Tak rodził się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Dziś odbywa się w Gdyni, ale wszystko zaczęło się od Gdańska
Poznaj tę niezwykłą historię
- Agnieszka Dajbor
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni ma już 47 lat! Zaczął się w Gdańsku, był zawsze świętem polskiego kina, miejscem buntu, huczną zabawą. Na czym polega wyjątkowość tego festiwalu, co w sobie ma, że wypada na nim być?
Festiwal Polskich Filmów Fabularnych - od początku...
Każdy szanujący się festiwal tworzy swoją legendę i swoją historię. Pierwszy festiwal w Cannes miał rozpocząć się… 1 września 1939 roku. Wszystko było gotowe, wśród gości oczekiwano nie byle kogo, bo jednego z braci Lumière, wynalazcę i pioniera kina. Ale wybuchła wojna, Niemcy napadli na Polskę, festiwal odwołano. Powrócił w 1946 roku. Elitarny festiwal w Wenecji był kiedyś częścią weneckiego Biennale Sztuki. Miał stricte polityczny charakter, bo narodził się ze sprzeciwu wobec faszyzmu Benito Mussoliniego. Polski festiwal filmowy powstał w spokojniejszym czasie, w połowie lat 70., w rozkwicie epoki Edwarda Gierka. Był jednym z największych narodowych festiwali za żelazną kurtyną. Miał lepsze i gorsze chwile, ale niemal od razu stał się wydarzeniem, szybko zyskał popularność i miano naszego „srebra rodowego”.
W latach 70. na festiwalu widać było różne przywary PRL-u, które dzisiaj mogą wydawać się zabawne i klimatyczne. Brakowało bazy noclegowej, więc wielu reżyserów, między innymi Feliks Falk, lądowało w akademikach. Nikt nawet nie myślał o czerwonym dywanie. Jedynym czerwonym elementem była flaga powiewająca nad budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR (tego samego, który palił się w podczas zamieszek na Wybrzeżu w 1970 roku). Aktorzy, między innymi Daniel Olbrychski, Wiesław Gołas czy Leszek Teleszyński, odbywali propagandowe spotkania z robotnikami budującymi Port Północny, jedną ze sztandarowych inwestycji czasów Gierka.
Festiwal z marzeń
A jednocześnie festiwal stał się oazą wolności, miejscem ważnych spotkań, dyskusji. Był ukoronowaniem marzeń i wielu lat pracy środowiska filmowego. „Festiwal polskiego kina powstał bowiem z marzenia, aby pokazać sobie wzajemnie i »światu«, że nasze kino nadal jest ważne, choć od czasu polskiej szkoły filmowej minęły lata i niekoniecznie były to lata pełne sukcesów ekranowych”, wspominała krytyczka Maria Malatyńska na łamach książki wydanej na 30-lecie festiwalu w Gdyni „A statek płynie…”.
Wzorem ekskluzywnego Cannes, Wenecji czy hiszpańskiego San Sebastián nasze święto kina też odbywało się nad morzem. Samo miejsce – bardzo turystyczne, otwarte na świat – miało nadać festiwalowi międzynarodowy sznyt. Atmosfera tamtych lat obrosła legendą. „Był to czas, kiedy życie towarzyskie kwitło. Wszyscy się znali. Dziś młode pokolenie filmowców znam tylko z ich twórczości. Wówczas przy jednym stoliku można było spotkać osoby o skrajnie różnych poglądach. Wieczorne spotkania często kończyły się dopiero nad ranem”, wspominał Jerzy Hoffman.
6 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, konferencja prasowa, od lewej: Daniel Olbrychski, Piotr Fronczewski
Potop w kinie Leningrad
Pierwszy festiwal? Rozpoczął się 7 września 1974 roku w kinie Leningrad. Położone w centrum miasta, przy ulicy Długiej, było jednym z najbardziej luksusowych i największych kin w Polsce, z salą na 1200 miejsc. Do konkursu stanęły filmy słynne do dzisiaj, między innymi wojenny „Hubal” Bohdana Poręby, poetyckie „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Jerzego Hasa, przygodowe „W pustyni i w puszczy” Władysława Ślesickiego, komediowe „Nie ma mocnych” Sylwestra Chęcińskiego.
