„Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę!”, czyli o wyczekanej książce Małgorzaty Musierowicz
Ilustracje, zdjęcia i historie, których wcześniej nie widzieliście i nie czytaliście
- Katarzyna Piątkowska
Kiedy miałam mniej więcej dziesięć lat mama dała mi książkę „Kwiat kalafiora”. Przyznaję, okładka zupełnie nie przypadła mi do gustu, nie wspominając o tytule. Kwiat kalafiora? Co za pomysł?, myślałam. Ale to były czasy, kiedy nawet o książki bywało trudno, więc przestałam marudzić i zaczęłam czytać. Wsiąkłam od pierwszego zdania, które brzmiało: „Suknia była różowa”. A dalej: „Na zgięciach i szwach tkanina migotała delikatnie i złociście. U dołu spódnicy tryskał tęczowymi iskrami ornament ze sztucznych brylancików. Wisiała na sinym manekinie w oknie wystawowym Domu Mody „Telimena” przy ulicy Armii Czerwonej w Poznaniu. Kreacje tego typu nie podobają się na ogól wyrafinowanym elegantkom. Ale Ida Borejko do takich nie należała. Miała lat 14, była chuda, rudowłosa i odziana w za duże palto odziedziczone po starszej siostrze - Gabrieli”. I tak poznałam pierwszą gwiazdę Jeżycjady, ale muszę przyznać, że wiele lat i kilka kolejnych tomów zajęło mi polubienie jej.
Na Jowisza! Nowa książka!
Gdy niedawno podzieliłam się z moją ciotką informacją, że ukazała się właśnie książka „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” od razu zaczęłyśmy rozważać ile lat mają teraz poszczególni bohaterowie. Ona pamiętała nawet, że wspomniana już Gabrysia, najstarsza z sióstr Borejko, jest mniej więcej w jej wieku. Zdaje się, że pamiętała nawet jej rok urodzin. Wariatki, możecie pomyśleć. Zawracają sobie głowę jakimiś postaciami literackimi. Ale to nie są zwykłe postaci. One są z nami od zawsze. I raczej na zawsze, bo już rozmyślam, kiedy swojej siedmioletniej córce podsunąć pierwszą książkę.
Roosvelta 5
Gdy zaczynałam przygodę z Borejkami nigdy wcześniej nie byłam w Poznaniu. Gdy w końcu po latach tam trafiłam od razu pobiegłam na Jeżyce (dzielnicę od której nazwę dostał cały cykl). Czułam się jak bym doskonale znała te okolice. Stuletnia kamienica przy ulicy Roosvelta 5 wyglądała dokładnie tak jak ją sobie wyobraziłam. Jeśli komuś jest do Poznania zupełnie nie po drodze może w książce „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę” zobaczyć jak wygląda. Zwana Kamienicą Borejków stoi sobie w ciągu secesyjnych kamienic i jest najpiękniejsza. Stojąc pod nią wyobrażałam sobie moich ulubionych bohaterów i ich zwyczajne i wspaniałe życie. Sama Małgorzata Musierowicz pisze o niej: „Kiedy się przechodziło przed tą kamienicą pod wieczór, można było zajrzeć w okna wysokiego parteru: widać było tylko górna partie przytulnych wnętrz - ciepło świecące lampy, fragmenty regałów z książkami, obrazy, jakąś roślinkę pnącą się po ścianie”. Zdjęcia kamienicy zrobiła współautorka książki Emilia Kiereś, córka Małgorzaty Musierowicz, o której mama pisała: „Emilka, rzecz jasna, w ogóle nie zdawała sobie wtedy sprawy, co się wokół niej dzieje, tak jak nie przeczuwała, że sama będzie kiedyś pisać książki dla dzieci. Spokojnie spała wśród gwaru rodzeństwa, grzecznie jadła, pilnie rosła i wzorowo koordynowała działania z matką (to znaczy - pozwalała jej pisać i malować do woli). Półtora roku później nadal nam się dobrze współdziałało, w coraz to nowych dziedzinach. (…) A dziś, nieco tylko dojrzalsze, lecz trwające we wzorowej współpracy, zapraszamy na nasze kolejne danie!”
