Udzielał pomocy tym, którzy zostali wypchnięci poza społeczny margines. Często z własnej woli. Marek Kotański, bo o nim mowa, był nazywany „Aniołem wyklętych”. Całe swoje życie podporządkował innym. Empatyczny, wrażliwy, silny. Czasami mógł sprawiać wrażenie nieprzejednanego i oschłego. Ale w gruncie rzeczy chodziło o człowieka... Uważał, że każdy zasługuje na szansę. Podopieczni, którym się poświęcał, nie byli bez winy. Ale on wierzył w nich bardziej, niż ktokolwiek inny. Kotańskiemu udawało się walczyć z patologiami naszych czasów. Uczył ludzi, że życie jest piękniejsze bez nałogów...

Reklama

[Ostatnia aktualizacja treści na VUŻ 11.03.2024 r.]

Historia Marka Kotańskiego - twórcy Monaru. Dziś miałby urodziny

Już na studiach zaangażował się w pomoc rodzinom dotkniętym patologią. Marek Kotański na początku lat 80-tych, stworzył Monar - ośrodek wparcia dla alkoholików, narkomanów. Następnie przyszła pora na Markot - organizację walczącą z bezdomnością. W placówkach powstałych na wzór tych amerykańskich, Kotański poddawał swoich podopiecznych terapii społecznościowej, opartej na wzajemnym wsparciu. Do ośrodków zgłaszały się kobiety z dziećmi, które uciekały przed oprawcami, chorzy na AIDS i nosiciele HIV czy więźniowie, ludzie odtrąceni przez najbliższych i społeczeństwo. Tutaj wszyscy mogli liczyć na wsparcie. Był tylko jeden warunek - abstynencja. Potrzeba zmian miała wychodzić z człowieka. Z pomocą Kotańskiego wracali do normalnego życia. Kończyli terapie, kursy zawodowe. Rozpoczynali nowe życie.

„Nie jest to zajęcie dla Matki Teresy z naszych marzeń. W ośrodkach dla bezdomnych lądują zrzuty wszelkiej maści, od kobiet z dziećmi, które uciekły przed mężami bestialcami, przez ludzi niezaradnych życiowo, alkoholików i narkomanów, aż po skazańców, którzy właśnie opuścili kryminał. Każda moja wizyta w tym miejscu kończyła się dla mnie kilkudniową traumą. Wydawało się, że mogę beztrosko wpaść, pogadać z pensjonariuszami, dodać im otuchy, pograć z nimi na gitarze. Niestety, po wyjściu stawałem się psychicznym wrakiem. Dla Kotana była to codzienność”, wspominał Kotańskiego w rozmowie z „Faktem” Zbigniew Hołdys.

Marek Kotański miał 60 lat. Zginął w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym 19 sierpnia 2002 roku w Nowym Dworze Mazowieckim. Na jezdnię wyszedł pijany mężczyzna. Kotański ominął go, by nie wszedł pod koła samochodu. Nieszczęśliwie samochód, którym się poruszał, wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Po jego śmierci dobro, które zaszczepiał w ludziach, szerzy się dalej. Do dziś jego idee kontynuuje stowarzyszenie, które założył. Rocznie ośrodki udzielają pomocy ponad 20 tysiącom osób.

Zobacz także

Czytaj też: „Ustatkowałem się, gdy zostałem tatą". Taki prywatnie jest Igor Tuleya

Marek Kotański we wspomnieniach córki. Wywiad

Przypominamy wzruszający wywiad z jego córką, Joanną, który ukazał się w magazynie VIVA!. Zawsze powtarzał, że nie będzie długo żył. Chociaż w nią nie wierzył. Między tym, czego pragnął, a tym, jak szybko żył był pewien dysonans. Ojciec nigdy nie towarzyszył jej w codzienności, ale zawsze mogła na niego liczyć. Pomagał, stawał po jej stronie. Gdy po śmierci sam nie mógł się bronić, ona broniła dobrej pamięci o nim. Jakim był człowiekiem? Czy udało mu się zaszczepić w córce potrzebę pomocy innym? Po raz pierwszy o ojcu, Joanna Kotańska opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej w 2002 roku.

Czy Pa­ni oswo­iła się już z my­ślą, że oj­ca nie ma?

