"Jeszcze będziesz mówić: życie mi złamałeś, łobuzie...". Historia Agnieszki Osieckiej i Marka Hłaski
Mijają dziś 53 lata od śmierci pisarza
- Apolonia Podstawka
Poznali się na przełomie 1956 i 1957 r. Agnieszka Osiecka – studentka reżyserii w łódzkiej filmówce, wschodząca gwiazda STS-u. Hłasko – 24-letni pisarz, już wtedy sławny autor zbioru opowiadań „Pierwszy krok w chmurach”. Oboje piękni i niegrzeczni. Ona nieprzeciętnie inteligentna i wyjątkowo jak na tamte czasy wyzwolona. Zawsze flirtowała z kilkoma chłopakami naraz. Panienka z Saskiej Kępy.
Brylowała w towarzystwie o wiele starszych od siebie literatów i filmowców. Miała skłonność do łamania serc i do efektownych puent. I jedne, i drugie kolekcjonowała z równym zapałem. Pod szklanym blatem w biurku zbierała zdjęcia zdobytych mężczyzn. Wojciech Frykowski, Andrzej Jarecki, Daniel Passent, Jeremi Przybora i wielu, wielu innych. „Hłasko był proletariackim księciem, którego mi zazdrościły koleżanki – tak go zaklasyfikowała w swojej kolekcji. – Twarz rozgrymaszonego bachora, figura cowboya, ręce Madonny. Wyższy był od naszego pokolenia o pół głowy”.
On wychowany na Powiślu, edukację zakończył na poziomie podstawówki, od 16. roku życia pracował fizycznie jako robotnik na budowie i szofer. Zbuntowany i gniewny. Łudząco podobny do Jamesa Deana, na którego się zresztą robił. „Pisanie – mówił – jest tak wspaniałe, jak chlanie”. O jego nocnych wybrykach krążyły legendy, które sam podkręcał. W Kameralnej pojawiał się zwykle dopiero po północy – latem w szoferskiej skórze, zimą w swoim słynnym białym kożuchu. Wszyscy cisnęli się wtedy do baru, żeby choć się o niego otrzeć. Bo odezwać się do Hłaski było nie lada odwagą. Kto się odezwał głupio – dostawał w zęby.
Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko: jak się poznali?
Oboje komponowali swoje życie jak barwną anegdotę. Lubili być w centrum uwagi. Znajomi ich kochali, bo dostarczali im tematów do plotek. Tłumy – uwielbiały. Ale oni sami nie potrafili kochać. Co było zresztą charakterystyczne dla lat 50. i 60. – czasów zabawy w miłość. Paradoksalnie rewolucja obyczajowa dotarła do Polski, jeszcze zanim na dobre opanowała Zachód.
Kiedy się poznali, Hłasko był nieprzytomnie zakochany w 10 lat starszej Hannie Golde, mężatce z dwójką dzieci, obdarzonej legendarną urodą. Hania przerwała dla niego romans z pisarzem Adolfem Rudnickim. „Piękna, wyrazista twarz. Umiała wspaniale patrzeć. Było to spojrzenie pytające, słodkie, zamglone. Towarzyszył mu grymas wydatnych, kształtnych ust. Człowiek oddawał się jej we władzę” – tak wspominał ją przyjaciel, reporter Krzysztof Kąkolewski. Hłasko z Hanią w duecie stali się symbolem miłości, piękna i talentu lat 50. Ich związek pełen był upadków i wzlotów.
Hłasko nieraz targał się na życie (choć nigdy na poważnie), by zatrzymać Hankę. Rytuał był taki: ona wyprowadzała się do Hłaski, zostawiając mężowi córki. Po kilku tygodniach zmęczona nieustannymi awanturami wracała do męża. Wtedy Marek dzwonił, że odkręcił gaz albo zażył tabletki. Raz podciął sobie żyły na klatce schodowej państwa Golde. Znalazł go mąż kochanki i… opatrzył rany.
Mniej więcej w tym czasie Hłasko poznał Osiecką. Jej koleżanka pożyczyła od niego książkę, pokłóciła się z nim, Osiecka w zastępstwie miała książkę odnieść.