Ale pierwszą wielką nagrodę Lwów Gdańskich wygrał „Potop” i chyba nie mogło być inaczej. Epicka historia o zwycięstwie polskiego rycerstwa zachwyciła widzów. Film był też polskim kandydatem do Oscara. Jerzy Hoffman miał prawo czuć satysfakcję. Choć na „Potop” wydano ogromne pieniądze (ponad 100 milionów złotych), sam reżyser nie był faworytem władz. Musiał wziąć za film osobistą odpowiedzialność, artystyczną i ekonomiczną. Gdyby coś poszło nie tak, pewnie przez wiele lat nie stanąłby za kamerą. Nagrodą za najlepszą rolę męską uhonorowano Daniela Olbrychskiego. „To był czas Kmicica. Mój czas!”, wspominał po latach aktor. Daniel Olbrychski przyjechał wtedy do Gdańska z Marylą Rodowicz, wywołali poruszenie wśród publiczności i fotoreporterów. Ale też obecność najbardziej pożądanej pary polskiego show-biznesu dowodziła, że na festiwalu warto być, warto się pokazać.
Prestiż festiwalu potwierdzony został rok później, kiedy Lwy Gdańskie dostały ex aequo filmy legendy – „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy i „Noce i dnie” Jerzego Antczaka. Ten ostatni przywiózł film ledwie skończony, z taśmą w 36 pudełkach! Wywołał sensację w samolocie. Potem w sali projekcyjnej kabiniarz zastanawiał się, kto wytrzyma ponad cztery godziny projekcji. Na „Noce i dnie” czekano w chłodnej atmosferze. Skończyło się… łzami, wzruszeniem, wielką owacją. Publiczność w Gdańsku zawsze potrafiła docenić dzieło, nie zawodziła.
OBEJRZYJ: Mistrzynie i młode pokolenie aktorek... Zobacz kulisy niezwykłej sesji do VIVY! Filmowej
Kto tu wpuścił pana Wajdę?
Trzy pierwsze Lwy Gdańskie i od razu trzy polskie nominacje do Oscara. Czy festiwalowe jury nigdy się nie myliło? Nic podobnego. Skandal wybuchł już w 1977 roku, gdy Andrzej Wajda przywiózł „Człowieka z marmuru”. Wiadomo było, że nie dostanie nagrody. Historia zniszczonego w stalinizmie przodownika pracy i Agnieszki, dziennikarki, która za wszelką cenę dąży do odkrycia prawdy o jego losie – to było trochę za wiele na PRL. Film cudem został zrealizowany, stanowiskiem zapłacił za to ówczesny minister kultury Józef Tejchma. Głośne stało się jego powiedzenie: „Wolę mieć kłopoty z tym filmem niż spokój z innymi”. Ale w Gdańsku partyjne władze postanowiły rozegrać przeciwko Wajdzie… Krzysztofa Zanussiego – to on dostał Złote Lwy za film „Barwy ochronne”. Zanussi nie dał się zmanipulować. Nie przyjechał, nie odebrał nagrody, postawił na środowiskową solidarność. Dostał za to wielkie brawa. A Andrzejowi Wajdzie swoją nagrodę na festiwalowych schodach przyznało środowisko dziennikarskie. Pomógł reżyser Janusz Kijowski, który znalazł cegłę (bohater filmu był murarzem), została przewiązana wstążką i opatrzona dedykacją „Andrzejowi Wajdzie – dziennikarze”. Andrzej Ochalski, wicenaczelny pisma „Ekran”, który wręczał ceglastą nagrodę, po powrocie do Warszawy został zdegradowany, stracił pracę. Dopiero po jakimś czasie mógł wrócić na łamy. Takie gesty miały swoją cenę, zdarzenia tworzyły legendę festiwalu.