Po­wo­li przy­wy­kam do niej. Dni po śmier­ci ko­goś tak bli­skie­go nie są w ogó­le do sie­bie po­dob­ne. Mie­siąc mi­nie do­pie­ro za pa­rę dni. Krót­ko i dłu­go. Cią­gle pa­mię­tam tę noc z nie­dzie­li na po­nie­dzia­łek. Spa­łam, kiedy o 2.30 za­dzwo­nił te­le­fon. Ode­brał mąż. Zdą­żył po­wie­dzieć tyl­ko: „Tak, słu­cham”, gdy usia­dłam rap­tow­nie na łóż­ku i za­py­ta­łam: „Ta­ta nie ży­je?” Nie wiem, skąd to wie­dzia­łam. Po­my­śla­łam, że prze­cież przy­wio­złam z Pa­ry­ża cia­stecz­ka ry­żo­we, któ­re tak lu­bił. I że nie zdą­ży­łam mu ich dać.

Po ja­kimś cza­sie my­śli się już ina­czej, bez łez?

Na­bie­ra się dy­stan­su. Ale my­śle­nie idzie jed­nym to­rem: nie wol­no za­prze­pa­ścić te­go, co ta­ta za­czął. Po je­go śmier­ci po­czu­łam się nie­odrod­ną cór­ką.

To zna­czy?

Chcia­ła­bym ro­bić coś do­bre­go, coś dla lu­dzi. Pra­co­wa­łam w Mo­na­rze, przez dwa la­ta. Ale nie od­na­la­złam się tam. Oj­ciec miał do­sko­na­łe me­cha­ni­zmy obron­ne. Ja ich nie mam. Ale te­raz bu­dzi się we mnie lwi­ca. Wte­dy, gdy trze­ba chro­nić pa­mięć ta­ty. I dzia­łać, kon­ty­nu­ując to, co on ro­bił. Za­ło­ży­łam fun­da­cję im. Mar­ka Ko­tań­skie­go „Do­tknię­cie do­bra”. Bę­dę zaj­mo­wa­ła się dzia­łal­no­ścią pro­fi­lak­tycz­ną wśród mło­dzie­ży, że­by ją chro­nić przed nar­ko­ty­ka­mi. Kan­dy­du­ję na rad­ną do Ra­dy War­sza­wy z okrę­gu na Żo­li­bo­rzu.

Nie boi się Pa­ni po­są­dze­nia, że wy­ko­rzy­stu­je na­zwi­sko oj­ca? Że jest ono klu­czem do Pa­ni karie­ry?

Ależ wy­ko­rzy­stu­ję. Mu­szę to zro­bić. Ina­czej nic bym nie zdzia­ła­ła. Li­czy się prze­cież cel. Ale wiem też, że ono ni­cze­go do koń­ca mi nie uła­twi. Wiem, ja­ka to od­po­wie­dzial­ność na­zy­wać się Ko­tań­ska.

Pa­ni oj­ciec za­wsze mó­wił, że nie bę­dzie dłu­go żył...

Och, ta­ta czę­sto rzu­cał ha­sło: „A ja i tak nie­dłu­go umrę”. Ale to by­ło pół­se­rio. Ma­wiał też, że chciał­by być dziad­kiem Mar­kiem oto­czo­nym wia­nusz­kiem wnu­ków – wła­snych i „mar­ko­to­wych”. Był więc ja­kiś dy­so­nans mię­dzy tym, cze­go chciał, a tym, jak żył – szyb­ko, zu­peł­nie się nie oszczę­dza­jąc.

Bo nie wie­rzy się we wła­sną śmierć.

Nie wie­rzył. Ta­kie rze­czy mó­wi się za­wsze tro­chę na prze­kór lo­so­wi.

Tomek Sikora

Joanna Kotańska, Viva! 2002

Miał już wnucz­kę – Pa­ni cór­kę Lau­rę. Był do­brym dziad­kiem?

Nie by­ło go za wie­le dla nas, dla bli­skich. Za­wsze aku­rat miał coś do zro­bie­nia gdzie in­dziej, gdzieś je­chał, ko­goś na­pra­wiał, o coś wal­czył. Ale Lau­rę bar­dzo ko­chał. Tak my­ślę. Za­wsze był na jej uro­dzi­nach. Ona ma do­pie­ro sześć lat, więc zda­rzy­ło się to sześć ra­zy.