Umówili się w kawiarni Kamienne Schodki. Hłasko był ostentacyjnie obojętny. Agnieszkę to wkurzyło, więc sama zaczęła go podrywać. „Z początku nie łączyło nas jakieś szczególne uczucie. Stanowiliśmy po prostu parę przyjaciół, znajomych, i to raczej dalekich” – wspominała po latach. Była pierwszą osobą, przed którą się odkrył i opowiedział o swojej miłosnej udręce. „Któregoś dnia poprosił, bym do niej zadzwoniła – wspominała Osiecka. – I wówczas po raz pierwszy miałam okazję usłyszeć jej głos. Wyobrażałam sobie, że musi to być jakaś niedosiężna, tajemnicza dama, a jednocześnie taka trochę… studenteczka. Kiedy nakręciłam numer telefonu i z pełną pokorą zaczęłam mówić, że dzwonię w imieniu Marka Hłaski, Hanna przerwała mi dość raptownie i rzekła: »Ach, to pewnie znowu te wygłupy z prochami!«”. Kilka tygodni później rzuciła Hłaskę na dobre, a on – aby zapomnieć – wyjechał do Kazimierza.
Szybko zaczął się tam nudzić. Wysłał do Osieckiej telegram: „Przyjedź”. Przyjechała. „Spóźniłam się na pociąg, czekał na stacji bez sensu. Na szczęście wiedziałam, w którym pensjonacie się zatrzymał. Przyjechałam kolejnym pociągiem, zastałam go na tarasie. Wtedy po raz pierwszy dostrzegłam w jego twarzy potencjał na miłość”.
Stali się niemal nierozłączni. Hłasko był zaborczy. „Pamiętasz, jak byliśmy u Ciebie na Kępie i ja powiedziałem: zostań ze mną, ale Ty nie mogłaś, bo się spieszyłaś do swojego teatrzyku. Powiedziałem Ci: zobaczysz, że kiedyś będzie za późno. Ale Ty się roześmiałaś perlistym śmiechem i powiedziałaś, że bredzę” – wypominał jej po latach. A Osiecka była w STS-ie zakochana co najmniej tak samo jak w Hłasce. Na spektakle przychodził często i lubił jej kolegów, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby coś dla STS-u napisać. Był typem literackiego samotnika i patologicznego indywidualisty. „Wy się łączycie w pęczki, aby zamaskować brak indywidualnego talentu” – dokuczał jej.
Czytaj też: Byli razem ponad 30 lat. Oto historia miłości Marty Dobromirskiej-Passent i Daniela Passenta
„Z niepewnym zawodem i do tego pijak!”
Ojciec Osieckiej nie znosił Hłaski i od początku był przeciwny ich związkowi. Nie podobało mu się, że taki młody, że zawód niepewny i do tego pijak. Ale Osiecka nigdy nie liczyła się ze zdaniem ojca. Zaręczyli się z udziałem obu matek, obu Marii. Nie zamieszkali razem, oboje za bardzo cenili sobie wolność, poza tym mieszkanie razem nie mieściło się w ich zbójeckiej legendzie. I ciągle się mijali. „Marku! Marku! Nigdy nie dzwonisz o tej godzinie, o której proszę, i potem się tak ciągle mijamy jak wczoraj. A dzisiaj prawie cały dzień czekałam na Twój telefon”. Pod tym względem też byli do siebie podobni – każde zajęte własnymi sprawami pędziło we własnym kierunku. Co jakiś czas ich drogi się przecinały.
Wiosną 1957 r. pisała do niego: „Nie wiem, czy dobrze to pamiętasz. Zadzwoniłeś do mnie parę dni temu i powtarzałeś »Jestem wrak«. I mówiłeś, że nic nie napiszesz. (…) Marek, masz w sobie najpiękniejsze, co może mieć człowiek – prawdę. Jesteś najodważniejszy z naszego pokolenia, bo widzisz prawdę nawet tam, gdzie to bardzo boli. Jesteś bardzo piękny i bardzo wiele wart. Dlatego bzdurą są te słowa, które o sobie mówisz. I bzdurą jest to, czego się boisz, że już nie będziesz pisać. Nie zrezygnujesz z prawdy, więc będziesz pisał. (…) Kończę ten trudny list i proszę Cię, żebyś i Ty czasem zostawił mi kartkę »Szukałem Ciebie«. Do widzenia, kochany”.
