Weronika Rosati dzieli życie między USA i Polskę
– Czy to prawda, że po latach, kiedy Pani żyła i pracowała bardziej w Los Angeles niż w Warszawie, wróciła Pani do Polski na dłużej?
Nigdy z Polski nie wyjechałam tak naprawdę. Gdyby miejsce, do którego jeżdżę, nazywało się Paryż, Berlin lub Londyn, a nie Los Angeles, nikt nie oceniałby tego w ten sposób – wyjechała i teraz wraca.
Udowadniam to od zawsze. Gram w Polsce cały czas, poza okresem, kiedy byłam kontuzjowana i nie mogłam pracować. To były dwa lata wyjęte z mojego życia zawodowego.
Zawsze miałam tu swoje miejsce, przyjaciół, rodziców. I zawsze byłam gotowa tu pracować. Teraz moje życie ułożyło się tak, że nie jestem w rozjazdach, nie jestem jedną nogą tu, drugą nogą tam. Jestem zdecydowanie tu. Wynika to z tego, że mój dom jest tam, gdzie jesteśmy my.
– My… Enigmatycznie i romantycznie Pani to ujęła. Kto to jest „my”?
Od zawsze mam zasadę, że nie opowiadam o życiu osobistym i nie komentuję swojego życia prywatnego. Wynika to z szacunku dla bliskich, z którymi dzielę to życie. Natomiast nie widzę też powodu, by cokolwiek ukrywać. Prowadzę zwyczajne życie, wychodząc na miasto, do restauracji czy kina, jak wszyscy. Nie mam zamiaru się przed niczym lub nikim chować.
Sukces Weroniki Rosati w USA
– To musiał być wobec tego bardzo ważny powód do tej przeprowadzki. Tym bardziej że miała Pani świetny sezon w Stanach: pojawiła się Pani w serialu telewizji TBS „The Detour”, zagrała amerykańską żonę Nicolasa Cage’a w „USS Indianapolis: Men of Courage”, w „Music, War and Love” – koprodukcji amerykańsko-polskiej – Niemkę, po czym w serialu fantasy „Supernatural” francuską agentkę.
To jest fajne, bo po raz pierwszy w mojej karierze dostałam dwie ciekawe role komediowe: jedną w Stanach w „The Detour”, który obecnie pod tytułem „Objazd” jest emitowany w TNT Polska, gdzie zagrałam Rosjankę szukającą bogatego męża, która pojawia się jako główna postać w dwóch odcinkach. Obecnie jestem na planie również komedii „Porady na zdrady” Ryszarda Zatorskiego w Polsce, gdzie spędziłam ostatnie miesiące, bo pracowałam przy drugim sezonie „Strażaków”.
W najbliższym czasie, bo już w sierpniu, kinomani będą mogli mnie „usłyszeć” w roli zadziornej królewny w dubbingu „Alladyna”. Te różne gatunki filmowe i role kobiet o odmiennym pochodzeniu, osobowości i czasów, w których żyły, są dla mnie spełnieniem ambicji aktorskiej. Różnorodność ról jest dla aktorki najciekawszym wyzwaniem. Grałam Niemkę, Rosjankę, Francuzkę, Amerykankę, Polkę… To jest dla mnie największy sukces tego roku.
Weronika Rosati: role zdobywam na castingach
Udało mi się coś przełamać, czegoś dokonać na tych castingach. Każdy casting traktuję równie poważnie, a to, że w Stanach wszystkie role dostałam z castingów, uważam za pewnego rodzaju wynagrodzenie mojego profesjonalizmu.
– Pewnie dlatego Pani nigdy nie traktowała castingów jako gorszej formy ubiegania się o rolę. W Polsce wielu aktorów ma z tym problem.
Oczywiście, że jest mi niezwykle miło, kiedy reżyser przychodzi do mnie ze scenariuszem i mówi: „Tu jest postać… chciałbym, żebyś ty ją zagrała. Wyobraziłem sobie ciebie w tej roli”. Tak było z reżyserem Marcinem Krzyształowiczem przy „Obławie” albo z rolą Dżemmy w „Pitbullu”. Ale castingi mi nie przeszkadzają, bo ja uwielbiam walczyć.