A na Pa­ni punk­cie miał „bzi­ka”?

Ko­chał mnie, jak każ­dy oj­ciec. Ale bzi­ka z je­go stro­ny nie czu­łam.

Prze­cięt­ny oj­ciec cho­dzi na wy­wia­dów­ki, jeździ z dziec­kiem na wa­kacje...

To pod tym wzglę­dem nie był prze­cięt­ny. Nie jeździł ze mną na wa­ka­cje. A na wy­wia­dów­ki cho­dzi­ła ma­ma. Na­to­miast za­wsze wie­dzia­łam, że mo­gę na nie­go li­czyć, że jak bę­dzie trze­ba, to mi po­mo­że.

I po­ma­gał?

Tak, kie­dy się roz­wo­dzi­łam na przy­kład. Ta­ta był pierw­szą oso­ba, do któ­rej za­te­le­fo­no­wa­łam pod wpły­wem im­pul­su.

Rzu­cił wte­dy wszyst­ko? Przy­je­chał?

Rzu­cił, przy­je­chał. Po­wie­dział: „Jo­an­na, có­recz­ko, bę­dzie do­brze. No, ta­kie rze­czy się zda­rza­ją, ja­koś da­my im ra­dę”. Zde­ner­wo­wał się, wi­dzia­łam. Był po­ryw­czy, nie­opa­no­wa­ny. Ale dla mnie sta­rał się za­cho­wać spokój.

Lu­bił by­wać, po­ka­zy­wać się, bry­lo­wać. Ni­gdy jed­nak nie wi­dzia­no z nim żo­ny i cór­ki. Tak, jak­by żył sam, bez ro­dzi­ny.

Ja cza­sa­mi cho­dzi­łam. Od­kąd do­ro­słam, za­wsze dzwo­nił do mnie: „A mo­że mia­ła­byś ocho­tę...” Ale ma­ma nie cho­dzi­ła ni­gdy. Nie chcia­ła, że­by wszy­scy się na nią ga­pi­li: „O, żo­na Ko­tań­skie­go”. Dziec­ku ła­twiej so­bie z tym po­ra­dzić. W spo­sób na­tu­ral­ny przyj­mo­wa­łam fakt, że je­stem cór­ką Ko­tań­skie­go. Jed­nak cień je­go po­pu­lar­no­ści i oso­bo­wo­ści rzu­to­wał ja­koś na mo­je ży­cie – po­zy­tyw­nie i ne­ga­tyw­nie.

Lep­szy był­by oj­ciec, któ­ry po pra­cy zo­sta­wia tecz­kę w przed­po­ko­ju, zdej­mu­je gar­ni­tur i gra z dziec­kiem w scrab­ble?

Och, cza­sa­mi wo­la­ła­bym, że­by był ta­ki. Ja­ko ma­ła dziew­czyn­ka za­zdro­ści­łam ko­le­żan­kom z „nor­mal­nych” do­mów, któ­re cho­dzi­ły z ta­tu­sia­mi na spa­ce­ry. Ale z dru­giej stro­ny czułam du­mę, że po­ma­ga in­nym. I ta du­ma re­kom­pen­so­wa­ła fakt, że nie miał cza­su na­uczyć mnie jaz­dy na ro­we­rze. Ja­koś dziw­nie szyb­ko zo­rien­to­wa­łam się, co ro­bi mój ta­ta. Od naj­młod­szych lat mia­łam po­czu­cie, że ta­ta jest bar­dziej po­trzeb­ny in­nym niż mnie i że oni so­bie bez nie­go nie po­ra­dzą, a ja – tak.

Pa­ni oj­ciec by­wał kry­ty­ko­wa­ny. Mó­wi­ło się, że tak na­praw­dę za­le­ży mu na tym, by ist­nieć ja­ko oso­ba pu­blicz­na.

Bzdu­ra. Me­dia by­ły mu po­trzeb­ne do te­go, co ro­bił. Mu­siał sta­rać się o na­gło­śnie­nie swo­ich ak­cji. A fakt, że na pierw­szym miej­scu sta­wiał pra­cę, a nie wła­sną ro­dzi­nę, jest nie­za­prze­czal­ny i nie ma co te­go ukry­wać. Ina­czej nie stał­by się cha­ry­zma­tycz­nym przy­wód­cą.

