WYWIADY VIVY!

Orły 2021: Zabij to i wyjedź z tego miasta w reżyserii Mariusza Wilczyńskiego najlepszym filmem!  

„Magia albo się zdarza, albo nie. Ale dialog z odbiorcą dla mnie to konieczność”

Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska 21 czerwca 2021 23:30

Jego animacja „Zabij to i wyjedź z tego miasta” otrzymała statuetkę w kategorii dla najlepszego filmu podczas 23. gali Polskich Nagród Filmowych Orły 2021. Wcześniej produkcja jako pierwszy film animowany w historii Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, zdobyła Złote Lwy. Przypominamy archiwalną rozmowę z Mariuszem Wilczyńskim - malarzem, performerem, twórcą animacji, niezwykłym, bezkompromisowym artystą. O tym, że sztuka jest ważniejsza niż biografia, rozliczeniu z przeszłością i o tym, że czasem lepiej żyć w wymyślonym świecie niż realnym opowiadał Katarzynie Przybyszewskiej-Ortonowskiej.

ZobaczMariusz Wilczyński: „Film animowany to magiczna kapsuła czasu”

Obejrzenie tego filmu raz jest niedorzecznością”, tak powiedziała Dorota Masłowska. I jeszcze, że „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest zjawiskiem, w którym badacze będą doszukiwać się niuansów kulturowych, odniesień i znaczeń. W wieku 56 lat Mariusz Wilczyński zadebiutował pełnometrażowym animowanym filmem fabularnym. Jego premiera na Festiwalu w Berlinie stała się wydarzeniem, a film zdobył nagrody na światowych festiwalach filmów animowanych, także gdyńskie Złote Lwy i ma szansę na oscarową nominację. „Naturszczyk, Janko Muzykant”, tak mówi o sobie artysta, dla którego prywatna szkoła animacji była przygodą życia. Tak jak przyjaźń z Tadeuszem Nalepą, którego muzyka i głos towarzyszą filmowi. Twierdzi, że sztuka nie jest w kategorii ścigania, a wyobraźnia bywa pułapką. Tego uczy studentów w łódzkiej filmówce. Pandemia nie pokonała filmu, który tworzył 14 lat. Wręcz przeciwnie. Mówi: „Nie wierzyłem, że można stworzyć artystyczny film animowany, który poruszy serca”. A jednak!

Czternaście lat pracy nad filmem, ponad pięć tysięcy dni, sto dwadzieścia tysięcy godzin, siedem milionów trzysta minut… To robi wrażenie.

A wszystko zaczęło się wiosną 2006 roku w Nowym Jorku. Wyszedłem po spotkaniu z kuratorami Museum of Modern Art, z którymi ustalałem, że rok później w tym muzeum odbędzie się retrospektywa moich filmów. Kilka przecznic dalej w kawiarni, na serwetkach zrobiłem pierwsze rysunki i zdecydowałem, że chcę zrobić „Zabij to…”. Przez pierwsze cztery lata rysowałem, wymyślałem, ale pracowałem też przy innych projektach. Robiłem oprawy TVP Kultura, zrobiłem film „Kizi Mizi”, miałem performance’y, podczas których tworzyłem filmy animowane na żywo…

Ale ten film tkwił w Twojej głowie…

…tak, choć nie wiedziałem, co to będzie. Nie miałem planu, czy to będzie długi film, czy krótki, jak moje
poprzednie. Od 2010 roku jednak poświęciłem się prawie całkowicie temu projektowi. Nie myśl tylko, że miało to coś wspólnego z tytanicznym wysiłkiem. Był to stan, kiedy coraz bardziej zanurzałem się w świecie, o którym chcę opowiedzieć. Moja pracownia zaludniała się filmowymi postaciami, scenografiami. Rysunki wisiały na każdej ścianie. Setki, tysiące rysunków. W pewnym momencie zacząłem nagrywać aktorów, więc żyłem ich genialnymi interpretacjami. Któregoś dnia spostrzegłem, że tkwię w środku tego filmu i jest mi w nim lepiej niż w prawdziwym świecie. Wcale nie chciałem go opuszczać… To był najwspanialszy okres w moim życiu artystycznym. I mam marzenie, żeby jeszcze jeden taki czas przeżyć.