Mam satysfakcję, kiedy dostaję rolę, o którą walczyłam. Kiedy dostaje ją ktoś inny, uważam, że po prostu bardziej do niej pasował. I że być może czeka mnie coś innego, nowego, może nawet ciekawszego aktorsko? Nauczyłam się godzić z tym, czego nie mogę zmienić. Odrobiłam lekcję z pokory i pewnie niejedna jeszcze przede mną.
– Siedzimy w restauracji, wokół nas prawie wszyscy jedzą, zaspokajają głód, ten podstawowy. Ale w życiu często napędza nas głód w innym wymiarze.
Żyjemy w cywilizacji, gdzie nieustannie otacza nas coś, czego powinniśmy, ba, musimy pragnąć. Łatwo wtedy pomylić apetyt z głodem.
Ambicje Weroniki Rosati
Ja chyba w ogóle w życiu bardziej jestem głodna. Zauważyłam, że w sensie zawodowym moja ambicja nigdy nie jest zaspokojona. Chociaż pod innymi względami bywa podobnie.
– W głodzie jest coś zwierzęcego.
Mój głód życia jest o wiele silniejszy niż apetyt na życie. Apetyt kojarzy mi się z kimś, kto cieszy się tym, co ma, delektuje swoim zadowoleniem. A ja prawie nigdy nie osiągam stanu zadowolenia. Czasami udaje mi się osiągnąć stan spokoju i to oznacza pełną euforię w języku normalnych ludzi. Mam nienasycony głód aktorstwa, ale apetyt mogę mieć na rolę. Przeżyję bez niej, mimo że mam na nią ochotę, zaś nie mogę żyć bez mojej pasji.
– Ma Pani bardzo duże wymagania wobec siebie.
Dlatego tak dużo wymagam od mojej rzeczywistości. Ale z czasem coraz bardziej zaczynam godzić się z tym, że ta rzeczywistość nigdy w życiu nie dorówna temu, co jest w mojej głowie, w wyobraźni.
– Wkurza to Panią?
Nie, to jest fajne. Życie w swojej wyobraźni powoduje, że człowiek jest trochę odwrócony od świata i dzięki temu staje się bardziej kreatywny. Kiedyś bardzo mnie frustrowało, że marzenia nie doganiają rzeczywistości, że pewne rzeczy się nie dzieją. Teraz czuję się mile zaskoczona za każdym razem, kiedy dzieje się coś niesamowitego.
Uwielbiam być zmęczona, kiedy kręcę film, kiedy pracuję. Jak tylko jest praca do zrobienia, to nawet jeśli jestem niewyspana, po wielogodzinnej podróży, po 12 godzinach na planie, wpadam w jakiś rodzaj twórczego zmęczenia połączonego z nakręceniem.
– To prawda, taki rodzaj twórczego zmęczenia bywa porywający.
Aktorstwo – pasja Weroniki Rosati
Może dlatego ulubionym słowem, które idealnie określa mój stosunek do aktorstwa, jest „drive”. Napęd, moc, nieustająca chęć, żeby ruszać do przodu, szybko jechać. Tak naprawdę, mimo zmęczenia, moim paliwem jest moja pasja.
– Ale pasja potrafi człowieka spalić.
Mnie nie. Bo dla mnie zawsze najważniejsze było moje życie prywatne, moja rodzina, bliscy, przyjaciele. Oni dają mi równowagę i sprowadzają na ziemię, jak się zapędzę za daleko.
Rodzice Weroniki Rosati
– Pani rodzice są osobami publicznymi: ojciec – znany polityk, ekonomista, mama – projektantka z sukcesami. Jest Pani w jakimś sensie od dziecka „wystawiona” na widok publiczny.
Fakt, że są osobami znanymi, sprawia, że ludzie mają gotowe wyobrażenie o moim życiu, dzieciństwie, charakterze. Osoba, której rodziców nikt nie zna, jest tajemnicza. Trudno cokolwiek powiedzieć na jej temat, bo nie ma ingrediencji. Ja, na dodatek z tym włoskiem nazwiskiem, grając od 16. roku życia, zostałam bardzo mocno zaszufladkowana.
Równowaga w życiu Weroniki Rosati
– Mam wrażenie, że Pani istnieje w trzech wymiarach.