Stał się nim, czy nim był?

Nie wiem, czy moż­na na­rzu­cić so­bie ro­lę wo­dza. Oj­ciec za­wsze da­wał sie­bie in­nym, co­dzien­ność go nu­ży­ła, cią­gle mu­siał ro­bić coś no­we­go. Ma­ma po­świę­ci­ła się do­mo­wi – ni­gdy nie pra­co­wa­ła. Oj­ciec – pra­cy. Nie bie­ga­łam z klu­czem na szyi. Mia­łam nor­mal­ny, cie­pły dom, z obia­da­mi, pe­łen zwie­rząt. Psy to by­ła je­go pa­sja. Mie­li­śmy naj­pierw jed­ne­go, po­tem dwa, trzy, wresz­cie dzie­więć. To ta­kie hob­by, jak zbie­ra­nie znacz­ków. A nikt nie mó­wi, że pan X – fi­la­te­li­sta wo­li znacz­ki niż ro­dzi­nę! Ta­ta lu­bił też ko­lek­cjo­no­wać skó­rza­ne kurt­ki, zbie­rał dzwon­ki, a daw­no te­mu ho­do­wał go­łę­bie pocz­to­we.

Zobacz też: Maciej Stuhr o problemach z alkoholem. W wyjściu z nich pomogła mu jedna osoba…

Tomek Sikora

Joanna Kotańska, Viva! 2002

Pa­ni i ma­ma zo­sta­ły­ście w War­szawie.

Tak, 40 ki­lo­me­trów od oj­ca. Ale to nie zna­czy­ło, że nas zo­sta­wił. Spra­wa by­ła pro­sta – oj­ciec po ope­ra­cji ser­ca jed­nak tro­chę przy­sto­po­wał. Do­szedł do wnio­sku, że mu­si mieć wię­cej po­wie­trza, że tam od­zy­ska spo­kój. Ja aku­rat wte­dy uro­dzi­łam Lau­rę, ma­ma więc po­trzeb­na by­ła tu­taj, na miej­scu. Trud­no by­ło po­łą­czyć jej opie­kę nad na­mi i nad oj­cem. Co­dzien­nie dzwo­ni­li do sie­bie. By­li 37 lat mał­żeń­stwem. I bar­dzo się ko­cha­li, mi­mo że przez ostat­nich osiem lat nie miesz­ka­li ra­zem. Wiem jed­nak, że by­cie z kimś nie po­le­ga na miesz­ka­niu z nim.

A na czym?

Na wspar­ciu, gdy czło­wiek czu­je się sa­mot­ny, gdy coś go iry­tu­je, po­trze­bu­je otu­chy, al­bo gdy się z cze­goś cie­szy, osią­gnął ja­kiś suk­ces.

Kil­ka lat te­mu na­krę­co­no o nim film­-laur­kę, w któ­rym mi­mo­wol­nie po­ka­za­no też au­to­kra­tyczną i próż­ną stro­nę Mar­ka Ko­tań­skie­go.

Oj­ciec był au­to­kra­tą, był po­ryw­czy, wy­bu­cho­wy. Za­wsze by­ło coś, co lu­bił i coś, cze­go nie zno­sił. To, cze­go nie­na­wi­dził, do­pro­wa­dza­ło go do pa­sji. Ale dzię­ki swo­je­mu cha­rak­te­ro­wi ura­to­wał set­ki lu­dzi, zro­bił ty­le do­bre­go, że cze­pia­nie się go te­raz, po śmier­ci, jest bar­dzo krzyw­dzą­ce. A zwłasz­cza ja­kichś głu­pot. Że lu­bił cho­ciaż­by szyb­ko jeździć. Jeź­dził do­brze, ale nie ostro. Nor­mal­nie jeździł. A próż­ność? Bo­że, na­wet je­śli był tro­chę nar­cy­stycz­ny, to w ogól­nym roz­ra­chun­ku to na­praw­dę dro­biazg. To cze­pia­nie się wy­ni­ka z cu­dzych za­zdro­ści i kom­plek­sów i ja oso­bi­ście to chrza­nię po pro­stu.

