »jaskółkę« możemy wykonać” i obaj odstawiliśmy balet. Zabrali nas do izby wytrzeźwień, ale tam mieliśmy znajomych lekarzy, alkomat nic nie wykazał. Wzięli nas jeszcze do komisariatu na Wilczą, taką ciężarówką z budą i plandeką. Patrzymy przez szparę, a tu Pałac Kultury i knajpa Trojka, w której koledzy grali. Porucznik, taki z wąsikiem, otworzył drzwi: „Wysiadać”. I poszliśmy z nim do tej Trojki. Fajne czasy były. Kolorowe. Pięknie pisze o nich Makowiecki w książce.
– Często wspominasz lata 60. Dobrze się w nich czułeś?
Michał Urbaniak: Nie patrzę za siebie, ale to był piękny czas. Ukształtowały mnie tamte klimaty, atmosfera. Brak mi ludzi, których część już nie żyje, choćby Krzysia Komedy i jego żony Zosi Komedowej. Ta to rąbała prawdę między oczy. Nasiusiała w Hybrydach przy ludziach. „To są siuśki jazzowe!”, krzyczała. Myśmy najpierw grali jazz Namysłowskiego, a potem jazz Komedy, a Ula Dudziak śpiewała. Było tyle entuzjazmu. I hard core krążył między nami.
– To znaczy?
Michał Urbaniak: Seta, piwo i maczanka, czyli plaster wołowiny i bułka umaczana w sosie, a wszystko za jedyne 10 złotych.
– Mógłbyś swoje życie wspominać po alkoholach, jakie pijałeś?
Michał Urbaniak: Nie tylko. Jak spojrzę na moją dyskografię, to wiem, która płyta kiedy się ukazała, i mogę opowiadać o całym tym roku.
– Do Szwecji wyjechałeś dlatego, żeby zarobić na organy Hammonda?
Michał Urbaniak: Tak. Pamiętam, że w czwórkę wnosiliśmy te organy na szóste piętro. Ważyły 250 kilo. Ula też musiała pomagać. Kosztowały 15 tysięcy dolarów, więc wzięliśmy je na raty. Bo naszym marzeniem z Wojtkiem Karolakiem było utworzyć zespół organowy. A żonom powiedzieliśmy, że chcemy zarobić pieniądze, żeby kupić mieszkania (śmiech). Rozmawialiśmy przy nich szyfrem. B3 to były organy, a brzmiało prawie jak M4. W Polsce nie udałoby się nam zebrać takiej sumy. Chociaż jak graliśmy w sylwestra w Stodole, to przypadało po cztery i pół tysiąca na głowę. Pamiętam, jak Henio „Meloman” tańczył z warszawską pięknością, a pewien pianista do muzyki Stompersów ćwiczył na jednej pani za dekoracją. Dekoracja spadła, wstyd był straszny. Wiesz, ja czasami się budzę i nie wiem, co ja tu robię. Przecież ja powinienem żyć w tamtych czasach! Każdy ma zupełnie inną misję do spełnienia.
– Ty chyba jesteś spełniony?
Michał Urbaniak: Jestem. Nie chciałbym żyć inaczej. Muzyka była i jest moją agencją podróży i z nią zwiedziłem świat, nagrałem i brałem udział w nagraniu ponad 120 płyt i spełniłem swoje młodzieńcze marzenia z nawiązką.
– Gdybyś nie wyjechał do Ameryki, nie spotkałbyś Milesa Davisa. Nie byłbyś jedynym polskim muzykiem, który z nim zagrał. Jaki był?
Michał Urbaniak: Strasznie przeklinał, krzyczał. Mówili, że to największy skurwiel, ale gdzieś w głębi duszy był to superciepły i wrażliwy człowiek. Nakładał maskę skurwiela, żeby trzymać dystans do ludzi i żeby nie dać się skrzywdzić, szczególnie emocjonalnie! Spotkanie z nim w studio i na estradzie było dla mnie wielkim przeżyciem i był dla mnie cudowny, ciepły i dobry. Wszystkie jego nagrania znałem i będę znał nawet na zawsze, bo on mi gra w uszach cały czas. Spotkałem go pierwszy raz w 1971 roku w Montreux na festiwalu, ale poznaliśmy się dopiero w 1985 roku, w studio, gdy zaprosił mnie do nagrania płyty. Podszedł do mnie z tyłu i zaczął masować mi plecy. Zacząłem płakać, tak mnie tym wzruszył. A potem zaprosił na koncert. Bardzo chciałem dostać się do Stanów, żeby poznać właśnie takich ludzi, jak Davis, Quincy Jones, Joe Zawinul, Marcus Miller, Kenny Kirkland, Herbie Hancock, George Duke, Roy Haynes, Buster Williams, Jaco Pastorius, Ron Carter, Toots Thielemans, George Benson. W 1973 roku pojechaliśmy tam z Ulą na stałe.