 Ale wróćmy do tej wiosny w Nowym Jorku. Idziesz ulicą i rodzi Ci się w głowie pomysł na film…

Rzecz, prawdę powiedziawszy, bardzo osobista. Moi rodzice zmarli jedno po drugim na przełomie 2000 i 2001 roku. Byli rozwiedzeni. Od trzeciego roku życia wychowywała mnie tylko mama. I, jak to bywa w życiu, trochę ich zaniedbywałem. Nie oddzwaniałem na telefony, nie przyjeżdżałem. Żyłem swoim życiem, do którego każdy dorosły ma prawo. Ale czasami nawet nie wykonywałem drobnych gestów, bo zawsze wszystko odkładałem na jutro. A przychodzi moment, kiedy jutra nie ma i już nic nie można zrobić. I taki miałem w sobie smutek, żal, że kiedy można było się spotkać, nie spotkałem się, nie pożegnałem jakoś przed ich odejściem, nie powiedziałem, że ich kocham, nie przytuliłem… I tego już nie zrobię. I to mnie ugniatało. Sześć lat po ich śmierci pomyślałem, że chcę zrobić o tym film. Chcę ich jeszcze raz spotkać i jakoś dokończyć sytuacje, które nie wydarzyły się w życiu. Poświęcić im trochę więcej czasu. I zakończyć to w sobie.

Powroty do przeszłości bywają trudnym doświadczeniem.

To prawda. Musiałem odgrzebać z pamięci pewne sytuacje. Jest w filmie rozmowa bohatera z matką…

 Ona mówi do niego, pyta, a on jej zdawkowo odpowiada „tak”, „nie”…

I to było bolesne, bo w przeważającej większości jest to rekonstrukcja mojej ostatniej rozmowy z mamą. I mimo że ten film nie jest do końca biografią, wzbraniam się przed tym określeniem, to jednak jest oparty na moich przeżyciach. Kiedy pokazywaliśmy „Zabij to i wyjedź z tego miasta” na Festiwalu w Berlinie, po projekcji podeszło do mnie wiele osób, mówiąc, że film im pokazał, że nie zawsze dobrze postępują wobec rodziców. Wiele osób po obejrzeniu deklaruje, że odwiedzi albo napisze do mamy, ojca. Przyznam, że nie spodziewałem się, że film artystyczny może tak działać.

 Tytułowe miasto z filmu to Łódź. Twoja Łódź…

Łódź w mojej głowie jest identyczna jak ta w „Zabij to…”. Nie rekonstruowałem jej fotograficznie, nie odtwarzałem, jak musiała obiektywnie wyglądać, gdy byłem szczeniakiem. Nie jeździłem oglądać pewnych kwartałów miasta, mimo że one prawie nic się nie zmieniły od mojego dzieciństwa. Wszystko rysowałem z głowy, tak jak pamiętam. Rysowałem moją pamięć. Wydawało mi się, że tylko to ma sens. Jedna z producentek, Agnieszka Ścibior, powiedziała mi, że fajnie, żebym narysował taki film hrabalowski, z dużą dozą realizmu i w nim szczegółów, ale tego realizmu, który ja pamiętam. Czasami to było śmieszne, bo gdy chciałem narysować tramwaj, odtwarzałem z pamięci, że tu miał drzwi, tu koła, tu piecyki. Gdzieś to mi się wszystko nie składało… Jak już go złożyłem, pewnie by taki tramwaj w realnym świecie nie pojechał. Ale w moim filmie jedzie. Tak jak i ważne dla mnie miejsca z Łodzi – fragment Zachodniej, róg Narutowicza i Kopcińskiego, Buczka i Nowotki, Przybyszewskiego przy Sosnowej i kawiarnia Jubileuszowa, Dworzec Łódź Fabryczna – w filmie występują obok siebie, co nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistej topografii miasta, ale w moich wspomnieniach składały się w całość. Tak stworzyłem mapę mojej bajki o tym mieście.