Opo­wia­da się aneg­do­tę, że na po­dwór­ku Mar­ko­tu mia­ła sta­nąć fi­gu­ra Chry­stu­sa i ktoś za­pro­po­no­wał, by mia­ła twarz Mar­ka Ko­tań­skie­go. Po­dob­no Pa­ni oj­ciec przez chwi­lę na­wet się wa­hał?

Och, to do ta­ty po­dob­ne (uśmiech). Już po­wie­dzia­łam, że był tro­chę próż­ny i de­spo­tycz­ny. Że wrzesz­czał, prze­kli­nał i czę­sto by­wał nie­obiek­tyw­ny. Dwo­je lu­dzi ode­szło z Mo­na­ru w at­mos­fe­rze skan­da­lu i to oni te­raz sta­wia­ją oj­cu naj­wię­cej za­rzu­tów. Wiem, że gdy­by oj­ciec nie był de­spo­tą, a czło­wie­kiem mi­łym, grzecz­nym i po­ukła­da­nym, nie wy­cią­gnął­by ty­lu osób z nar­ko­ma­nii, nie stwo­rzył­by do­mów dla cho­rych na AIDS ani dla bez­dom­nych.

Gdy­by był zwy­kłym po­czci­wym fa­ce­tem, nie osią­gnął­by te­go wszyst­kie­go. I nie był­by rów­nież Mar­kiem Ko­tań­skim, tyl­ko ja­kimś pa­nem X. A gdy­by mu za­le­ża­ło tak bar­dzo na bu­do­wa­niu wi­ze­run­ku, kła­mał­by. Nie krzy­czał­by: „Mam pa­nią w du­pie!”, je­śli to aku­rat czuł. Był sobą, zawsze. Jak się wkur­wił, to da­wał te­mu wy­raz. Jak chciał jeździć z psa­mi, to jeździł. Je­śli lu­bił cze­sać się w kit­kę, to się cze­sał.

A Pa­ni się tej kit­ki u nie­go wsty­dzi­ła?

Nie wsty­dzę się ni­cze­go, co wią­że się z mo­im ta­tą.

Stał się mo­no­po­li­stą.

Tak, tak i za­rzu­ca się te­raz, że in­ne or­ga­ni­za­cje nie mia­ły pie­nię­dzy, bo nie mia­ły ta­kiej si­ły prze­bi­cia. Ale na­le­ża­ło­by za­dać py­ta­nie: „Dla­cze­go?” Ta­ta, jak so­bie coś za­ło­żył, za­wsze to zdo­by­wał. Do­sta­wał to­tal­nie zde­wa­sto­wa­ne ru­de­ry i wkła­dał ogrom­ny wy­si­łek w do­pro­wa­dze­nie ich do użyt­ku. Oj­ciec ro­bił coś z ni­cze­go, miał ta­lent do te­go. Ni­gdy nie przy­cho­dził na go­to­we, gar­dził­by tym. Nie­ustan­nie prze­kra­czał sie­bie. Na­wet bi­skup po­wie­dział to o nim na po­grze­bie. I ja uwa­żam, że to zda­nie to kwin­te­sen­cja mo­je­go oj­ca.

Ale ta­kie prze­kra­cza­nie sie­bie...

Wy­pa­la. I trze­ba mieć nie­sa­mo­wi­tą si­łę, że­by to ro­bić. Oj­ciec ją miał. Mo­że ge­ny? Mo­że ła­ska bo­ska? Cho­ciaż w cią­gu ostat­nich pię­ciu lat stał się bar­dziej do­mo­wy. To by­ła ta­ka na­tu­ral­na po­trze­ba zła­god­nie­nia na sta­rość. Cho­ciaż pa­ra­dok­sal­nie wy­da­je mi się, że ta­ta umarł mło­do. Mógł jesz­cze 20 lat dzia­łać. Ale cóż, sta­ło się.

Miał­by jesz­cze na to si­łę?

Zna­la­zł­by ją w so­bie, bo no­we za­da­nie wy­zwa­la­ło w nim ener­gię.

Po „Łań­cu­chu Czy­stych Serc” już żad­na je­go ak­cja nie pod­bi­ła ca­łej Pol­ski.