XXII Gdynia Festiwal filmowy w Gdyni 1997, Krzysztof Krauze, Filip Bajon i Elżbieta Czyżewska
Kino moralnego niepokoju
W końcu lat 70. polityka co rusz dawała o sobie znać. Pojawiło się nowe pokolenie reżyserów tworzących kino moralnego niepokoju. Feliks Falk („Wodzirej”), Krzysztof Kieślowski („Amator”), Janusz Kijowski („Indeks”), Agnieszka Holland („Aktorzy prowincjonalni”), Tomasz Zygadło („Ćma”). W ten nurt wpisywali się też Andrzej Wajda i Krzysztof Zanussi. Wszyscy chcieli robić filmy o współczesnej Polsce, bez propagandy sukcesu. O codziennym zakłamaniu, serwilizmie, partyjnych karierowiczach, szarzyźnie i beznadziei, rozmyciu wartości. Rozrachunkowe filmy powstawały „w fermencie, w gorączce, w pośpiechu”, budziły świadomość ludzi, były wyrazem buntu, poszukiwaniem prawdy. Fermentowi politycznemu towarzyszyła gorąca atmosfera za kulisami. Na spotkaniu z wiceministrem kultury Januszem Wilhelmim filmowcy wykrzyczeli mu w twarz, że chcą swobody, a nie nadzoru partyjnego. Na sali było burzliwie, a za oknem przetaczała się niespodziewana wrześniowa burza, waliły pioruny, błyskawice przecinały niebo. „Ta sceneria jakby z Szekspira w niesamowity sposób wyakcentowała nieprzejednaną wolę naszego środowiska”, wspominał Jerzy Kawalerowicz. Tadeusz Sobolewski pisał o wyczuwalnej na gdańskim festiwalu aurze opozycyjności. I magii spotkań z reżyserami. „Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Kazimierz Kutz, Agnieszka Holland to byli, dla nas, młodych, półbogowie. Można się było dosiąść w barze do Kutza, słuchać jego ostrych powiedzeń czy anegdot; wydawali mi się wówczas prawdziwymi bohaterami”.
Festiwal wpisał się w naszą historię i dzielił z nią dobre i złe chwile. W 1980 roku, zaledwie kilka dni po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, na festiwalu pojawił się owacyjnie witany Lech Wałęsa. A Złote Lwy Gdańskie zdobył piękny film Kazimierz Kutza „Paciorki jednego różańca” – o emerytowanym górniku z katowickiego Giszowca, który broni swojego domu skazanego na wyburzenie. Rok „Solidarności” był czasem zachłyśnięcia się wolnością. Widzowie mogli wreszcie obejrzeć zatrzymane przez cenzurę filmy, między innymi „Ręce do góry” Jerzego Skolimowskiego, które przeleżały na półkach 14 lat! Na ostatnim festiwalu przed stanem wojennym zdążył się jeszcze pojawić debiutant Juliusz Machulski ze swoim kultowym „Vabank”. Powiedzenie kasiarza Kwinto: „Zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes, lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwie”, zrobiło furorę. Nagrodę Złote Lwy po raz pierwszy dostała reżyserka – Agnieszka Holland za „Gorączkę”. Wcześniej za debiut nagrodzona została Barbara Sass-Zdort za „Bez miłości”. Ale na dobre kobietom udało się zaznaczyć swój udział w festiwalu dopiero w latach dwutysięcznych, co jest niesamowite, ale to temat na inny tekst.
Gdynia? Jaka Gdynia?!