Wiem, co pani ma na myśli: jako osoba medialna, która tak naprawdę jest tylko pewnego rodzaju wyobrażeniem o mnie, jako osoba publiczna, czyli aktorka, i ta trzecia, czyli ja prywatnie, prawdziwa Weronika Rosati. Można dostać schizofrenii (śmiech).
Ale ja też bardzo zmieniłam się przez ostatnie lata. Ludzie z mojego środowiska wiedzą, co robię, więc dla nich nie jestem już córką znanych rodziców ani bohaterką kolorowej prasy. Te rzeczy wciąż mogą im gdzieś tam przeszkadzać i w wielu sprawach decydują wyłącznie na moją niekorzyść, nigdy korzyść, ale ogólnie, zwłaszcza po „Obławie”, jestem postrzegana jako aktorka. Wreszcie! (śmiech). I to mnie cieszy. Ale zawsze moje życie zawodowe jest dostosowane do mojego życia prywatnego. Ja chcę być szczęśliwa prywatnie. Jedynie wtedy mogę realizować swoją pasję.
Aktorstwo Weroniki Rosati: doświadczenia i emocje
– I do tego też służy, żeby pomóc nam nie zwariować, na przykład w chwilach rozstania, samotności.
Mimo samotności zawsze są jakieś uczucia, emocje. Myślę, że życie bez nich jest nudne. A kiedy życie jest nudne, boję się, że mam niewiele do opowiedzenia przez moje aktorstwo. Zauważyłam, że najlepsze role zagrałam, kiedy w moim życiu osobistym działo się coś wyjątkowego. Wydaje mi się, że w tym zawodzie jest bardzo potrzebna koncentracja i skupienie. A ja mogę to zrobić, kiedy mam poczucie ładu, spokoju.
Chaos w życiu osobistym mnie męczy. Dwa lata spędziłam w szkole Lee Strasberga, gdzie uczono mnie, że najważniejsza jest prawda tego, co się gra. Może być dziwnie, ekscentrycznie, inaczej, ale musi być prawdziwie. Wychodzę z założenia, że nawet jeżeli nie wiem, jak coś zagrać, to mogę pomyśleć o jakichś swoich emocjach i przynajmniej będzie coś prawdziwego w moich oczach.
– Pomyśleć, czyli przypomnieć sobie, odtworzyć emocjonalnie coś, co Pani naprawdę przeżyła?
Doskonale pamiętam moją samotność, pewnie każdy pamięta, i mogę ją zagrać w każdej chwili. To jest tak zwana sense memory – pamięć zmysłów. Człowiek pamięta, co czuł, kiedy pewne rzeczy się działy, kiedy je przeżywał. Grając w „Obławie”, całą postać zbudowałam z emocji wszystkich trudnych wydarzeń w moim życiu. Po zakończeniu zdjęć czułam się wycieńczona. W ostatnim dniu, nie dość że totalnie przeziębiona, miałam chore oczy, chorą skórę. Byłam wrakiem człowieka psychicznie i fizycznie. Nie chodziło tylko o bardzo trudne warunki na planie, ale o to, że sięgałam do głęboko zakopanych wspomnień.
– Miała Pani znakomite recenzje po tej roli, była Pani nominowana za rolę „Pestki” do Orła – za główną rolę kobiecą, ale czy takie „żerowanie” na własnych przeżyciach, wspomnieniach nie jest pułapką? Było warto?
Było warto, bo widzowie zobaczyli coś prawdziwego w mojej postaci, w emocjach. Poza tym to jest idealne katharsis. Ale wolę być szczęśliwa w życiu osobistym, niż mieć dobre recenzje czy nagrody. Zdecydowanie. Choć nie będę narzekać na miłe słowa o moich filmach (śmiech).
Weronika Rosati o konkurencji
– Czuje Pani za plecami obecność coraz młodszych aktorek?
Zupełnie nie, bo nawet jeśli one są ode mnie o 10 lat młodsze, to oznacza, że startujemy do zupełnie różnych ról. Przy ustalaniu obsady reżyserzy castingu, reżyser, producenci są bardzo surowi, restrykcyjni, jeśli chodzi o kryteria wyboru aktorki do konkretnej roli. Ja mam to szczęście, że gram role 25–35-latek, taki jest mój przedział wiekowy.