Och, wte­dy stał się gu­ru. Ta ak­cja, or­ga­ni­zo­wa­na w la­tach 80., wzbu­dzi­ła wiel­kie emo­cje, lu­dzie po­szli za ta­tą jak w dym. Po­tem „Ku­pą, mo­ści pa­no­wie”, czy­li ak­cja my­cia sza­le­tów mo­że nie zdo­by­ła już ta­kie­go po­par­cia spo­łecz­ne­go, ale cel zo­stał osią­gnię­ty, bo do tej po­ry się o tym mó­wi.

Ale gwiaz­da za­czę­ła bled­nąć?

Czas po­ka­zał, że wręcz prze­ciw­nie. Prze­cież je­go ży­cie uło­ży­ło się w lo­gicz­ną ca­łość. Był praw­dzi­wy od po­cząt­ku do koń­ca, ni­ko­go nie uda­wał. Fak­tycz­nie lu­bił, że­by o nim mó­wio­no, ale cho­dzi­ło mu głów­nie o to, że dzię­ki te­mu był bar­dziej sku­tecz­ny. Ina­czej mógł­by na przy­kład za­mknąć się w ga­bi­ne­cie na Żo­li­bo­rzu, przyj­mo­wać biz­nes­me­nów z pro­ble­ma­mi i miał­by wo­rek pie­nię­dzy.

Zobacz także: Hanna Skarżanka – zanim została aktorką, pracowała dla wywiadu. Miała burzliwe życie

archiwum prywatne

Marek Kotański z córką, Joanną

A miał pie­nią­dze?

Prze­cięt­ne. Nie mie­li­śmy wil­li z ba­se­nem ani cu­dów nie­wi­dów. Dom, w któ­rym miesz­kał, to do­mek dział­ko­wy ku­pio­ny 30 lat te­mu. Ta­ta roz­bu­do­wał go i przy­sto­so­wał do miesz­ka­nia przez ca­ły rok. Przy­kro mi, gdy się pi­sze czy mó­wi, że ktoś oj­ca nie lu­bił czy nie sza­no­wał. Cho­ciaż mu­szę też wziąć pod uwa­gę, że suk­ces jest mie­rzo­ny licz­bą wro­gów. Tyl­ko że ja bym chcia­ła tych wro­gów zo­ba­czyć, kon­kret­nie, z imie­nia, na­zwi­ska, cze­kam na ich te­le­fo­ny. Bo co to zna­czy „wróg”?

A nar­ko­ma­ni? Nie mie­li do nie­go ża­lu za bru­tal­ność? Wy­rzu­cał bez par­do­nu, krzy­czał, upo­ka­rzał.

Ale na ko­niec mó­wi­li, że gdy­by nie Ko­tań­ski, daw­no już nie by­ło­by ich na tym świe­cie. Oj­ciec mu­siał z ni­mi ostro po­stę­po­wać. Pro­ces le­cze­nia jest dłu­gi, trwa mniej wię­cej dwa la­ta. I w cza­sie te­go cy­klu jest cięż­ko. Lu­dzie nie­jed­no­krot­nie wy­jeż­dża­li, kłó­ci­li się, wra­ca­li.

To praw­da, że Ko­tań­ski ka­zał im ści­nać wło­sy? Dla dziew­czyn to tra­ge­dia prze­cież.

Ka­zał. I te oso­by oj­ca prze­kli­na­ły, ale ści­na­ły. Cho­dzi­ło o pró­bę, że­by nar­ko­man po­ka­zał, jak za­le­ży mu na wy­le­cze­niu. Chcesz zo­stać – ob­ci­nasz Chcesz wy­jeż­dżać? Spa­daj. To był sym­bol – po­ka­za­nie, na co ko­go stać.

Do Pa­ni wło­sów się nie wtrą­cał?

Nie, ni­gdy. Zresz­tą ja nie przy­spa­rza­łam kło­po­tów, nie bun­to­wa­łam się, doj­rze­wa­jąc. Zda­łam ma­tu­rę, po­szłam na stu­dia – na­uki spo­łecz­ne na UW.

Czu­je Pa­ni cza­sem je­go obec­ność?

Pod­czas po­grze­bu mia­łam wra­że­nie, że wi­dzę oj­ca w ko­ście­le. Czu­ję w sobie je­go si­łę, któ­ra po­zwa­la mi istnieć i dzia­łać.

Reklama

[Ostatnia publikacja na Viva Historie 13.06.2024 r.]

Reklama
Reklama
Reklama