Dzisiaj festiwal kojarzy się jednoznacznie z Gdynią. Już niewiele osób pamięta, jakim szokiem było w 1987 roku przeniesienie tu festiwalu. Niektórzy uważali to za karę. Andrzej Wajda wspominał w książce „A statek płynie…”: „Władza chciała odebrać naszemu festiwalowi etykietę imprezy związanej duchowo i ideologicznie z Gdańskiem, z »Solidarnością«, którą my, filmowcy, wspieraliśmy całym sercem”. „Gdańsk to było miasto mistyczne, solidarnościowe, wyprorokowane w »Człowieku z marmuru«”. A Gdynia w latach 80. była skromnym krewnym Gdańska i modnego Sopotu, miastem kojarzącym się w zasadzie tylko z przemysłem stoczniowym i marynarzami”, wspominał Tadeusz Sobolewski. Minęło trochę czasu, zanim ta festiwalowa Gdynia stworzyła własną legendę. Skwer Kościuszki, Teatr Muzyczny, hotel Gdynia ze słynnym Piekiełkiem, gdzie odbywał się striptiz, gdyńskie molo, widok na Hel, wiatr od morza – zaczęły tworzyć powoli koloryt festiwalu. Pojawili się nowi reżyserzy: Radosław Piwowarski, Krzysztof Krauze, Marek Koterski, Jan Jakub Kolski. Nieżyjący już Ryszard Bugajski pokazał w 1989 roku wstrząsające „Przesłuchanie”. W stanie wojennym taśmy z tym filmem były ukrywane, żeby nie zostały zniszczone. W 1990 roku do rangi symbolu urosło przyznanie nagrody dla najlepszego filmu obrazowi „Ucieczka z kina Wolność” Wojciecha Marczewskiego. Historii o cenzorze (Janusz Gajos), który dostaje od życia drugą szansę.
Małgorzata Szumowska ze Srebrnymi Lwami, 2013 rok
Nowe czasy, nowe gwiazdy
W latach 90. festiwal szukał pomysłu na siebie. Polskie kino nie od razu potrafiło się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Zmieniała się Polska i zmieniał się festiwal, stał się bardziej komercyjny, podobny do innych tego typu imprez na świecie. W 1991 i 1996 roku nie przyznano Złotych Lwów dla najlepszego filmu, bo podobno żaden na to nie zasługiwał. „Koledzy, czy musieliście zrobić te wszystkie filmy?”, pytał prowokacyjnie Wojciech Marczewski. Odpowiadał na to Juliusz Machulski: „Jeśli sami się nie nagrodzimy, to nikt nas nie nagrodzi”. Według niego brak Złotych Lwów był sygnałem, że „w kinematografii polskiej dzieje się źle, że się nie lubimy i że nie mamy szacunku dla swojej pracy”. Ale mimo tych epizodów w Gdyni nagrodzono wiele wspaniałych filmów, festiwal zawsze trzymał poziom. Nawet jeśli werdykt budził kontrowersje, a tak się czasem zdarzało. Chyba największy sprzeciw wywołało przyznanie w 2008 roku Złotych Lwów filmowi „Mała Moskwa” Waldemara Krzystka, a pominięcie „33 scen z życia”, przejmującego filmu Małgorzaty Szumowskiej. W 1997 roku laureatem nagrody za najlepszą rolę męską został niemiecki aktor Til Schweiger, który nawet nie pojawił się na festiwalu. Gdy tymczasem pominięty został Cezary Pazura i jego wspaniała komediowa kreacja w „Kilerze” Machulskiego. Przełomem było nagrodzenie Złotymi Lwami debiutanta Dariusza Gajewskiego i jego filmu „Warszawa” w 2003 roku. Nagroda, choć przez wielu kontestowana, otworzyła drogę innym młodym twórcom, między innymi Magdalenie Piekorz, Borysowi Lankoszowi. Rodziły się i upadały wielkie kariery, jak choćby Lwa Rywina, w latach 90. jednego z najbardziej liczących się polskich producentów filmowych. W 1992 roku obsypany nagrodami „Dług” wyniósł w jeden wieczór Andrzeja Chyrę do roli gwiazdy. Na festiwalu błyszczeli: Magdalena Cielecka, Maja Ostaszewska, Piotr Adamczyk, Tomasz Kot, Magdalena Boczarska, a wśród młodszego pokolenia Jakub Gierszał, Maria Dębska. Komentowano pojawienie się Edyty Herbuś i Mariusza Trelińskiego, Magdy Cieleckiej i Andrzeja Chyry, reżyser Borys Lankosz poznał tu swoją żonę Magdę Lankosz. Oceniano nie tylko filmy, ale też kreacje gwiazd.