Książka "Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego"
– Wszedłeś od razu w środowisko jazzowe?
Michał Urbaniak: Tak, i to takie z najwyższej półki. Oni znali moją muzykę z różnych płyt. Zaprzyjaźniłem się z Ornette’em Colemanem, Herbiem Hancockiem, Wayne’em Shorterem, Marcusem Millerem. Miałem mieszkanie przy Central Parku, gdzie przegadaliśmy wiele godzin o muzyce. Stany to jest kraj moich marzeń – wolność, barwność. Bycie sobą. To dla mnie najważniejsze: być sobą. Ale nie obyło się tam bez gorzkich lekcji. Miałem kontrakt z Columbią i z nonszalancją wymówiłem jej kontrakt – ambitny idiota.
– Odezwała się ta Twoja polska dusza?
Michał Urbaniak: Polski charakterek raczej! W Columbii traktowali mnie jak maskotkę, mały Polaczek uwielbiany przez nich, oczko w głowie. Nagraliśmy superpłytę dla Columbii („Fusion III)”. I wtedy ja poszedłem do szefa Columbii Bruce’a Landvalla – fana jazzu i założyciela całej linii jazzowej Columbii Records. Powiedziałem: „Mam najlepszy zespół na świecie, potrzebuję pieniędzy na tygodniówkę dla nich”. A byli to między innymi Steve Gadd, Anthony Jackson i Larry Coryell. On na to: „Twoją płytę wydajemy w październiku, poczekaj dwa miesiące, to damy ci pieniądze”. A ja w takim nowojorskim slangu z polską butą odzywam się: „Bruce, albo dostaję je już, albo idę”. Spojrzał na mnie: „Czyżbyś chciał zrezygnować z kontraktu z nami?”. Ja na to: „Tak”. Bruce powiedział: „Płytę tak czy inaczej wydamy, bo wierzymy w nią, nam się bardzo podoba, a skoro ty wolisz nagrywać dla kogoś innego, to nie będziemy ci przeszkadzać!”. No i tak zostałem na lodzie, bo Warner Brothers, z którym się wcześniej dogadywałem, również nie mógł już z nami nagrywać, bo właśnie podpisali kontrakt z Jean-Lukiem Pontym. Zadzwoniłem do Bruce’a: „Przepraszam, chciałbym wrócić”. Usłyszałem: „Nie, Michał. Musisz się nauczyć, że człowiek odpowiada za swoje słowa”. Chcieli nauczyć mnie pokory, która jest wspaniałą cechą większości Amerykanów.
– Nauczyli?
Michał Urbaniak: Nie za bardzo. Jestem niecierpliwy i chcę wszystko mieć od razu. Musiałem jakoś się pozbierać. W księgarni wykupiłem wszystkie książki, jak negocjować i nauczyć się cierpliwości, a potem poszliśmy z Ulą do scjentologów, by nauczyć się komunikacji z ludźmi. Między nami też się wtedy poprawiło, bo wiedzieliśmy już, co wolno, a czego nie.
– Związek z Ulą był pełen emocji?
Michał Urbaniak: Był w porządku. Wszystko robiliśmy razem, przez 24 godziny na dobę. Byliśmy kumplami i kochankami. Rano wstawałem, pisałem piosenkę, zmieniałem pieluchy córkom, robiłem śniadanie. Tylko że w którymś momencie było za spokojnie i za dobrze. W Stanach mieliśmy raj, a taki raj może się znudzić. Ula chciała chyba odpocząć ode mnie i tej rutyny. Pojechała do Szwecji do brata, zabrała dziewczynki, a mnie poprosiła: „Nie przyjeżdżaj. Chcę odpocząć od ciebie”. Płakałem, dzwoniłem do niej, czułem się strasznie samotny i wtedy trafił się „Głosik”. Zadzwonił w sprawie mieszkania, które chciałem wynająć i jednak jechać do Uli. No i poznałem.