Poza tym zawsze będą młodsze aktorki, aktorki o innym typie urody, aktorki w moim wieku. To nie jest mój problem. W Stanach miałam trzy role, gdzie konkurowałam z tą samą aktorką, która była Niemką. Raz ja wygrałam, raz ona, a raz żadna z nas.
Porażki Weroniki Rosati
– Ale, jak widać, nie zniechęcają Panią porażki.
Bo tak naprawdę tego typu sytuacje powtarzają się w moim życiu wiele razy: walczyłam o casting, o zdjęcia próbne i nie dano mi szansy, żebym mogła pokazać, co potrafię, co umiem. Żebym mogła przynajmniej spróbować. Ale to mnie chyba zahartowało.
A wracając do pani pytania, to pamiętam bardzo dobrze jedną z głównych ról, jaką zagrałam zaraz po maturze w serialu „Tak czy nie?” Ryszarda Bugajskiego, twórcy „Przesłuchania”, które dla mnie jest jednym z najważniejszych polskich filmów. Mojego ojca grał Krzysztof Kolberger, miałam sceny z Bogusławem Lindą, Małgosią Zajączkowską… To był skok na głęboką wodę. Poważny projekt.
Kariera czy praca – co daje szczęście Weronice Rosati?
– W Pani życiu osobistym ostatnio nastąpiły duże zmiany, czy robi Pani jakieś przetasowania priorytetów?
Wolę być szczęśliwa, niż robić karierę, ale praca jest mi do życia niezbędna. Kariera to jedna rzecz, praca – druga. Uwielbiam być wśród ludzi, którzy kochają robić filmy.
Uwielbiam szczególnie moment tuż przed włączeniem kamery, kiedy rośnie stres, adrenalina, czuć ten twórczy dreszcz przed słowem „akcja” i te chwile po, kiedy jestem w totalnie innym świecie mojej bohaterki. A potem jest stop i wracam do problemu, czy zrobiłam dzisiaj zakupy, żebyśmy mieli co zjeść na kolację (śmiech). Często wracam z planu bardzo późno i myślę na przykład: Cholera jasna, zapomniałam zadzwonić do weterynarza albo do jakiegoś urzędu…
Dopada mnie taka przyziemna rzeczywistość i ja ją uwielbiam, tę codzienność. Myślę, że po raz pierwszy w życiu stworzyłam świat, w którym otaczają mnie ludzie, co do których nie mam żadnych wątpliwości, że chcę, żeby tu byli.
Weronika Rosati o zdradzie i rozstaniu
– W „Poradach na zdrady” gra Pani żonę, którą zdradza mąż i której małżeństwo nie do końca jest udane. Co bardziej rani: rozstanie czy zdrada?
Uważam, że zdrada. Ale nie mam na myśli tylko fizycznej zdrady, również tę emocjonalną. My, kobiety, zwracamy na to uwagę, bo ona potrafi całkowicie zawieść nasze zaufanie. Wydaje mi się, że ona niesie ze sobą pewnego rodzaju upokorzenie, które jest najgorszym uczuciem na świecie. Jeszcze gorszym niż rozstanie, które jest formą żałoby po kimś.
– Coś Panią łączy z bohaterką „Porad na zdrady”?
Potrzeba miłości. Choć jesteśmy różne, ona też ma w sobie coś takiego, że jak czegoś nie dostaje, to szuka. Niczego, co dzieje się w moim życiu, nie traktuję pół żartem, pół serio. Mam taką naturę, że walczę do końca, jeśli w coś wierzę. Lubię podszywać się pod cudze cytaty, w ten sposób nie muszę mówić wprost, mogę zasłonić się czyimiś słowami, więc tutaj chciałabym zacytować Elizabeth Taylor, która powiedziała kiedyś: „Rządzą mną pasje” – w niedosłownym tłumaczeniu z angielskiego znaczyłoby to, że silne uczucia.
– Nie ma Pani wrażenia, że żyjemy w czasach, gdzie wygrywają osoby bezwzględne?
Dlatego uwielbiam grać postaci bezwzględne, bo mogę przez chwilę wejść w skórę takich osób. Teraz na przykład w budowaniu roli Beaty w „Poradach na zdrady” posiłkuję się kilkoma kobietami, które w różnych sytuacjach pojawiły się w moim życiu.
Dom Weroniki Rosati
– Lubi Pani bawić się w dom?
„Bawić”? Jestem domatorką, tworzenie domu jest dla mnie przyjemnością. Na serio. Uwielbiam robić jedzenie. Rodzice nauczyli mnie, że śniadania i kolacje to ważne momenty rodzinne, kiedy można spędzić ze sobą czas, porozmawiać i które są pewnego rodzaju rytuałami. A ja kocham rytuały, są mi potrzebne do życia. Pod tym względem jestem bardzo nudna.
Lubię, jak mój dzień toczy się według scenariusza. Moi najbliżsi wiedzą, że jeśli nie mogę wykonać swoich rytuałów – od porannej kawy po trening lub wspólny, nawet krótki spacer – staję się absolutnie nie do zniesienia.
– Wtedy Pani krzyczy?
(śmiech). Nie. Jestem po prostu, delikatnie mówiąc, w złym humorze i daję wszystkim chyba nieźle popalić. Muszę mieć swój rytm. Rytuały i uporządkowanie w życiu prywatnym powodują, że mam porządek, który mi pomaga przetrwać w zawodzie, który jest chaosem i totalną niepewnością. Jutro na przykład mam plan zdjęciowy, jest w tej chwili godzina 20, a ja wciąż nie wiem, czy na rano muszę nauczyć się piosenki po hiszpańsku, czy nie, a nie znam tego języka. Kocham takie codzienne wyzwania, ale zawodowe. Prywatnie muszę mieć poukładane życie, żeby nie zwariować.
Wyzwania Weroniki Rosati
– Podobno jak za bardzo w życiu pragniemy rzeczy poza naszym zasięgiem, sami szykujemy sobie katastrofę.
Ale co może być poza moim zasięgiem? Zostanie amerykańską blondynką o niebieskich oczach i 180 centymetrach wzrostu? Wydaje mi się, że w marzeniach i pasjach nie ma nic nieosiągalnego. Poza tym ja nie marzę o karierze hollywoodzkiej. Ja marzę o tym, żeby grać. I żeby mieć wolność w graniu różnych kobiet, w różnych projektach i wszędzie: we Francji, w Stanach, w Polsce. Dla mnie nieosiągalne jest bycie tym, kim nie jestem.
– A kim Pani jest?
Aktorką. Wydaje mi się, że jeśli udało mi się pewne rzeczy przetrwać, pewne rzeczy osiągnąć, to wynikało to z tego, że kocham ten zawód i nie przestaję walczyć… W „Last Vegas” na przykład zagrałam małą rolę, ale ja ją sama wywalczyłam. Usłyszałam o projekcie, dowiedziałam się, że gra tam czterech moich ulubionych aktorów: Robert De Niro, Morgan Freeman, Michael Douglas i Kevin Kline, zdobyłam scenariusz, przeczytałam, znalazłam sobie rolę, zadzwoniłam do mojego agenta i powiedziałam, że chcę mieć casting do tej roli.
On na to, że nie obsadzają tego w Los Angeles, tylko na miejscu, w Atlancie. „To mnie wyślij na casting do Atlanty”. On znowu, że nie obsadzają ludzi spoza Atlanty, więc mu mówię: „To ja polecę do Atlanty na mój koszt, tylko załatw mi ten casting”. Skończyło się tak, że poleciałam, nagrałam casting, dostałam rolę, a mój agent – który jest bardzo dobrym agentem – tak to załatwił, że oddali mi za bilet, opłacili hotel i wyszłam na zero (śmiech). Nic nie zarobiłam, ale miałam trzy dni na planie z czterema laureatami Oscarów.
Zarobki Weroniki Rosati
– No proszę, a my żyjemy mitami, że w Stanach aktorzy zarabiają wielkie pieniądze.
Nie musi mi nikt wierzyć, ale po pierwsze, nie są to ogromne pieniądze, po drugie, wszystko, co zarabiam, przeznaczam na budżet domowy i inwestycje w przyszłość, jak chociażby możliwość podróży, a nie w ubrania, choć mam do nich słabość. Lubię sobie coś od czasu do czasu kupić. Kiedy dostaję rolę, zawsze robię sobie prezent za honorarium.
– Co Pani sobie kupiła za „Last Vegas”?