Festiwalowe historie
Festiwal w Gdyni to także kulisy, zabawy, wygłupy, opowiadane przez lata historie. Chyba najbardziej niezwykłą przeżył Janusz Zaorski, któremu festiwal… ocalił życie. Zaorski miał bowiem jechać do Nowego Jorku i 11 września 2001 roku kręcić sceny do filmu na 76. piętrze World Trade Center. Wybrał bycie jurorem w Gdyni, czym prawdopodobnie uratował siebie i swoją ekipę. W czasie rejsu statkiem „Pomerania” do sauny wpadła mocna reprezentacja reżyserów kina moralnego niepokoju, dowodzona przez Piotra Szulkina, z sikawką w ręku. Traf chciał, że natknęli się tam na rozebrane do rosołu aktorki – Ewę Dałkowską i Annę Seniuk. „Na widok dwu gołych matek Polek cała ta dobrze podchmielona paka nagle odwróciła się i uciekła w popłochu. Szulkin nawet nie użył sikawki”, wspominała Dałkowska. Znana była też historia Krzysztofa Krauzego, który w 1988 roku, podczas kłótni z żoną, po zabawie lekką ręką wyrzucił przez okno swoją nagrodę za debiut, film „Nowy Jork, czwarta rano”. Cud, że nikogo nie zranił. Na drugi dzień pożałował straty i ruszył przeszukiwać pobliskie krzaki.
Do historii przeszedł też wyczyn Janusza Kondratiuka z bankietu w hotelu Novotel w Gdańsku. Reżyser znokautował jakiegoś pana, który, pijany, uwieszał mu się na szyi. „Zniszczę cię! Nie dopuszczę na 100 metrów do kamery!”, krzyczał poszkodowany, który okazał się pracownikiem Wydziału Kultury Komitetu Centralnego. Kondratiuk przywalił mu więc po raz drugi. Dzisiaj taka sytuacja nie mogłaby mieć chyba miejsca, rozpętałoby się piekło. Przynajmniej w mediach. Janusz Kondratiuk w 2018 roku przywiózł na festiwal niezwykły film „Jak pies z kotem” – o swoich relacjach z bratem. Złote Lwy za rolę prawdziwej postaci, aktorki Igi Cembrzyńskiej, dostała Aleksandra Konieczna.
Zobacz także: Tylko w VIVIE! Dwa pokolenia aktorek. Mistrzynie i artystki, które dopiero stoją na progu wielkiej kariery
Duch nie ginie
Niedawno ktoś powiedział, że idealnym filmem na dzisiejszą Gdynię byłaby historia księdza geja, który odkrywa, że jest Żydem. W tym żartobliwym powiedzeniu kryje się delikatne ostrzeżenie przed pogonią za modnymi, „chodliwymi” tematami. Ale przecież festiwal jest też po to, by twórcy mogli spotkać się z publicznością, sprawdzić jej nastroje i filmowe oczekiwania. Filmy na gdyńskim festiwalu cieszą się niesłabnącym powodzeniem. Tak było w ostatnich latach, tak będzie pewnie i w tym roku. Ubiegłoroczny festiwal pokazał także, że wśród dawnych opozycjonistów duch nie zginął. Agnieszka Holland, odbierając Platynowe Lwy za całokształt twórczości, powiedziała: „To przykre, że jestem pierwszą kobietą, która odbiera tę nagrodę. Ale nie będę ostatnia: za mną idzie wielka fala bardzo utalentowanych kobiet”. Odniosła się też do dramatycznej sytuacji uchodźców na polsko-białoruskiej granicy, za co dostała gromkie brawa. Przemówienie zakończyła słowami: „Kino było zawsze odważne. W jego centrum był człowiek. Mam nadzieję, że tak będzie i że człowieczeństwo będzie dla nas czymś najważniejszym”.
Oby tak było!
39. Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni, 2017, laureaci