– Tak, tak, wiem. Młodą aktorkę Lilianę Komorowską.
Michał Urbaniak: Oszalałem dla niej. Trzydzieści kilo schudłem, żeby być jej wart. Chciałem wszystkim pokazać, łącznie z Ulą, że jestem innym człowiekiem. Ula już wróciła do Ameryki, ale ja w nocy wymykałem się do parku na randki z Lilianą, 300 metrów od mojego domu. Przez półtora roku udawałem, że się w ogóle nie znamy.

fot. Michał Szlaga. "Viva!" wrzesień 2011
– Chciałeś ratować małżeństwo?
Michał Urbaniak: Chciałem je utrzymać, ale któregoś dnia Ula wszystko odkryła, bo udawałem, że dzwonię z Europy, a ona przez telefon słyszała klaksony nowojorskich taksówek. Zostałem wyeksmitowany do najbliższego hotelu.
– Siedem lat z Lilianą. Było burzliwie, prawda?
Michał Urbaniak: Tak, chociaż uważam, że to wspaniała osoba. Nie mam do niej żadnego żalu. Pod koniec naszego małżeństwa ona wyjeżdżała i wracała, wyjeżdżała i wracała. Mówiłem: „Liliana, czy zdajesz sobie sprawę, że mi robisz operację na żywym sercu?”. No i się rozpadło. Z Ulą chciałem wszystko posklejać, ale wtedy już poznała Jerzego Kosińskiego. Wiesz, to ja czułem się porzucony, odstawiony na inny tor. Od 11 lat jednak żyję zupełnie inaczej.
– Poznałeś Dorotę i wróciłeś dla niej do Polski?
Michał Urbaniak: Przyjechałem tu na dłużej dla mojej trzeciej żony – Basi, która tęskniła za Krakowem. A może też miała mnie dosyć? Nie wróciłem do Polski dla Doroty, poznałem ją w Polsce. I odkąd jesteśmy razem, zacząłem częściej i dłużej w Polsce bywać!
– Dosia, czyli Dorota Palmowska, to następny rozdział Twojego życia?
Michał Urbaniak: Który trwa i się rozwija (śmiech). Dosia jest mi najbliższą osobą, muzą, agentem i ukochaną dziewczynką. Ona pomogła mi uporządkować życie. Kocha moją muzykę, a jednocześnie prowadzi moje sprawy, wysyła do lekarzy. Dba o mnie po prostu. Spotkaliśmy się 11 lat temu i jesteśmy bardzo związani emocjonalnie. Czasem wystarczy jedno spojrzenie i już wiemy wszystko. Czasem kłócimy się tak, że trzaskają drzwi. Jesteśmy z różnych światów, ale jakimś cudem trwamy razem. Znajomy, który stawiał mi tarota, powiedział, że nasz związek jest jednym z najtrudniejszych układów w kartach. Ale może dlatego jesteśmy razem?
– Nie masz do siebie o nic żalu?
Michał Urbaniak: Nie. Wszystko albo zbudowałem własnymi rękami, albo sam to rozwaliłem. Nie mam pretensji do nikogo, do siebie też, bo zrobiłem wszystko, jak chciałem. Jako nastolatek planowałem, że ożenię się ze śpiewaczką operową albo z menadżerką, a może ze sprzątaczką (śmiech). Miałem i śpiewaczkę, i aktorkę, a teraz mam menadżerkę, która czasami sprząta. A jeżeli miewam chandry i depresje, to z powodu zdrowia. Za bardzo się forsowałem, od 15. roku życia harowałem ponad siły, ale to z własnego wyboru. A teraz zaczynam dzień od pływania w basenie, ćwiczeń i gry w ping-ponga – muszę schudnąć.
– I wtedy bez problemu jesienią zatańczysz na własnym weselu?
Michał Urbaniak: Może zaprosimy kapelę cygańską i zatańczę.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska