Nazywali go „Aniołem wyklętych”. Marek Kotański całe swoje życie poświęcał się innym
Nigdy nie towarzyszył córce w codzienności, ale zawsze mogła na niego liczyć
Udzielał pomocy tym, którzy zostali wypchnięci poza społeczny margines. Często z własnej woli. Marek Kotański, bo o nim mowa, był nazywany „Aniołem wyklętych”. Całe swoje życie podporządkował innym. Empatyczny, wrażliwy, silny. Czasami mógł sprawiać wrażenie nieprzejednanego i oschłego. Ale w gruncie rzeczy chodziło o człowieka... Uważał, że każdy zasługuje na szansę. Podopieczni, którym się poświęcał, nie byli bez winy. Ale on wierzył w nich bardziej, niż ktokolwiek inny. Kotańskiemu udawało się walczyć z patologiami naszych czasów. Uczył ludzi, że życie jest piękniejsze bez nałogów...
[Ostatnia aktualizacja treści na VUŻ 11.03.2024 r.]
Historia Marka Kotańskiego - twórcy Monaru. Dziś miałby urodziny
Już na studiach zaangażował się w pomoc rodzinom dotkniętym patologią. Marek Kotański na początku lat 80-tych, stworzył Monar - ośrodek wparcia dla alkoholików, narkomanów. Następnie przyszła pora na Markot - organizację walczącą z bezdomnością. W placówkach powstałych na wzór tych amerykańskich, Kotański poddawał swoich podopiecznych terapii społecznościowej, opartej na wzajemnym wsparciu. Do ośrodków zgłaszały się kobiety z dziećmi, które uciekały przed oprawcami, chorzy na AIDS i nosiciele HIV czy więźniowie, ludzie odtrąceni przez najbliższych i społeczeństwo. Tutaj wszyscy mogli liczyć na wsparcie. Był tylko jeden warunek - abstynencja. Potrzeba zmian miała wychodzić z człowieka. Z pomocą Kotańskiego wracali do normalnego życia. Kończyli terapie, kursy zawodowe. Rozpoczynali nowe życie.
„Nie jest to zajęcie dla Matki Teresy z naszych marzeń. W ośrodkach dla bezdomnych lądują zrzuty wszelkiej maści, od kobiet z dziećmi, które uciekły przed mężami bestialcami, przez ludzi niezaradnych życiowo, alkoholików i narkomanów, aż po skazańców, którzy właśnie opuścili kryminał. Każda moja wizyta w tym miejscu kończyła się dla mnie kilkudniową traumą. Wydawało się, że mogę beztrosko wpaść, pogadać z pensjonariuszami, dodać im otuchy, pograć z nimi na gitarze. Niestety, po wyjściu stawałem się psychicznym wrakiem. Dla Kotana była to codzienność”, wspominał Kotańskiego w rozmowie z „Faktem” Zbigniew Hołdys.
Marek Kotański miał 60 lat. Zginął w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym 19 sierpnia 2002 roku w Nowym Dworze Mazowieckim. Na jezdnię wyszedł pijany mężczyzna. Kotański ominął go, by nie wszedł pod koła samochodu. Nieszczęśliwie samochód, którym się poruszał, wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Po jego śmierci dobro, które zaszczepiał w ludziach, szerzy się dalej. Do dziś jego idee kontynuuje stowarzyszenie, które założył. Rocznie ośrodki udzielają pomocy ponad 20 tysiącom osób.
Zobacz także
Czytaj też: „Ustatkowałem się, gdy zostałem tatą". Taki prywatnie jest Igor Tuleya
Marek Kotański we wspomnieniach córki. Wywiad
Przypominamy wzruszający wywiad z jego córką, Joanną, który ukazał się w magazynie VIVA!. Zawsze powtarzał, że nie będzie długo żył. Chociaż w nią nie wierzył. Między tym, czego pragnął, a tym, jak szybko żył był pewien dysonans. Ojciec nigdy nie towarzyszył jej w codzienności, ale zawsze mogła na niego liczyć. Pomagał, stawał po jej stronie. Gdy po śmierci sam nie mógł się bronić, ona broniła dobrej pamięci o nim. Jakim był człowiekiem? Czy udało mu się zaszczepić w córce potrzebę pomocy innym? Po raz pierwszy o ojcu, Joanna Kotańska opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej w 2002 roku.
Czy Pani oswoiła się już z myślą, że ojca nie ma?
Powoli przywykam do niej. Dni po śmierci kogoś tak bliskiego nie są w ogóle do siebie podobne. Miesiąc minie dopiero za parę dni. Krótko i długo. Ciągle pamiętam tę noc z niedzieli na poniedziałek. Spałam, kiedy o 2.30 zadzwonił telefon. Odebrał mąż. Zdążył powiedzieć tylko: „Tak, słucham”, gdy usiadłam raptownie na łóżku i zapytałam: „Tata nie żyje?” Nie wiem, skąd to wiedziałam. Pomyślałam, że przecież przywiozłam z Paryża ciasteczka ryżowe, które tak lubił. I że nie zdążyłam mu ich dać.
Po jakimś czasie myśli się już inaczej, bez łez?
Nabiera się dystansu. Ale myślenie idzie jednym torem: nie wolno zaprzepaścić tego, co tata zaczął. Po jego śmierci poczułam się nieodrodną córką.
To znaczy?
Chciałabym robić coś dobrego, coś dla ludzi. Pracowałam w Monarze, przez dwa lata. Ale nie odnalazłam się tam. Ojciec miał doskonałe mechanizmy obronne. Ja ich nie mam. Ale teraz budzi się we mnie lwica. Wtedy, gdy trzeba chronić pamięć taty. I działać, kontynuując to, co on robił. Założyłam fundację im. Marka Kotańskiego „Dotknięcie dobra”. Będę zajmowała się działalnością profilaktyczną wśród młodzieży, żeby ją chronić przed narkotykami. Kandyduję na radną do Rady Warszawy z okręgu na Żoliborzu.
Nie boi się Pani posądzenia, że wykorzystuje nazwisko ojca? Że jest ono kluczem do Pani kariery?
Ależ wykorzystuję. Muszę to zrobić. Inaczej nic bym nie zdziałała. Liczy się przecież cel. Ale wiem też, że ono niczego do końca mi nie ułatwi. Wiem, jaka to odpowiedzialność nazywać się Kotańska.
Pani ojciec zawsze mówił, że nie będzie długo żył...
Och, tata często rzucał hasło: „A ja i tak niedługo umrę”. Ale to było półserio. Mawiał też, że chciałby być dziadkiem Markiem otoczonym wianuszkiem wnuków – własnych i „markotowych”. Był więc jakiś dysonans między tym, czego chciał, a tym, jak żył – szybko, zupełnie się nie oszczędzając.
Bo nie wierzy się we własną śmierć.
Nie wierzył. Takie rzeczy mówi się zawsze trochę na przekór losowi.
Joanna Kotańska, Viva! 2002
Miał już wnuczkę – Pani córkę Laurę. Był dobrym dziadkiem?
Nie było go za wiele dla nas, dla bliskich. Zawsze akurat miał coś do zrobienia gdzie indziej, gdzieś jechał, kogoś naprawiał, o coś walczył. Ale Laurę bardzo kochał. Tak myślę. Zawsze był na jej urodzinach. Ona ma dopiero sześć lat, więc zdarzyło się to sześć razy.
A na Pani punkcie miał „bzika”?
Kochał mnie, jak każdy ojciec. Ale bzika z jego strony nie czułam.
Przeciętny ojciec chodzi na wywiadówki, jeździ z dzieckiem na wakacje...
To pod tym względem nie był przeciętny. Nie jeździł ze mną na wakacje. A na wywiadówki chodziła mama. Natomiast zawsze wiedziałam, że mogę na niego liczyć, że jak będzie trzeba, to mi pomoże.
I pomagał?
Tak, kiedy się rozwodziłam na przykład. Tata był pierwszą osoba, do której zatelefonowałam pod wpływem impulsu.
Rzucił wtedy wszystko? Przyjechał?
Rzucił, przyjechał. Powiedział: „Joanna, córeczko, będzie dobrze. No, takie rzeczy się zdarzają, jakoś damy im radę”. Zdenerwował się, widziałam. Był porywczy, nieopanowany. Ale dla mnie starał się zachować spokój.
Lubił bywać, pokazywać się, brylować. Nigdy jednak nie widziano z nim żony i córki. Tak, jakby żył sam, bez rodziny.
Ja czasami chodziłam. Odkąd dorosłam, zawsze dzwonił do mnie: „A może miałabyś ochotę...” Ale mama nie chodziła nigdy. Nie chciała, żeby wszyscy się na nią gapili: „O, żona Kotańskiego”. Dziecku łatwiej sobie z tym poradzić. W sposób naturalny przyjmowałam fakt, że jestem córką Kotańskiego. Jednak cień jego popularności i osobowości rzutował jakoś na moje życie – pozytywnie i negatywnie.
Lepszy byłby ojciec, który po pracy zostawia teczkę w przedpokoju, zdejmuje garnitur i gra z dzieckiem w scrabble?
Och, czasami wolałabym, żeby był taki. Jako mała dziewczynka zazdrościłam koleżankom z „normalnych” domów, które chodziły z tatusiami na spacery. Ale z drugiej strony czułam dumę, że pomaga innym. I ta duma rekompensowała fakt, że nie miał czasu nauczyć mnie jazdy na rowerze. Jakoś dziwnie szybko zorientowałam się, co robi mój tata. Od najmłodszych lat miałam poczucie, że tata jest bardziej potrzebny innym niż mnie i że oni sobie bez niego nie poradzą, a ja – tak.
Pani ojciec bywał krytykowany. Mówiło się, że tak naprawdę zależy mu na tym, by istnieć jako osoba publiczna.
Bzdura. Media były mu potrzebne do tego, co robił. Musiał starać się o nagłośnienie swoich akcji. A fakt, że na pierwszym miejscu stawiał pracę, a nie własną rodzinę, jest niezaprzeczalny i nie ma co tego ukrywać. Inaczej nie stałby się charyzmatycznym przywódcą.
Stał się nim, czy nim był?
Nie wiem, czy można narzucić sobie rolę wodza. Ojciec zawsze dawał siebie innym, codzienność go nużyła, ciągle musiał robić coś nowego. Mama poświęciła się domowi – nigdy nie pracowała. Ojciec – pracy. Nie biegałam z kluczem na szyi. Miałam normalny, ciepły dom, z obiadami, pełen zwierząt. Psy to była jego pasja. Mieliśmy najpierw jednego, potem dwa, trzy, wreszcie dziewięć. To takie hobby, jak zbieranie znaczków. A nikt nie mówi, że pan X – filatelista woli znaczki niż rodzinę! Tata lubił też kolekcjonować skórzane kurtki, zbierał dzwonki, a dawno temu hodował gołębie pocztowe.
Zobacz też: Maciej Stuhr o problemach z alkoholem. W wyjściu z nich pomogła mu jedna osoba…
Joanna Kotańska, Viva! 2002
Pani i mama zostałyście w Warszawie.
Tak, 40 kilometrów od ojca. Ale to nie znaczyło, że nas zostawił. Sprawa była prosta – ojciec po operacji serca jednak trochę przystopował. Doszedł do wniosku, że musi mieć więcej powietrza, że tam odzyska spokój. Ja akurat wtedy urodziłam Laurę, mama więc potrzebna była tutaj, na miejscu. Trudno było połączyć jej opiekę nad nami i nad ojcem. Codziennie dzwonili do siebie. Byli 37 lat małżeństwem. I bardzo się kochali, mimo że przez ostatnich osiem lat nie mieszkali razem. Wiem jednak, że bycie z kimś nie polega na mieszkaniu z nim.
A na czym?
Na wsparciu, gdy człowiek czuje się samotny, gdy coś go irytuje, potrzebuje otuchy, albo gdy się z czegoś cieszy, osiągnął jakiś sukces.
Kilka lat temu nakręcono o nim film-laurkę, w którym mimowolnie pokazano też autokratyczną i próżną stronę Marka Kotańskiego.
Ojciec był autokratą, był porywczy, wybuchowy. Zawsze było coś, co lubił i coś, czego nie znosił. To, czego nienawidził, doprowadzało go do pasji. Ale dzięki swojemu charakterowi uratował setki ludzi, zrobił tyle dobrego, że czepianie się go teraz, po śmierci, jest bardzo krzywdzące. A zwłaszcza jakichś głupot. Że lubił chociażby szybko jeździć. Jeździł dobrze, ale nie ostro. Normalnie jeździł. A próżność? Boże, nawet jeśli był trochę narcystyczny, to w ogólnym rozrachunku to naprawdę drobiazg. To czepianie się wynika z cudzych zazdrości i kompleksów i ja osobiście to chrzanię po prostu.
Opowiada się anegdotę, że na podwórku Markotu miała stanąć figura Chrystusa i ktoś zaproponował, by miała twarz Marka Kotańskiego. Podobno Pani ojciec przez chwilę nawet się wahał?
Och, to do taty podobne (uśmiech). Już powiedziałam, że był trochę próżny i despotyczny. Że wrzeszczał, przeklinał i często bywał nieobiektywny. Dwoje ludzi odeszło z Monaru w atmosferze skandalu i to oni teraz stawiają ojcu najwięcej zarzutów. Wiem, że gdyby ojciec nie był despotą, a człowiekiem miłym, grzecznym i poukładanym, nie wyciągnąłby tylu osób z narkomanii, nie stworzyłby domów dla chorych na AIDS ani dla bezdomnych.
Gdyby był zwykłym poczciwym facetem, nie osiągnąłby tego wszystkiego. I nie byłby również Markiem Kotańskim, tylko jakimś panem X. A gdyby mu zależało tak bardzo na budowaniu wizerunku, kłamałby. Nie krzyczałby: „Mam panią w dupie!”, jeśli to akurat czuł. Był sobą, zawsze. Jak się wkurwił, to dawał temu wyraz. Jak chciał jeździć z psami, to jeździł. Jeśli lubił czesać się w kitkę, to się czesał.
A Pani się tej kitki u niego wstydziła?
Nie wstydzę się niczego, co wiąże się z moim tatą.
Stał się monopolistą.
Tak, tak i zarzuca się teraz, że inne organizacje nie miały pieniędzy, bo nie miały takiej siły przebicia. Ale należałoby zadać pytanie: „Dlaczego?” Tata, jak sobie coś założył, zawsze to zdobywał. Dostawał totalnie zdewastowane rudery i wkładał ogromny wysiłek w doprowadzenie ich do użytku. Ojciec robił coś z niczego, miał talent do tego. Nigdy nie przychodził na gotowe, gardziłby tym. Nieustannie przekraczał siebie. Nawet biskup powiedział to o nim na pogrzebie. I ja uważam, że to zdanie to kwintesencja mojego ojca.
Ale takie przekraczanie siebie...
Wypala. I trzeba mieć niesamowitą siłę, żeby to robić. Ojciec ją miał. Może geny? Może łaska boska? Chociaż w ciągu ostatnich pięciu lat stał się bardziej domowy. To była taka naturalna potrzeba złagodnienia na starość. Chociaż paradoksalnie wydaje mi się, że tata umarł młodo. Mógł jeszcze 20 lat działać. Ale cóż, stało się.
Miałby jeszcze na to siłę?
Znalazłby ją w sobie, bo nowe zadanie wyzwalało w nim energię.
Po „Łańcuchu Czystych Serc” już żadna jego akcja nie podbiła całej Polski.
Och, wtedy stał się guru. Ta akcja, organizowana w latach 80., wzbudziła wielkie emocje, ludzie poszli za tatą jak w dym. Potem „Kupą, mości panowie”, czyli akcja mycia szaletów może nie zdobyła już takiego poparcia społecznego, ale cel został osiągnięty, bo do tej pory się o tym mówi.
Ale gwiazda zaczęła blednąć?
Czas pokazał, że wręcz przeciwnie. Przecież jego życie ułożyło się w logiczną całość. Był prawdziwy od początku do końca, nikogo nie udawał. Faktycznie lubił, żeby o nim mówiono, ale chodziło mu głównie o to, że dzięki temu był bardziej skuteczny. Inaczej mógłby na przykład zamknąć się w gabinecie na Żoliborzu, przyjmować biznesmenów z problemami i miałby worek pieniędzy.
Zobacz także: Hanna Skarżanka – zanim została aktorką, pracowała dla wywiadu. Miała burzliwe życie
Marek Kotański z córką, Joanną
A miał pieniądze?
Przeciętne. Nie mieliśmy willi z basenem ani cudów niewidów. Dom, w którym mieszkał, to domek działkowy kupiony 30 lat temu. Tata rozbudował go i przystosował do mieszkania przez cały rok. Przykro mi, gdy się pisze czy mówi, że ktoś ojca nie lubił czy nie szanował. Chociaż muszę też wziąć pod uwagę, że sukces jest mierzony liczbą wrogów. Tylko że ja bym chciała tych wrogów zobaczyć, konkretnie, z imienia, nazwiska, czekam na ich telefony. Bo co to znaczy „wróg”?
A narkomani? Nie mieli do niego żalu za brutalność? Wyrzucał bez pardonu, krzyczał, upokarzał.
Ale na koniec mówili, że gdyby nie Kotański, dawno już nie byłoby ich na tym świecie. Ojciec musiał z nimi ostro postępować. Proces leczenia jest długi, trwa mniej więcej dwa lata. I w czasie tego cyklu jest ciężko. Ludzie niejednokrotnie wyjeżdżali, kłócili się, wracali.
To prawda, że Kotański kazał im ścinać włosy? Dla dziewczyn to tragedia przecież.
Kazał. I te osoby ojca przeklinały, ale ścinały. Chodziło o próbę, żeby narkoman pokazał, jak zależy mu na wyleczeniu. Chcesz zostać – obcinasz Chcesz wyjeżdżać? Spadaj. To był symbol – pokazanie, na co kogo stać.
Do Pani włosów się nie wtrącał?
Nie, nigdy. Zresztą ja nie przysparzałam kłopotów, nie buntowałam się, dojrzewając. Zdałam maturę, poszłam na studia – nauki społeczne na UW.
Czuje Pani czasem jego obecność?
Podczas pogrzebu miałam wrażenie, że widzę ojca w kościele. Czuję w sobie jego siłę, która pozwala mi istnieć i działać.
[Ostatnia publikacja na Viva Historie 13.06.2024 r.]