 Twoja bajka o Łodzi jest przerażająca. Budynki chwiejące się złowrogo, odrapane ściany, dziwne odgłosy miasta, ciągle deszcz, niepokój…

Zależało mi, żeby rzeczywistość filmowa toczyła się w dziwnej porze – albo świtu, który nie może wstać, albo zmierzchu, który nie może zapaść. Poza kilkoma momentami wszystko jest mroczne. Uwielbiam tę magiczną godzinę. Wydaje mi się, że to moment, kiedy jest tak ciemno, że to, co rzeczywiste, przestaje być rzeczywiste, a z ciemności wyłaniają się rzeczy, których nie widać za dnia. To też moment, kiedy duchy stykają się z tym, co żyje, co tworzy nadrealną i tajemniczą strukturę. Dlatego kiedy w końcowej fazie produkcji filmu Paweł Edelman robił korekcję koloru, cisnąłem go, by było ciemniej i ciemniej.

Druga producentka filmu, Ewa Puszczyńska, cały czas mówiła: „Panowie, za ciemno! Za ciemno, nic nie widać!”. Gdy Ewa wychodziła, pytałem: „Paweł, ty widzisz?”. Paweł mówił: „Widzę, a ty widzisz, Wilku?”. „Ja widzę”. „To jedziemy dalej i ciemniej”. Ale tak, masz rację, Łódź jest ciemna, taką ją pamiętam, ciemną, niedoświetloną, dymiącą, śmierdzącą octem. Mieszkałem bardzo blisko miejsca, gdzie Andrzej Wajda kręcił „Ziemię obiecaną”. Dokładnie tam, gdzie trzech przyjaciół mówi: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, czyli razem mamy wszystko”. To było przy starej fabryce Geyera w Łodzi. We wszystkich fabrykach, które jeszcze w moim dzieciństwie funkcjonowały, były farbiarnie. Po farbowaniu wypuszczano pozostały po procesie ocet do kanalizacji, studzienki buchały okropnym smrodem. Powietrze było zanieczyszczone, sadza osadzała się na oknach i parapetach… Kiedy miałem sześć lat, mama zabrała mnie nad morze. Całą noc jechaliśmy pociągiem do Sobieszewa i jak wysiedliśmy, a stacja była jakoś blisko morza, zupełnie jak w „Pociągu” Jerzego Kawalerowicza, poczułem po raz pierwszy w życiu świeże powietrze, pachnące, i bryzę od morza, i jasność, i przestrzeń. I w „Zabij…” największe uderzenie jasności jest wtedy, kiedy mały Janek z ojcem dojeżdżają nad morze. To jest dokładna rekonstrukcja tego stanu psychicznego, który miałem wtedy. Nagle zdałem sobie sprawę, że może być inaczej niż w mojej Łodzi.

ZOBACZ: Orły 2021: Poznaliśmy zwycięzców Polskich Nagród Filmowych

Mariusz Wilczyński, Viva! 1/2021
Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters

 Opowiedz jeszcze o tamtej Łodzi. Gołda Tencer, która też wychowała się w Łodzi, mówi, że do dziś widzi Łodź „czarno-białą”…

Często z mamą zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Najpierw mieszkaliśmy na Żubardziu, potem w centrum, na rogu Buczka i Nowotki, dzisiaj te ulice inaczej się nazywają, to jest Kamińskiego i Pomorska. Później już sam jako nastolatek mieszkałem w dzielnicy Łódź-Górna, przy której nowojorski Bronx mógł uchodzić za przedszkole dla grzecznych dzieci. Z pobliskiego stawiku przy Białej Fabryce Geyera dwa, trzy trupki rocznie wyciągano spokojnie. Byli też nożownicy. Po jednej stronie ulicy, tej mojej, mieszkali Cyganie, po drugiej Polacy. Cyganie mieli zasady i bili się tylko między sobą. Ale Polacy tłukli się sami, a Cyganów też zaczepiali. Kiedyś wracałem do domu i facet bił dziewczynę. Stanąłem w jej obronie, odtrąciłem go i w tym momencie ona mnie zaczęła szarpać za włosy i wyzywać. Nie wiedziałem, co mam zrobić. A chłopak złapał z ziemi metalowy pręt, pamiętam, i szedł w moją stronę. Już się żegnałem z życiem… A on to ją palnął z całej siły i powiedział: „Zostaw go, kurwo, to jest artysta!”. I do mnie: „Proszę, pan przejdzie”. Takie to były klimaty. Do dzisiaj, gdy jestem w Łodzi, najczęściej przy okazji świąt, lubię rano wsiąść w samochód i przejechać przez moje stare dzielnice. I patrzę na te ulice, rozsypujące się śmietniki, obok śmietników stare kanapy, na których miejscowe pijaczki siedzą i piją wódeczkę.

 Wychowała Cię mama.

I dała mi ogromne wsparcie. Wspierała mnie we wszystkich przejawach chęci bycia artystą, choć zdaniem wielu „artysta to nie jest poważny zawód”. I właściwie jej za to nie podziękowałem. Żałuję, że nie dożyła moich sukcesów, bo byłaby szczęśliwa. Pochodziłem z bardzo tradycyjnej rodziny. To byli repatrianci z Wilna. Dziadek był świetnym prawnikiem, ale miał ciężkie życie. Jego ojciec zmarł bardzo wcześnie i na dziadka spadł obowiązek opieki nad matką i czterema siostrami. Jeszcze przed wojną w tym Wilnie musiał zarabiać. A zarabiał, udzielając korepetycji między innymi Czesławowi Miłoszowi i Igorowi Śmiałowskiemu. Nazywali się Rodziewiczowie, zresztą Maria Rodziewiczówna, ta od „Lata leśnych ludzi”, też była z nimi spowinowacona. Kiedy po wojnie przyjechali do Łodzi, mama w jeden rok zrobiła trzy klasy podstawówki. Dlatego o tym mówię, bo jak skończyła szkołę i zdała maturę, w tajemnicy przed rodzicami zdawała do łódzkiej filmówki i zdała z pierwszą lokatą. Wcześniej wygrywała konkursy recytatorskie, nawet u dziadka w pokoju wisiał dyplom za zajęcie pierwszego miejsca w konkursie recytatorskim. Pierwsze miejsce Barbara Rodziewicz, czyli mama, drugie – Jadwiga Barańska, późniejsza Barbara z „Nocy i dni”. Mama dostała się do filmówki, ale dziadek tak pomanipulował nią, że porzuciła marzenia o aktorstwie i poszła na chemię spożywczą. Nie twierdzę, że tylko bycie artystą czyni człowieka szczęśliwym, ale szczęśliwym czyni to, kiedy człowiek może robić, co chce i o czym marzy. I tak mama pracowała w sanepidzie jako laborantka. Tata nie płacił alimentów, było nam ciężko i mama do końca życia miała poczucie niespełnienia. Widziałem, jak chłonęła Teatr Telewizji w tym czarno-białym telewizorze, jak oglądała „Noce i dnie” z Jadwigą Barańską, którą pokonała, recytując Mickiewicza. Widziałem też, jak w łazience do słuchawki prysznica śpiewała piosenki Sławy Przybylskiej albo Czesława Niemena…

I tak nie chcąc, byś przeżywał to, co ona, wspierała Twoje rysowanie.

Postawiła się całej rodzinie, zwłaszcza dziadkowi, który uważał, że piekarz czy lekarz zawsze da sobie radę w czasie wojny. Na pewno nie artysta. Jako mały chłopiec rysowałem głównie bitwę pod Grunwaldem. Sklejałem kartony i na takich długich płachtach szkicowałem tych naszych na koniach, jak niemiłosiernie łoją Krzyżaków. Rysowanie było jedyną rzeczą, jaką robiłem z pasją. Kiedy jesteś dzieckiem, nie myślisz o przyszłości. Nie pamiętam, co odpowiadałem na pytanie: „Mariuszku, kim będziesz, jak będziesz dorosły?”. Lata później byłem bardzo blisko z profesorem Stanisławem Fijałkowskim, moim zdaniem jednym z ważniejszych malarzy drugiej połowy XX wieku, który niestety zmarł na początku listopada ubiegłego roku. I jak patrzyłem na profesora, myślałem, że trzeba mieć jakąś skazę na urodzie, żeby zostać artystą. Ja zawsze byłem gruby, w pierwszej klasie podstawówki już byłem większy od wychowawczyni.

Kiedy patrzyłem na profesora Fijałkowskiego, ten z kolei był mały, podobny do szczurka i miał wielkie uszy. Ludzi innych się nie toleruje, zwłaszcza dzieci są okrutne. Dlatego łatwiej zamknąć się w swoim świecie, w moim przypadku był to świat narysowanych przeze mnie postaci. Wolałem to, niż wychodzić na podwórko, gdzie często dostawałem wpierdol. A to, że nie mam ojca, a to, że mama nosi czerwone pończochy. A jeszcze nie chodziliśmy do kościoła, więc nas wyzywali, że jesteśmy Żydami. Pamiętam, jak dzieciaki mnie związywały na podwórku i karmiły psim gównem. Wracając do mamy, byłem przedłużeniem jej ambicji, wierzyła we mnie. Dało mi to niezwykły zastrzyk na początek. Drugie takie wzmocnienie dostałem, kiedy poznałem Tadeusza Nalepę, który stał się moim przyjacielem i najważniejszym mężczyzną w moim życiu. Nagle zobaczyłem, że artysta może żyć na swoich warunkach, robić swoją sztukę. I że sztuka nie musi być na sprzedaż. Ale to już był wyższy stopień wtajemniczenia.

SPRAWDŹ: Mariusz Wilczyński: „Wszystko rysowałem z głowy, tak jak pamiętam. Rysowałem moją pamięć”

Dostajesz się na malarstwo, trafiasz do pracowni wspomnianego profesora Stanisława Fijałkowskiego, ucznia Władysława Strzemińskiego… Jest przełom lat 70. i 80…

…i spełnienie moich marzeń. Wtedy dzisiejsza Akademia Sztuk Pięknych nazywała się Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych. Fijałkowski był legendą. Jego oddziaływanie było takie, że gdy na wystawie pojawiała się grafika profesora, my, jego studenci, całą noc piliśmy wódkę i rozprawialiśmy o tej grafice tak, jak się rozmawiało o filmie obejrzanym na Konfrontacjach. Byliśmy dzieciakami, a mieliśmy ambicje być Cézanne’ami, Matisse’ami, Gauguinami… Byliśmy w gronie ludzi, którzy żyją tylko sztuką, i w miejscu, gdzie uczono nas, że sztuka jest najważniejsza. A poza sztuką długo nic.

Mariusz Wilczyński, Viva! 1/2021
Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters

A na to nakłada się stan wojenny. I co? Polityka Was już nie dotyczyła?

Dotyczyła bardzo. Jako drudzy w Łodzi założyliśmy Niezależne Zrzeszenie Studentów. Nawet byłem wiceprzewodniczącym. Strajkował Uniwersytet Łódzki i myśmy też strajkowali. Nawet dostałem pałą po plecach… Pamiętam, że kiedy zdelegalizowano „Solidarność”, razem z kolegą podjechaliśmy pod jej budynek i farbami z kubeczków i wiadra pędzlem, bo sprayów jeszcze nie było, napisaliśmy „Jaruzelski ch…”. I zamiast uciekać, stanęliśmy z boku i zaczęliśmy patrzeć, czy dobre światło jest między literami. No i przyszli zomowcy i nas sprali. Ale opowiadam to dziś narracją jak z „Rozmów kontrolowanych”, trochę to było groteskowe. Wbrew polityce i porównując z tym, co się dzieje teraz, artyści mieli świetnie za komuny. Państwo dawało pracownie, był duży margines wolności. Jakkolwiek wszyscy chcieliśmy żyć jak na Zachodzie. Byliśmy dziećmi propagandy i marzyliśmy, żeby się z tego wyrwać. Słuchaliśmy zachodniej muzyki, oglądaliśmy zachodnie filmy. To wszystko rozbudzało naszą wyobraźnię. Chcieliśmy być częścią świata, a nie zaśmierdziałym grajdołem.

 Ale malarstwo Cię rozczarowało, skoro je rzuciłeś. W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Nie miałem jako malarz momentu magicznego”.

Sam proces tworzenia był bardzo piękny, wzniosły. Ale później nigdy nie czułem, by odbiór tego, co zrobiłem, był zgodny z moją intencją. Malowałem obrazy, które wymagały kontemplacji, a tu na wernisażu zapalone światło, dziewczyny w miniówkach, przyjaciele, którzy przychodzili napić się wina za darmo i zjeść krakersy, bo przecież wszyscy byliśmy wtedy „sępami”. I tworzyła się sytuacja towarzyska, w której obrazy były tylko tapetą. Nie czułem, że monolog, który zaczynałem przy czystym płótnie w pracowni, przeradza się w dialog z odbiorcą. Brakowało mi rozmowy z widzem, czegoś, co na przykład daje film. Spójrzmy na to tak: jest pokaz filmu, gaśnie światło, razem z tobą w sali siedzi 50, 100, a nawet 500 osób i jest wspólne odbieranie filmu, jakiś rytuał. A potem są rozmowy, potem się okazuje, że to, co zrobiłeś, dla kogoś jest ważne. Pamiętam, w Istambule młoda dziewczyna wstała i powiedziała, że po moich filmach, może to zabrzmi trochę tandetnie, kiczowato, ale ona tak powiedziała, „czuje się samotną kroplą w oceanie”. Jak tłumacz mi to przetłumaczył, miałem ciarki. Zwykle po retrospektywnych pokazach moich filmów ludzie zaczynali dyskusje. A ja miałem poczucie, że jestem komuś potrzebny. Bycie potrzebnym jest w końcu istotą życia i tego, co robimy.

 We wszystkim, co robisz, poszukujesz magii i „bycia potrzebnym”? I to znalazłeś w animacji.

Magia albo się zdarza, albo nie. Ale dialog z odbiorcą dla mnie to konieczność. Poza tym zakochałem się w animacji. Miałem takie strzały w życiu, które zmieniły trajektorię mojego artystycznego losu. I to był taki strzał, bo w jednej sekundzie bez żalu zrezygnowałem z malowania. Tak mnie zakręciło, że można ożywić coś, co powstało w myśli.

 Pracowałeś wtedy w „Gońcu kulturalnym” w TVP Kultura.

Siedziałem jako scenograf na dyżurze podczas nagrywania programu i trochę z nudów narysowałem kilka szkiców do omawianej nowości literackiej. Zobaczyła to Zuzia Łapicka i powiedziała: „To jest ciekawe. Włóżmy do programu”. I dostałem zamówienie, by wykonać kilka rysunków do książki „Piesek przydrożny” Czesława Miłosza, a że książka mnie zachwyciła i byłem ambitny, to zrobiłem tych rysunków z 60, w montażowni złożyliśmy je i ta wizualna narracja ruszyła. Ożyła. Zwariowałem, oszalałem i już wiedziałem, że nic innego nie chcę robić. Nazwałem to „Księgoklipy” i potem przez pięć lat tworzyłem animacje do nowości książkowych. I wtedy, będąc wykształconym malarzem z sukcesami, uczniem Fijałkowskiego, postanowiłem, że nie będę patrzył, co robią inni animatorzy, i nie przeczytam żadnej książki o technologii. Po prostu w wieku 35 lat przeżyję przygodę, jaką może przeżyć tylko dziecko. I myślę, że to była podstawa tego, że jestem dziś w tym miejscu, w którym jestem.