Jesienią 1957 r. minister kultury i sztuki obiecał Hłasce stypendium w Paryżu. Wydano mu więc paszport, a Jerzy Giedroyc zaprosił go do Maisons-Laffitte, siedziby „Kultury”, gdzie pisarz mógł mieszkać i pracować. Tyle że z początkiem 1958 r. minister cofnął obietnicę. Zdesperowany Hłasko za pożyczone u przyjaciół pieniądze wyjechał do Paryża bez stypendium. To był idealny dla niego moment: romans z Osiecką wchodził w nudny okres małej stabilizacji, a na horyzoncie pojawiła się Sonja Ziemann, niemiecka aktorka, którą poznał kilka miesięcy wcześniej na planie filmu „Ósmy dzień tygodnia” (1958) w reżyserii Forda, do którego napisał scenariusz. Osieckiej zostawił na przechowanie maszynę do pisania. Niedługo miał wrócić.
Wylądował na lotnisku Orly z ośmioma dolarami w kieszeni. Zaraz po przyjeździe do Paryża udzielił jakiejś francuskiej gazecie wywiadu, w którym skarżył się, że polski pisarz nie ma nawet na szczoteczkę do zębów. Prawdopodobnie właśnie ten fragment był powodem, dla którego władza ludowa wydała na niego wyrok. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedział. W Maisons-Laffitte się nudził. Towarzystwo Jerzego Giedroycia i Zygmunta Hertza było dla niego za grzeczne. Za mało pili, za dużo czytali. Dwa tygodnie po przyjeździe pisze do Osieckiej pierwszy list: „Co będzie, jeśli ja tu zdechnę i nie zobaczę Cię już? Może by było lepiej dla Ciebie, żebyś się zakochała i zapomniała o mnie? Może mnie już nie kochasz ”.
Listy Marka Hłaski do Osieckiej
Kochana Agusiu, Kochanie moje, Złota kruszynko, Stworzonko kochane, Panno Czaczkes – tak tytułował listy do niej. Mademoiselle Thackqesse, czyli panna Czaczkes, była bohaterką jakiegoś przedwojennego kryminału, który czytał, kiedy się z Osiecką poznali. Inną postacią tej samej książki był Fernando – tak podpisywał się w listach do niej. Kiedyś dla kawału przysłał jej z Paryża depeszę: „Panno Czaczkes, Twój Fernando nie żyje”. Wkrótce zaczął planować powrót do Polski. Jego listy pełne były żartów i anegdot. „Wszyscy mnie zadręczają, żebym opowiadał na Twój temat; ale udało mi się ich zrazić opowieścią na temat Twojej nieposkromionej zmysłowości – teraz mnie już nie dręczą” – pisał w marcu 1958 r.
Nie podobało mu się, że ona koresponduje także z Jerzym Giedroyciem. Był zazdrosny. „Panno Czaczkes, jeśli możesz pisać do innych mieszkańców tego domu czułe listy – zdobądź się również na parę słów do mnie”. Albo: „A jeśli przysyłasz mi zdjęcia, to nie takie, jak to na łodzi w cichą noc księżycową, bo ja mam zbyt parszywą i zbyt bujną wyobraźnię”.
Pozwolenie na powrót nie nadchodziło, formalności paszportowe przeciągały się niemożliwie, więc zaczął ją namawiać, aby dołączyła do niego w Paryżu. „Myślałem, że pobyt za granicą coś zmieni we mnie, że będzie mi się chciało coś robić, że będzie mi się chciało żyć inaczej – ale siedzę tutaj, nie ruszając się prawie do Paryża, nawet mi się nie chciało pojechać na film z Twoim Jamesem Deanem. (…) Źle się czuję, marnie śpię, w dzień chodzę, jakby mnie byk wyjebał. Gdybyś Ty była, gdybym mógł od czasu do czasu spojrzeć na Twoje zwężenie na móżdżek i rozszerzenie na móżdżek – wiele by się zmieniło. Strzeż się swojej nieposkromionej zmysłowości!”.