Ubrania i kolekcja Weroniki Rosati
Wyszłam na zero, więc nic (śmiech). Za rolę w filmie z Nicolasem Cage’em kupiłam od mojej znajomej małą torebkę Chanel. Podchodzę do ubrań i do rzeczy materialnych w sposób kolekcjonerski. Najbliżsi wypominają mi, jak „zniknęłam” na pięć dni, kiedy polowałam na bluzę z Elizabeth Taylor Topshop z 2012 roku, z limitowanej kolekcji Unique, która praktycznie jest niedostępna, a była wystawiona na aukcji na eBayu.
Zamieszkałam w internecie, gdzie toczyłam ciężką bitwę o jak najlepszą cenę za tę bluzę. I ją mam (śmiech). Traktuję rzeczy w sposób unikatowy. Dla mnie rzeczy muszą mieć znaczenie emocjonalne. Ta torebka, choć z odzysku i kupiona za jedną piątą swojej wartości, ma to „coś”. Noszę ją cały czas, kupiłam od osoby, którą uwielbiam, za pieniądze, które zarobiłam w filmie. Wtedy mam ogromną satysfakcję. Rzeczy materialne, drogie, nie mają dla mnie wartości, o ile na nie nie zapracowałam i o ile na nie nie poczekałam.
– Jakie ma Pani inne skarby?
Raz w roku w Los Angeles jest wielki targ z rzeczami związanymi z kinem, często bywają na nich stare gwiazdy kina. W tym roku spotkałam Tippi Hedren, odtwórczynię głównej roli w „Ptakach” Alfreda Hitchcocka, w zeszłym Martina Landaua, który grał główną rolę w „Kleopatrze” z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem.
Na tym targu można kupić różne memorabilia, w tym autografy każdej gwiazdy, z tym że na przykład autograf Marilyn Monroe kosztuje co najmniej pięć tysięcy dolarów i mówimy o podpisanym rachunku, a nie o zdjęciu.
Zdjęcia z autografami, które kolekcjonuję, są najdroższe. Co roku odkładam pieniądze na kolejne, w tym kupiłam autograf Avy Gardner, mam już Bette Davis, Joan Crawford, Jane Fondy, Lany Turner. Są aktorskie legendy, które nie lubiły się podpisywać, więc zdobycie ich autografu graniczy z cudem. Najdłużej czekałam na Elizabeth, bo była bardzo droga – zarobiłam na nią, występując w reklamie.
– Gdzie Pani trzyma te zdjęcia?
Weronika Rosati u boku Nicholasa Cage’a
Trzymam je w miejscu, gdzie pracuję, gdzie czytam scenariusze. To jest niesamowite – móc otoczyć się zdjęciami ludzi, którzy mnie inspirują, których podziwiam, którzy są po prostu dla mnie ważni. Mam w ogóle w domu masę zdjęć mojej rodziny, przyjaciół.
– Rola u boku Nicolasa Cage’a to szczególne wyróżnienie?
Moja rola jest ważna dla filmu, ale uprzedzam (śmiech) – to nie jest duża rola, jeśli chodzi o czas ekranowy. Podkreślam to, bo w Polsce panuje moda na liczenie sekund na ekranie. Lubię Nicolasa Cage’a i cenię, zwłaszcza za „Dzikość serca” czy „Zostawić Las Vegas”.
Dla niego ten film był szalenie istotny, bo jest oparty na prawdziwej historii. Bardzo chciał zagrać tę postać, a ja zagrałam jego ukochaną żonę. To była niezwykle mocno związana ze sobą para. Ujęła mnie postać kobiety, której mąż, osoba, którą kochała ponad życie, z którą spędzała każdy dzień, pewnego dnia wypływa na ocean. Nie ma go miesiącami, nie ma z nim żadnego kontaktu, są tylko listy. Nie wiadomo, czy przeżyje, czy wróci.
Kiedy w końcu wraca, jest innym człowiekiem, zranionym przez przeżytą tragedię, i ona rozumie, że już nigdy nie będzie powrotu do życia z przeszłości. Najważniejsze było zagrać bardzo dobre małżeństwo.
– Jest Pani gotowa zagrać taką rolę w życiu?
Dla mnie najważniejsze jest być dobrym człowiekiem. Wtedy będę i świetną aktorką, i kobietą. Spełnię się w każdej roli.
Rozmawiała BEATA NOWICKA