Mariusz Wilczyński, Viva! 1/2021
Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters

 „Jeden z najlepszych twórców animacji na świecie”. Tak powiedzieli o Tobie kurator z Museum of Modern Art czy krytyk z „New York Timesa”. Animacja to sztuka wyobraźni. Nie boisz się swojej?

Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że wyobraźnia jest moim ratunkiem. Chroni mnie przed rzeczywistością. Przecież wiemy, jak wygląda życie. Po 25. roku właściwie umieramy. Starość polega na tym, że dni stają się podobne, a przez tę powtarzalność coraz krótsze. Jesteśmy coraz słabsi, coraz bardziej zmęczeni i znużeni. Dlatego gdy tworzę alternatywny świat, zdaje mi się, że obłaskawiam czas. Może jest to świat ułudy, ale za to każdy dzień jest inny niż poprzedni. I to najpiękniejsza rzecz, jaka mogła mi się zdarzyć. W wieku bez mała 60 lat mam osiągnięcie życia i myślę, żeby robić kolejne filmy. A widzę często moich kolegów, którzy w tym wieku już myślą, że wszystko minęło.

 Powiedziałeś, że bałeś się skończyć „Zabij to…”. Bałeś się wyjść z tego filmu, bo tkwiłeś w nim tyle lat i był dla Ciebie czasem bardziej realny niż rzeczywistość.

Trochę się bałem. Choć Krystyna Janda na konferencji prasowej przed wręczaniem Złotych Lwów w Gdyni dodała, że jej zdaniem nie tyle bałem się skończyć, tylko że ciężko było mi się rozstać z „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, bo tak ten film kocham. I tak było, mimo że w trakcie realizacji coraz bardziej miałem wrażenie, że obcuję z duchami. Do filmu zaprosiłem aktorów, którzy użyczyli głosu postaciom. Wybrałem bohaterów mojego dzieciństwa, okresu, kiedy człowiek najbardziej wierzy w sztukę. Ci ludzie kształtowali świat mojej wyobraźni i wartości, więc chciałem ich uchwycić w moim filmie. Wiedziałem, że muszę się spieszyć, bo byli już wiekowi. I rzeczywiście, wielu z nich na przestrzeni czasu, gdy rysowałem ten mój film, odeszło. Irena Kwiatkowska, Gustaw Holoubek, Andrzej Wajda… Odszedł Tadeusz Nalepa, który jest autorem muzyki do „Zabij to…”. Jakby nagle, niespodziewanie odszedł Tomasz Stańko, z którym pracowałem przy wielu projektach. I doszedłem do wniosku, że skoro miałem się w filmie pożegnać z przeszłością, z rodzicami, Tadeuszem właśnie czy Tomkiem i zacząć żyć bez traum i wyrzutów sumienia, muszę iść dalej, muszę wrócić do rzeczywistości. Albo bezpiecznie przeskoczyć w następny film (śmiech).

Ale „Zabij to i wyjedź z tego miasta” zdobywa kolejne nagrody, więc wciąż żyjesz tym filmem. Spodziewałeś się takiego sukcesu?