W czerwcu 1958 r. ma już serdecznie dosyć Maisons-Laffitte i jego domowników. Listy wysyła coraz krótsze. Umawia się z Sonją Ziemann w Nicei, Osieckiej pisze, że to krótkie wakacje ze znajomymi, ale nawet stamtąd zapewnia ją w listach o swojej miłości.
Jesienią wraz z Sonją przenosi się do Berlina. W listach – sam. Sonja była w trakcie rozwodu z pierwszym mężem, ojcem jej dziecka i nie mogła pokazywać się z Hłaską publicznie. Bardzo jej zależało na zatrzymaniu syna, był śmiertelnie chory, każda minuta z nim spędzona była na wagę złota. Afiszowanie się z kochankiem było co najmniej niewskazane. Ale i tak do Warszawy dochodzą plotki o ich romansie. Hłasko w liście do matki pisze: „Czytam, mamo, że z mojego pobytu w Berlinie wyciągasz pewne wnioski. O ile dobrze Cię zrozumiałem, masz na myśli moje ewentualne małżeństwo. Proszę Cię o jedną przysługę: zadzwoń do Czaczkes i powiedz jej, że tylko ona jedna może być moją żoną bez względu na to, gdzie i kiedy się to stanie. Myślę, że w tej sprawie – Ty i ja – zgadzamy się chyba”.
Czytaj też: Wychował ją samotnie, miał wpływ na jej związki. Taką relację miał Daniel Passent z córką Agatą
Marek Hłasko: emigracja
Wydaje się, że Osiecka była „opcją na powrót”, jeśli z Sonją nie pójdzie po jego myśli. Mimo planowanego małżeństwa myślał jeszcze o powrocie do Polski na poważnie, skoro pisał listy do Marii Dąbrowskiej i Jarosława Iwaszkiewicza z prośbą o wstawiennictwo u władz. I Osiecką zapewniał o swoich staraniach. W grudniu 1958 r. napisał: „Gdyby mi ktoś powiedział, gdybym miał choć odrobinę gwarancji, że będę mógł być z Tobą choć przez rok, choć przez pół roku, a potem – śmierć, tobym przyjechał do Ciebie. To nie melodramat; to wyznanie tego, który na pewno – z całym idiotyzmem i kabotynizmem – najwięcej Cię kochał. (…) Nie ma, nie było – okazuje się – nic ważniejszego od Ciebie”.
Kiedy zaczynała rzadziej odpisywać, wpadał w popłoch: „Ale czekaj. Jeszcze czekaj. Ja też jestem sam; pamiętaj, że jestem zupełnie sam. Jeszcze trochę czekaj. Jeszcze trochę. Jeszcze, jeszcze. Ja też nie jestem szczęśliwy. Czekaj, czekaj”.
W styczniu 1959 r. wylądował w Tel Awiwie. Już pięć dni później zgłosił się do konsulatu z pytaniem, czy jest odpowiedź z Warszawy w sprawie zgody na jego powrót do Polski. Przez kolejne miesiące był zwodzony i okłamywany. Zgody na powrót nie dostanie już nigdy. Ale wtedy był przekonany, że paszport wydadzą mu lada dzień. Do Osieckiej pisze znowu coraz częściej. „Kochaj mnie i nie zbrzydnij, bo to już by był koniec. (…) Napisz mi raz jeszcze, czy po powrocie będę mógł pojechać prosto do Ciebie, bo jak mam jechać do mamy, to wolę iść do Legii Cudzoziemskiej”.
Tymczasem ona odpisuje coraz rzadziej i coraz oszczędniej. „Droga Panno Czaczkes! Pierwszy raz w życiu prowadzę tak gorliwie jednostronną korespondencję. Mój idiotyzm w tej dziedzinie zaczyna mieć coś świętego. (…) Nie bardzo rozumiem, co wpłynęło tak zasadniczo na temperaturę Twoich wiecznych uczuć i w związku z tym uprzejmie proszę o informację”.