Jeżycjadowy album
A w menu… Piękny album, który każdego miłośnika Jeżycjady przyprawi o drżenie serca i rąk. Archiwalne zdjęcia autorki i jej rodziny, również opowieści, uchylające rąbka tajemnicy, czyli trochę biografii Małgorzaty Musierowicz, niepublikowane wcześniej ilustracje, bohaterowie, którzy tylko przemknęli przez karty któregoś z tomów, a ich role nadal pozostają drugo- albo i nawet trzecioplanowe. Wszystko uporządkowane alfabetycznie tak, by jeżycjadowi maniacy łatwo mogli znaleźć to, czego do tej pory znaleźć nie mogli.
P.S. Hasło „Jeżycajada” wymyślił przyjaciel Małgorzaty Musierowicz i wielbiciel cyklu profesor Zbigniew Raszewski, żartobliwie nawiązując do Iliady.
A teraz dla tych, którzy jeszcze książki nie mają, ale chcieliby choć fragment przeczytać:
Fatum ślubne
Przewijające się przez Jeżycjadę Fatum Ślubne nie całkiem jest fikcją. Wystąpiło najpierw w życiu mojej Mamy, a potem
i w moim. „A jak to było – opowiem!”
Rodzice nasi poznali się na studiach medycznych w Poznaniu, dwa lata przed wybuchem wojny. Zaręczyli się wkrótce potem, lecz ślub musiał się odbyć już pod niemiecką okupacją.
Kiedy złożyli swe papiery w urzędzie stanu cywilnego, Niemcy przedstawili młodej narzeczonej warunek: żeby dostać zgodę na zawarcie małżeństwa, musiałaby podpisać volkslistę. Odkrywszy bowiem, że miała aż dwie prababki o niemieckich nazwiskach (Seghers i Lehmann), ocenili mylnie, że Zofia Konopińska ma w sobie siedemdziesiąt pięć procent krwi niemieckiej!
Podpisanie volkslisty, rzecz jasna, w ogóle nie wchodziło w grę. Byłoby okropną zdradą.
Pamiętasz, Zośka, jak strasznie płakałaś? – pisała o tym Babcia Weronika w powojennym liście do córki. – W tym czasie przecież Maryś był już w Dachau.
Pozostawało tylko jedno: zniknąć Niemcom z oczu. Ślub natychmiast odłożono aż do roku 1944, kiedy to udało się przechytrzyć okupantów: jakiś znajomek pracujący
w Margoninie, miasteczku położonym w pewnej odległości od Poznania, zdołał chyłkiem załatwić w tamtejszym urzędzie zgodę na ślub cywilny, ten bardziej niebezpieczny, bo urzędowy. Cichy ślub kościelny odbył się niebawem,
już bez przeszkód, choć też w wielkim strachu.
Kiedy w końcu czerwca roku 1968 miałam wyjść
za mąż, nasza Mama i jej siostra Lucia zostały ogarnięte wielką, niezrozumiałą dla mnie tremą i w kółko powtarzały: „Żeby tylko się udało! Żeby nic nie wyskoczyło!”.
Śmieszyły mnie ich obawy. Czasy były, owszem, biedne
i trudne, ale czy kiedyś nie były trudne? Poza tym, wszystko przecież zorganizowaliśmy porządnie, jak na Wielkopolskę przystało: msza
u Dominikanów została w porę zamówiona, wdzięczna a prosta suknia, pięknie uszyta wedle mojego projektu przez krawcową (nie operową, jak w McDusi, ale też zaufaną), zyskała aprobatę wszystkich (zdobiły
ją jedynie duże półokrągłe ząbki wycięte przy obrębie sukni i przy rękawach), a bukiecik na wszelki wypadek uwiłam sobie sama.
