Prawdziwy koszt taniej mody - krew, niewolnicza praca, śmierć. Kto odpowiada za ludzkie tragedie?
1 z 5
Kto odpowiada za tragedie w fabrykach ubrań? Katastrofa w Bangladeszu, w której giną setki szwaczek. A w tle znane marki, tanie ubrania, wyzyskiwani robotnicy, zadowoleni klienci. Z dziennikarzem Markiem Rabijem, który zbadał kulisy współczesnego niewolnictwa, w najnowszym numerze „Urodzie Życia” rozmawia Paweł Sulik.
- Dlaczego pojechał pan do Bangladeszu?
Marek Rabij: Jako dziennikarz zajmuję się globalizacją, a raczej tym, co dobrego lub złego przynosi. Kiedy 24 kwietnia 2013 roku zawalił się budynek Rana Plaza, pod którego gruzami zginęły setki ludzi, pojechałem do Bangladeszu, aby dowiedzieć się, kto i w jakich warunkach tam pracował. W tej największej katastrofie w historii przemysłu odzieżowego było też coś, co niestety umykało mediom. Co prawda podawano liczbę 1127 ofiar, ale często zapominano dodać, że były to głównie kobiety – szwaczki. Mało kto też zastanawiał się, dlaczego właściwie przyszły do pracy, skoro ludzie już wcześniej widzieli niebezpieczeństwo zawalenia się budynku, a niektórzy nie chcieli nawet rozpocząć pracy tego dnia.
- I o tej katastrofie wtedy na gorąco napisał pan reportaż.
Marek Rabij: Tak, pod znaczącym tytułem „Krew, pot i szwy”. Opisywałem fatalne warunki pracy bangladeskich szwaczek, ich głodowe zarobki. Szukałem też dowodów na to, że szyto ubrania dla polskich firm, ale nie znalazłem. Dopiero czeskiemu fotografowi udało się zrobić zdjęcia polskich metek na gruzach budynku. To był zwrot w całej sprawie. Nie mogliśmy już mówić, że to się dzieje gdzieś daleko i jest straszne, ale my za to nie odpowiadamy. Okazało się, że odpowiadamy. Od tego momentu wiedziałem, że muszę wrócić do Bangladeszu. Porozmawiać ze szwaczkami, z ludźmi z fabryk odzieżowych.
- O katastrofie mówiły media na całym świecie. Padły zarzuty pod adresem wielu znanych, również polskich firm. Jak one zareagowały?
Marek Rabij: W pierwszych komunikatach ich centrale pisały, że nic nie wiedzą, żeby firma cokolwiek robiła w Rana Plaza. Po wielu rozmowach na miejscu zrozumiałem, że ta pierwsza reakcja mogła być szczera. Naprawdę trudno jest ustalić, kto i gdzie dokładnie wyprodukował T-shirt, który mam na sobie, chociaż na metce są informacje. Potem jednak nacisk takich organizacji jak Clean Clothes i mediów spowodował, że firmy odzieżowe starają się dzisiaj bardziej wpływać na bezpieczeństwo pracy w Bangladeszu. Stworzyły specjalny program monitorowania warunków pracy. Jednak pytanie pozostało: na ile polska firma zlecająca produkcję w kraju położonym siedem tysięcy kilometrów stąd jest odpowiedzialna za to, co się tam dzieje.
Polecamy też: "To mój list miłosny do planety". Niezwykłe zdjęcia Sebastião Salgado
2 z 5
- Jaką drogę pokonuje T-shirt, zanim przebędzie te tysiące kilometrów i trafi do naszego sklepu?
Marek Rabij: Na miejscu, w Bangladeszu system sprawia wrażenie chaotycznego i kompletnie nieprzejrzystego. Początkiem jest zamówienie od jakiejś globalnej firmy, dajmy na to z Polski. Trafia ono do dużej i często nowoczesnej fabryki w Bangladeszu dlatego, że ona oferuje niezwykle niski koszt produkcji. Dla nas niewyobrażalny. Wygrywa najtańszy producent, czasami to kwestia różnicy kilku centów na jednej koszulce. Kiedy fabryka wygrywa przetarg, zaczyna się wyścig z czasem. Sama oczywiście nie daje rady zrealizować zamówienia, więc w pewnym sensie rozlewa się ono po nieformalnej sieci mniejszych, a czasami jednoosobowych zakładów i zakładzików. Tworzy się taka odzieżowa matrioszka.
- I to powinno nas niepokoić?
Marek Rabij: Tak, ponieważ im dalej od głównego zleceniobiorcy, tym mniejsza kontrola warunków pracy i niższe płace. Rozmawiałem z ludźmi, którzy – żeby nie wypaść z rynku – szyli ubrania za głodowe stawki, wierząc, że następne zlecenie da im większe pieniądze. Im dalej od dużej, nowoczesnej firmy, tym łatwiej o patologie. Wykorzystywanie, mobbing, półniewolnicze układy.