Przeczytaj też: Krzysztof Komeda i Zofia Komedowa: jazzman i jego muza. Historia wyjątkowej miłości
Marek Hłasko i Agnieszka Osiecka: nic nie czekało
Zazdrość Hłaski była tym większa, że choć poznali się jako nastolatki (ona miała 19 lat), to on nie był jej pierwszym mężczyzną, co zresztą od razu szczerze mu wyznała, opowiadając ze szczegółami o poprzednikach. „Cierpię na myśl, że podczas mojej nieobecności mógłby [któryś z nich] wznowić swoje pretensje do Ciebie. Moja Mała, ja tak tęsknię za Tobą, że mi się w głowie mąci i sam snuję jakieś idiotyczne opowieści”.
Wysłała mu wszystkie niezbędne dane do zawarcia ślubu na odległość, ale z różnych powodów zwlekał. Pisała do niego, on nie odpisywał. Potem odwrotnie. Listy były zawsze piękne, ale oboje mieli już inne zainteresowania sercowe. Ona romansowała z Witoldem Dąbrowskim i Andrzejem Jareckim, a on nie tylko z Sonją Ziemann, ale też z aktorką Esther Steinbach i izraelską stewardesą. Osiecka powiedziała po latach, że byli za młodzi, za głupi na prawdziwe uczucia. „Że Marek krążył, że wiecznie się gdzieś włóczył, kogoś poznawał – to dla pisarza świetnie. Ale dlaczego ja się tak ciągle kręciłam? Zamiast świętować miłość, zamiast chuchać na to i dmuchać… Chyba myślałam, że jeszcze zdążę. Że będę zawsze młoda, że Marek będzie zawsze młody. Że świat na nas poczeka. Ale nic nie czekało”.
Ona twierdziła, że to on ją wystawił. On – że ona. Ale 23 marca 1959 r. pisze do niej „Już jutro mogę być razem z Tobą. Chcę teraz jeszcze jednej rzeczy. Chcę listu od Ciebie, w którym mi napiszesz, że zostaniesz ze mną na zawsze, na cienkie i na grube. (…) Chcę, abyś mi napisała, że będziemy mimo wszystko wyjątkowo szczęśliwą parą ludzi; mimo mojego bydlęctwa i Twojego narcyzo-egocentryzmu”. Jest pełen entuzjazmu po rozmowie z polskim konsulem, który obiecał mu szybką interwencję. W wyniku tej rozmowy konsul dostał reprymendę z centrali. Od tej pory miał zwodzić Hłaskę przez urzędników niższej rangi.
Osiecka nie wierzyła już w jego miłosne gwarancje, od plotek o jego romansach huczało. „Marek kolekcjonował słowo kocham jak koraliki – mówiła po latach. – Można by pomyśleć, że adresatka tego słowa odegrała jakąś rolę w życiu piszącego. Ale ja czuję, że żadnej roli w życiu Marka nie odegrałam. On pisał »miłość«, a myślał »czystość, godność, prawda«. I nigdy nie pokazywał, że miłość jest dla niego wartością nadrzędną. Dla niego najważniejsze było żyć po swojemu, a nadrzędną wartością była wolność”.
Kiedy napisała, że doszły ją słuchy o jego romansach, ale się nie gniewa, odpisał: „Nie interesuje mnie, co Ci mówią jakieś pizdy. I mogę Cię zapewnić, że ja bardzo bym się gniewał na Ciebie, gdybym to o Tobie usłyszał. Myślę nawet, że do tego stopnia, że nie mielibyśmy okazji tego szerzej przedyskutować”.
Chyba już nie wierzyła w jego święte oburzenie. Spodziewała się też, że Hłasko nie napisze nic przez kolejne lata. Przestała go już nawet o to w listach pytać. „Jakby PRL zatruł mu talent” – pisała. Domyślała się, że jeśli dostanie paszport, to na nią spadnie „zaszczyt” bycia jedynym powodem jego powrotu do Polski. Wiedziała, że Hłasko nie będzie tu szczęśliwy, że będzie cierpiał – z powodu wypalenia, niechęci władz i związanych z tym trudności. Czy była przygotowana na niańczenie zapitego od lat talentu? Na opiekowanie się mężczyzną, który jak nikt inny umiał reżyserować swoją niedolę i brak spełnienia? „Na jego twarzy dominują dwa grymasy: tragiczno-zrozpaczony i pełen oszalałego szczęścia. Jest w nim coś z błazna” – pisała. Nie są to słowa kobiety kochającej bezgranicznie.