Ślub miał się odbyć o czwartej, a uczta weselna – w naszym ciasnym, do błysku wysprzątanym mieszkaniu przy Kościuszki.
Około trzeciej nakryłyśmy we trzy do rozsuwanego stołu (zajął właściwie cały największy pokój), przyozdobiłyśmy nakrycia stroikami, obok ustawiłyśmy domowe ciasta. Moje wybitne dzieło – bomba serowa ze spiętrzonymi figlaskami z majonezu – po namyśle zostało jednak zdjęte z centrum dużego blatu i z trudem ulokowane w lodówce, gdzie czekały inne dania, gdyż dzień był wyjątkowo upalny, a wręcz skwarny.
Źle znoszę upały. Łeb mi pękał. Słaniając się ze zmęczenia, wlazłam pod prysznic, odświeżyłam się błogo, umyłam głowę i wtedy właśnie poprzez ryk suszarki dotarły do mnie paniczne okrzyki i łomotanie
w drzwi łazienki:
– Dziewczyno, przecież ty się spóźnisz na własny ślub! – upominały mnie dwa zrozpaczone głosy.
Zdenerwowałam się natychmiast i wszystko zaczęło mi lecieć z rąk. Drżąc, pomalowałam rzęsy i – dygocząc w przystępie nagłej paniki – opuściłam łazienkę, by przywdziać suknię ślubną.
Kiedy już byłam gotowa, cała w bieli, z welonem na bolącej głowie
i z bukiecikiem w dłoni, odbyło się gorączkowe poszukiwanie z trudem zdobytych ślubnych pantofli numer 41 (tak, mamy z Idusią ten sam rozmiar obuwia i ten sam problem). Odnalazłszy je pod łóżkiem, wyprostowałam się gwałtownie – i w tym momencie Fatum Ś. radykalnie zaatakowało:
z nosa lunął mi szkarłatny potok krwi i splamił cały przód sukni na – oczywiście! – biuście.
Była czwarta za kwadrans.
Moje najbliższe kobiety zareagowały na ten incydent w sposób dla siebie właściwy, czyli błyskawicznie i bez zbędnej gadaniny. Mama natychmiast złapała mnie fachowo za włosy z welonem i gwałtownie odgięła mi głowę w tył, a po chwili wcisnęła mi w obie dziurki od nosa po kłębku waty, nos z kolei okładając zimnym kompresem. Ciocia w tym samym (sic!) czasie rozpięła zamek błyskawiczny na moich plecach i zręcznie wyłuskała mnie z sukni, po czym pomknęła do łazienki, gdzie precyzyjnie spłukała plamę krwi zimną wodą z prysznica ręcznego.
Prawie nie było śladu. Prawie.
Suknię uszyto z grubego i mięsistego sztucznego jedwabiu, który udało mi się cudem zdobyć na
jakiejś wyprzedaży. Przyczyna, dla której taki piękny materiał został przeceniony, i to w trakcie kolejnego
w PRL głębokiego kryzysu gospodarczego, wkrótce
się objawiła. Sztuczny jedwab po prostu w ogóle nie tolerował kontaktu z wodą. W miejscu, gdzie się z nią zetknął, mocno się kurczył i nieodwracalnie sztywniał.
– Dobrze, że nie pokapałaś spódnicy – pochwaliła mnie Ciocia, a Mama bez słowa rzuciła energicznie suknię na stół, sięgnęła po żelazko, po czym
z dużym staraniem naprawiła największe szkody,
nie odsunąwszy nawet nakryć, serwetek i stroików weselnych. Czasem lubię sobie wyobrażać, z uczuciem słodkiej zgrozy, co też mogłoby się wydarzyć z suknią, gdyby na stole piętrzyła się nadal owa bomba serowa
z majonezem, i jak w związku z tym potoczyłoby się dalej moje życie. Może wcale nie wyszłabym
za mąż, nie miałabym czwórki dzieci i w związku
z tym – żadnej motywacji do napisania dwudziestu trzech powieści?
Ale bomby na stole nie było, więc nie było już czym poplamić sukni.
Drobiazgi mają niekiedy gigantyczne znaczenie.
Z naszego mieszkania do kościoła Dominikanów szło się parę kroków, ale mój elegancki narzeczony czekał już w eleganckiej taksówce (biała warszawa), więc spóźniliśmy się nie więcej niż pięć minut. Dziwnego nieregularnego przymarszczenia na moim biuście nie zauważył ani pan młody, ani nikt inny (zasłaniałam je bukiecikiem, jak tylko mogłam). W ogóle wszystko bardzo się udało i poniższe zdjęcie dokumentuje ulgę, która zalała moją kochaną Ciotkę Zgryzotkę, kiedy już nareszcie było
po wszystkim.
Lecz Fatum Ś. bynajmniej nie spoczęło na laurach.
Zaproszeni byli – na wszelki wypadek – trzej panowie z aparatami fotograficznymi.
Jeden, specjalista zawodowy, w ogóle nie przyszedł.
Drugi – nasz kolega plastyk – z przejęcia zapomniał aparatu.
Wujaszek Tadeusz zaś, mąż Cioci Luci, przybył wprawdzie ze swoim radzieckim (jedynym dostępnym) sprzętem, jednak – ku jego zdumieniu i niedowierzaniu – z całej rolki filmu udały się tylko trzy klatki, reszta się prześwietliła!
Zdawałoby się, że Fatum wyczerpało swe możliwości w ciągu jednego popołudnia – i odpuściło. A jednak!...
Po latach, przy okazji porządkowania szafy, pomyślałam sobie,
że moja nie dość starannie przechowywana suknia ślubna wygląda jakoś szarawo i że – zanim ją zgodnie z tradycją przekażę którejś
z wychodzących za mąż córek – powinna zostać przynajmniej odświeżona. Bez namysłu i bez zbędnego sięgania do odległych
już wspomnień (wadą moją jest impulsywne i błyskawiczne działanie) wrzuciłam ją do pralki. W efekcie uzyskałam drobną sukienczynę zdatną jedynie dla siedmiolatki, lecz kompletnie sztywną i nieodwracalnie pomarszczoną. Można było ją tylko wyrzucić.
Okazało się, że Fatum Ś. potrafi mieć naprawdę długie ręce.
Poza tym wszystko było – i jest do dzisiaj – w największym porządku.
Ciekawe jednak, że już nigdy potem nie przyrządziłam takiej bomby serowej.
A pamiętam ją do dzisiaj. Była przepyszna!
"Figle i psoty..."
Nasz Dziadek, Walenty Konopiński, był wiejskim kowalem – człowiekiem pracowitym, zacnym i bardzo pogodnym z natury. Jednym z jego dalekich przodków był Francuz, żołnierz napoleoński, Alzatczyk o nazwisku Seghers, który – wracając w poniewierce spod Moskwy – postanowił ożenić się z Wielkopolanką i osiąść w Polsce na stałe.
Nasza Babcia, Weronika – wysoka, smukła i poważna
panna – pochodziła z zamożnej rodziny Dobierskich: jej ojciec był właścicielem folwarku w Stefanowie pod Szamotułami, matka zaś wywodziła się po kądzieli ze szlacheckiego rodu Żychlińskich (panna Żychlińska wyszła za rodowitego Wielkopolanina, rządcę Lehmanna – i był to spory mezalians).
Weronika – najstarsza z trzynaściorga dzieci – była mądrą, oczytaną dziewczyną, ale ponieważ miała – po chorobie – upośledzony słuch w jednym uchu, a ponadto była ruda i lekko utykała, kiepskie były jej widoki na małżeństwo z miłości.
Fragment tekstu, ilustracje i grafiki pochodzą z książki Małgorzaty Musierowicz i Emilii Kiereś „Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę”, wydawnictwo Egmont, 2020