- Rola państwa?
Marek Rabij: Żadna. Kiedy przed bramą czeka kolejka chętnych do pracy, prawa pracownicze nie są respektowane. Płaca minimalna została podniesiona tak, żeby statystyczna bieda była mniej widoczna. Bangladesz nadal należy do najbiedniejszych krajów na świecie, a presja na pracowników jest niewyobrażalna. Zarządzający, z których część do niedawna była zwykłymi pracownikami, stają się panami życia i śmierci. Bywają agresywni, a rozliczani są tylko z wykonanej przez podwładnych pracy. Tragedia, od której zaczęliśmy rozmowę, nie była przypadkowa. Budynek Rana Plaza, jak powiedziała mi kobieta, która przeżyła katastrofę, miał pęknięcia, ludzie przeczuwali katastrofę. Niektórzy bali się tego codziennie, myśleli o tym. Inna kobieta powiedziała mi, że zdziwiła się, kiedy sufit nad nią zaczął bezgłośnie pękać. Dotychczas codziennie wyobrażała sobie, że katastrofie towarzyszyć będzie ogromny hałas, a tymczasem akurat jej piętro runęło w ciszy… Zresztą tego dnia ludzie protestowali przed wejściem, ale zarządzający zagroził karami finansowymi, więc zaczęli pracę w miejscu, które dla wielu okazało się grobem. Pan pyta o rolę państwa. Budynek zamiast zaprojektowanych pięciu pięter miał osiem. Przeznaczony był na biura, czyli stoliki z komputerami, a musiał udźwignąć ciężkie maszyny szyjące i generatory prądu, bo w Bangladeszu co chwila go brakuje. Korupcja w państwie, które chce się natychmiast wzbogacić, jest niewyobrażalna. Na każdym poziomie.
Na zdjęciu: Ośmiopiętrowy budynek fabryki Rana Plaza zawalił się 24 kwietnia 2013 roku. W wypadku zginęło 1127 ofiar. Od 2000 do 2013 roku w Bangladeszu w sektorze tekstylnym wydarzyło się 250 śmiertelnych wypadków, aż 212 z nich było spowodowanych zawaleniami budynków.
Polecamy też: Krytyczne spojrzenie na współczesną rzeczywistość. Prace autora "Peace pour Paris" szokują i śmieszą
3 z 5
- Czy tragedia doprowadziła do zmiany, stała się przełomem?
Marek Rabij: Kiedy odwiedzałem slumsy, wiele osób mówiło mi, że po katastrofie Rana Plaza rząd obiecywał zmianę warunków pracy, reformy, ale dla nich nic się nie zmieniło. Są rzadziej głodni niż 10 lat temu, ale nie mają żadnej perspektywy poprawy sytuacji, ich marzenia to trochę lepiej płatna praca. Pamiętajmy, że jeszcze w 2000 roku połowa mieszkańców żyła za mniej niż dwa dolary dziennie. Dla części z nich głód był codziennością. Wyobraźmy sobie poziom ich frustracji. Jedyna możliwa praca to szwalnia, farbiarnia lub garbarnia. Na ich miejsce czekają inni. Wokół atmosfera dorabiania się, zarabiania, jak w Łodzi z „Ziemi obiecanej” Reymonta. Bangladesz ma swoje pięć minut, które chce wykorzystać, nie bacząc na koszty. I ludzie łapią dosłownie każdą okazję do zarobku.
- Na przykład?
Marek Rabij: Rozmawiałem z człowiekiem, który wozi ludzi i towary rikszą. Zarabia podczas wyczerpującego dnia 250–300 taka, co ledwo wystarcza mu na jedzenie. Jeśli zachoruje, ląduje natychmiast na samym dole drabiny społecznej. I nawet pracując, nie jest w stanie znaleźć sobie normalnego lokum, więc wegetuje w slumsach.
- Jak wyglądają slumsy w Bangladeszu, na przykład słynna Wyspa w Dhace?
Marek Rabij: Po pierwsze panuje potworna ciasnota. W całej Dhace na obszarze wielkości Krakowa mieszka 16 milionów ludzi, co oznacza, że w 15-metrowej izdebce żyje 10 osób. Widziałem stół, który wieczorem zamieniał się w łóżko, a i tak część osób śpi na podłodze. Po drugie to okropny odór i śmieci, które są wszędzie. Nie ma sanitariatów i sieci kanalizacyjnej, w efekcie duża część społeczeństwa Bangladeszu jest po prostu chora, powszechne są zatrucia pokarmowe. Wspomniana Wyspa jest wciśnięta między dwa osiedla, na których są apartamenty, i to one mają stanowić symbol nowoczesnego Bangladeszu. Totalna bieda tuż obok zamożnej klasy średniej.
Polecamy też: Chinki w połogu jedzą rosół mocy, a w Nepalu mleko matki jest święte. Oto mamy z całego świata!
4 z 5
- Czy szwaczki w Bangladeszu zdają sobie sprawę, że dostają grosze za coś, co sprzedaje się na przykład w Polsce za wiele większe pieniądze?
Marek Rabij: Zrobiłem eksperyment: pokazałem kobietom pracującym w niewielkim warsztacie nagranie z polskiej galerii handlowej. Nie były zdziwione. Okazało się, że świetnie wiedzą, jak wyglądają proporcje między ich zarobkami a końcową ceną ubrań. Uważały, że nie mają na to wpływu, że to są dwie rzeczywistości, które się ze sobą nie wiążą. Liczyły tylko na zarobek na warunkach, jakie daje im zarządca w ich zakładzie. Ich aspiracje były niewielkie, a próg nadziei minimalny. Im zależało na przykład, żeby ich dzieci nie musiały tak ciężko pracować jak one.
- Co spowodowało, że Bangladesz, kraj przecież rolniczy, stał się centrum produkcji taniej odzieży na skalę światową?
Marek Rabij: Przekonywano chłopów, że powinni sprzedać ziemię i wyjechać do pracy w fabryce. Roztaczano przed nimi „amerykański sen”, perspektywy jak przed pracownikami fabryk Forda, wystarczająco bogatymi, żeby kupić samochód, który produkują. I ta bajka uwodziła całe pokolenia. Teraz najbiedniejsi idealizują przeszłość. Wydaje im się wręcz bajkowa. Wiejskie, rodzinne życie wychwalają pod niebiosa, a przecież wtedy też nie było im lekko. Jest nawet taka bangladeska piosenka o podróży do wsi Nitajgonj, gdzie wszystko jest piękne, do takiego rustykalnego raju. Miejscowość o tej nazwie istnieje naprawdę. Niestety to właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem warsztaty, w których pracują dzieci.
- Na to już chyba nie ma zgody nawet w biednych społecznościach.
Marek Rabij: Nie ma zgody, ale nie ma też sprzeciwu. Bo nie ma debaty publicznej w naszym rozumieniu. Ponad połowa społeczeństwa to analfabeci, więc nie czytają gazet. Z drugiej strony rząd chce utrzymać status quo i karmi ludzi propagandą. Mówi im: jesteśmy potęgą tekstylną, nie wolno tego popsuć. Z trzeciej strony Bangladesz był niedawno krajem absolutnie niewydolnym, do dziś są miejsca, gdzie nie używa się pieniędzy, więc najmniejsza poprawa jakości życia jest czymś wielkim.
Polecamy też: Choroba i bezduszność świata biurokracji i film drogi o nastolatce. Brytyjczycy triumfują na 69. festiwalu w Cannes
5 z 5
- Jak ten problem dotyczy nas? Czy kupując ubrania w Polsce, powinniśmy oglądać metki? Czy mamy jakikolwiek wpływ na sytuację opisywanych przez pana ludzi?
Marek Rabij: Nie mam pewności, że komukolwiek pomożemy w Bangladeszu, bojkotując odzież jakiejś firmy w Polsce. Zmienią się dostawcy, ktoś zarobi mniej, ktoś więcej. Ale globalna maszyna się nie zatrzyma.
- Jeśli zobaczę w sklepie ubrania z Bangladeszu i zapytam sprzedawczynię, czy wie, ile zarabia osoba, która je uszyła – to ma sens?
Marek Rabij: Nie ma, bo różnica w cenie to też po części pensja tej sprzedawczyni. Tu nie ma idealnych rozwiązań. Może pan chcieć zapłacić więcej za odzież producentom z Bangladeszu, ale to znaczy, że zapłaci pan mniej sprzedawczyni. Mamy przecież wolny rynek.
- Czuję się bezradny wobec tego wszystkiego. Nie można poprawić jakkolwiek poziomu życia szwaczek w Bangladeszu?
Marek Rabij: Bezpośrednio nie. Ale każdy głos w sferze publicznej, który podnosi ten temat, powinien być wspierany. Organizacja pozarządowa Clean Clothes żądała od firm wyjaśnień, czy nie wykorzystują pracowników w Bangladeszu. I w końcu spowodowała reakcję. Firmy zapowiedziały większą dbałość o bezpieczeństwo ludzi. To by się nie stało, gdyby media nie nagłośniły tej sprawy. Bezpośrednio nie możemy nic, ale pośrednio, wspierając odpowiednie organizacje, możemy przynajmniej zwracać uwagę świata.
Marek Rabij - dziennikarz tygodnika „Newsweek”, autor książki „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo”, wyd. W.A.B.
Wywiad ukazał się w najnowszym lipcowym numerze "Urody życia".
Polecamy też: Banksy znów wywołał emocje. Tym razem "wykorzystał" Steve'a Jobsa, syna syryjskiego uchodźcy