W sierpniu 1959 r. Hłasko pisze dużo o planowanym ślubie na odległość. Prosi Osiecką, by zaopiekowała się w Warszawie Władysławem Tubielewiczem, z którym w Izraelu „przez szereg miesięcy żyliśmy jak bracia”. Poznali się w Tel Awiwie kilka dni po przyjeździe Hłaski. Nowy przyjaciel towarzyszył Hłasce nawet podczas wizyt w konsulacie. W 2010 r. wyszło na jaw, że był zdeklarowanym współpracownikiem SB, autorem licznych donosów na Hłaskę, a potem Osiecką. To m.in. za sprawą tych donosów Hłasko nigdy nie dostał zgody na powrót do Polski.
„Zainwestuj we Władka 0,5 l wódki. Opowie Ci o mnie i moim życiu. Opowieść będzie barwniejsza, a koszty małe” – napisał do Osieckiej w liście z września 1959 r. I posłał jej przez Tubielewicza rzecz dla siebie cenną, jeśli nie najcenniejszą – słynny biały kożuch. „Wyglądaj w nim ładnie! Kup sobie tylko do niego szeroki pas oficerski na Bazarze Różyckiego. Kosztuje 80–100 zł”. Co tak niezwykłego było w tym kożuchu? Po pierwsze, biały kożuch to był rarytas. Po drugie, temu kożuchowi towarzyszyła legenda – Hłasko kupił go ponoć od pijanego radzieckiego żołnierza i nie jest pewne, jak potoczyły się dalej jego losy. Po trzecie, kożuch Hłaski był więcej niż kożuchem – jak okulary Zbyszka Cybulskiego są więcej niż okularami.
W grudniu 1959 r. Hłasko wysyła do Osieckiej list ostatni: „Jeszcze będzie wszystko dobrze, jeszcze będziesz mówić: życie mi złamałeś, łobuzie… Gdyby nie to, że za Ciebie wyszłam… (…) Przyjdzie czas, kiedy wrócę do Ciebie i będę już na zawsze Twoim alfonsem i omegą”.
Dziesięć lat później napisał, że kochał w życiu tylko jeden raz. Hanię Golde. A potem już nigdy nikogo. W 1966 r. wraz z żoną Sonją Ziemann wyjechał do USA. Ściągnął go tam Roman Polański – miał napisać dla niego scenariusz. Z Osiecką spotkali się w Los Angeles dwa lata później. Nie widzieli się 10 lat. On – żonaty, na skraju rozpadu małżeństwa, po blisko roku spędzonym w zakładach psychiatrycznych. Ona – królowa warszawskiej cyganerii, miała za sobą dwa małżeństwa i romans z Przyborą. Ale bała się spotkania z Hłaską… Niewiele o tym spotkaniu wiadomo. Pewne jest, że szybko wyjechała do Santa Fe i postanowiła stamtąd do Hłaski zadzwonić. I stało się coś niezwykłego – on wpadł na ten sam pomysł w tym samym momencie [w tamtych czasach zamawiało się rozmowy międzymiastowe u operatora – przyp. red.]. „Zaczęłam coś strasznie pleść, a on na to: Słuchaj, uwielbiam, jak kłapiesz dziobem, ale… – i dał mi do zrozumienia, że strasznie szeroko gadam za jego pieniądze. – Marek, nie chcę ci niczego wymawiać, ale to jest rozmowa za moje pieniądze – odpowiedziałam. – Panno Czaczkes, ja naprawdę mam gest, ale przed chwilą tę rozmowę zamówiłem. I tak, kłócąc się o pieniądze, rozmawialiśmy ostatni raz w życiu”.
Pożegnanie miłości
Hłasko zmarł 53 lata temu, 14 czerwca 1969 r. w Niemczech. Okoliczności jego śmierci pozostały niewyjaśnione. Jedna z hipotez mówi, że to było samobójstwo – tym razem skutecznie zmieszał alkohol ze środkami nasennymi. Pogrzeb odbył się na warszawskich Starych Powązkach. Była zima. Osiecka przyszła w białym kożuchu, z butelką wódki.
Tekst o miłości Agnieszki Osieckiej i Marka Hłaski ukazał się w „Urodzie Życia” 2/2014