Nie, zwłaszcza że robiłem film z prywatnego, osobistego imperatywu. Ale kiedy po Berlinale posypały się świetne recenzje w zagranicznej prasie, zacząłem w to wierzyć. Cieszę się tym bardziej, że w 2007 po retrospektywie w MoM-ie tamtejsi kuratorzy namawiali mnie, bym zrobił „Mistrza i Małgorzatę”, bo to światowa literatura i taka animacja wzbudzi zainteresowanie. A ja im odpowiedziałem, że najpierw chcę zrobić film osobisty na podstawie własnego scenariusza, czyli „Zabij to…”. Dziś wiem, że Bułhakow znów będzie musiał poczekać, bo dobre przyjęcie „Zabij to…” ośmieliło mnie, by moja następna pełnometrażowa animacja także była oparta na moim oryginalnym scenariuszu. Zawsze idę swoją drogą i na końcu okazuje się, że mam rację. Tak jak wtedy, gdy po obejrzeniu przed premierą w Berlinie prawie skończonej wersji „Zabij to…” najbardziej znana polska krytyczka sztuki powiedziała mi, że „taka animacja to może dobre na 10 minut, ale nie na więcej”. Najpierw mnie to ubodło, a potem pomyślałem: OK, ale ja to robię, nie ty. Finalnie mój film ma 88 minut i ponad 50 recenzji, między innymi w „Guardianie”, „New York Timesie”, „Hollywood Reporter”, „Variety” i „Screen Daily” i, prawdę powiedziawszy, do dzisiaj nie wierzę w to, co się dzieje z tym filmem. Trafiliśmy na trudny rok pandemii, ale w cudzysłowie można powiedzieć, że z „Zabij to…” objechałem cały świat. W Afryce jeszcze tylko nie byliśmy. Nie było polskiego filmu pełnometrażowego, który by dostał Grand Prix w Ottawie i na dodatek nagrodę w Annecy, to są dwa najważniejsze na świecie festiwale animacji. A my dostaliśmy nagrody i tu, i tu. Gdybym był młodszy, może woda sodowa uderzyłaby mi do głowy. Ale teraz myślę tylko o tym, że wszystko dobre, co się dzieje z „Zabij to…”, pomoże mi zrealizować następne filmy.

 Więc o czym będzie następny film?

Stary artysta wyrusza w świat w poszukiwaniu spadkobiercy. Kogoś, komu mógłby zostawić wszystko, co osiągnął, żeby to było przydatne, a nie rozpuszczone, zniszczone, zapomniane. I w ten sposób życie tego artysty nabrałoby sensu. Miałby poczucie, że to, co robił, było po coś.

 Boisz się przemijania?

Staram się je obłaskawiać w każdym moim filmie, ale oczywiście, że się boję. Może łatwiej mi je zaakceptować, bo jednak dla mnie najważniejsza jest sztuka, a tworzenie alternatywnych światów, w których się czuję najbezpieczniej, pozwala czasem zapomnieć o prawidłach życia. Kiedy pracuję nad filmem i wymyślam kolejne sceny, muszę cały czas myśleć jakby na nowo, w świeży sposób. To właśnie nie pozwala się zatrzymać i starzeć. Na końcu jednak i tak zawsze jest śmierć, choć mam nadzieję, że to wszystko jest bardziej skomplikowane i ciekawsze, niż w tej chwili wydaje się nauce. 

Mariusz Wilczyński, Viva! 1/2021
Fot. Bartek Wieczorek/Visual Crafters

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Jedno zdjęcie Roxie Węgiel wywołało lawinę komentarzy. Odpowiedziała: „Ludzie muszą się przyzwyczaić, że jest inaczej”

Akcje

Polecamy

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

MARCELA I MICHAŁ KOTERSCY: w styczniu powiedzieli sobie „tak”, ale to niejedyna rewolucja w ich życiu. KATARZYNA ŻAK: o tym, co jest jej największym szczęściem i czego najbardziej żałuje. ANDREA CAMASTRA: dla zdobywcy gwiazdki przewodnika Michelin gotowanie jest jak teatralny spektakl. ALDONA ORMAN Z CÓRKĄ IDALIĄ w rozmowie pełnej metafizyki, ale też zwykłej codzienności. SWIFT, CYRUS, EILISH, GOMEZ, DUA LIPA: idolki zbiorowej wyobraźni.