Jamala o początku wojny w Ukrainie: „Przeraziłam się, mamy przecież małych synków”. Musiała uciekać
Czy artystka i jej bliscy zostaną w Polsce na stałe?
Słowa: „Przychodzą do twojego domu, zabijają i mówią, że nic się nie dzieje…”, śpiewała na Konkursie Piosenki Eurowizji w 2016 roku. „Teraz ta piosenka nabrała podwójnej mocy”, mówi. Jamala, ukraińska wokalistka, aktorka i autorka tekstów pochodzenia krymskotatarskiego, opowiada Krystynie Pytlakowskiej o wyjeździe z Kijowa, pomaganiu Ukrainie, rodzinie i życiu w Polsce. Przeczytaj fragment wywiadu z najnowszej VIVY!, która już od 27 październikach pojawi się w kioskach.
Jamala o tym, jak dowiedziała się o wojnie. Czy zostanie w Polsce?
W Europie zasłynęła w 2016 roku jako zwyciężczyni Konkursu Piosenki Eurowizji. W Polsce lepiej poznano ją teraz jako uczestniczkę „Tańca z Gwiazdami”. Ale to nie taniec jest jej najważniejszym talentem. Przede wszystkim ma wspaniały, mocny głos, śpiewa piosenki w różnym stylu. Jamala pochodzi z Ukrainy. Ma na koncie siedem autorskich albumów i kilkanaście singli inspirowanych jej osobistymi, często bardzo emocjonalnymi przeżyciami. Z Polską wiele ją łączy. Nagrała piosenkę „Cena prawdy” na soundtrack do filmu Agnieszki Holland „Mr. Jones”. Zaśpiewała z Kayah, wykonała utwór Krzysztofa Krawczyka. A teraz nagrała u nas płytę „Poklyk” z czterema piosenkami i będzie z nią koncertować w Polsce.
Czytaj też: Jacek Jelonek: „Mama pytała mnie, czy warto ryzykować to, co już mam dobrego, dla jakiegoś tańca”
Przyjechałaś tu z powodu wojny?
Nie. Polsat zaprosił mnie do udziału w „Tańcu z Gwiazdami”. Kilka miesięcy wahałam się, czy przyjąć tę propozycję. Wcześniej przez pół roku odwiedziłam 20 krajów, żeby pokazać, jaka jest Ukraina, i przy okazji zbierać fundusze dla wojskowych, dzieci i w ogóle dla Ukraińców. Właściwie nie miałam czasu na „Taniec z Gwiazdami”, ale kiedy fundacja Polsat obiecała mi wsparcie i przekazywanie widzom, że wojna w Ukrainie trwa, zdecydowałam się wziąć udział w programie. Gdy tańczyłam, cały czas zwracałam uwagę widzom, że trwa wojna. Że występuję dlatego, by zbierać pieniądze dla różnych organizacji, na zbrojenia, amunicję, bezdomne dzieci. O tym trzeba mówić cały czas. I przypominać, że znowu było bombardowanie, że znowu spalono domy, że znowu zginęło wiele osób.
Gdzie byłaś 24 lutego?
W Kijowie, w domu. O piątej rano obudził mnie mąż i powiedział, co się stało: „Rosjanie na nas napadli”. Najpierw pomyślałam, że to jakiś fake news, ale potem się przeraziłam, mamy przecież dwóch małych synków. Jeden dwu-, a drugi czteroletni: Selim-Giray i Emir-Rahman.
I wpadłaś w panikę?
Najpierw był szok, a panika dopiero potem. Pomyślałam, że trzeba ubrać ciepło dzieci i zejść do piwnicy, bo bomby lecą właśnie na Kijów. Mam w telefonie aplikację, która pokazuje, gdzie wybuchają rakiety. Jeden z synków, dopiero co zaszczepiony, miał 39 stopni gorączki, mimo to zeszliśmy do piwnicy, choć było tam przeraźliwie zimno. Trudno w takiej temperaturze wytrzymać. Ale gdy się musi, można wiele znieść. Życie jest ważniejsze. Przesiedzieliśmy tam cały dzień, poowijani w koce i w co się dało. Ale 24 lutego wieczorem zabrałam dzieci i pojechaliśmy do znajomych do Tarnopola. Czterysta kilometrów jechaliśmy przez dwie doby, w ogromnym korku. Nie można było skręcić ani w prawo, ani w lewo, tylko pozostało czekać. A przez szyby widziałam lecące bomby i myślałam: Jak my dojedziemy? Czy w ogóle dojedziemy? Ale jakoś dotarliśmy do Tarnopola, gdzie zatrzymaliśmy się u znajomych na wsi. Ale po dwóch dniach na pobliskim lotnisku wybuchły rakiety. Wtedy stwierdziłam, że jeżeli mamy przeżyć, to trzeba z Ukrainy wyjeżdżać. Siostra mieszka w Stambule, lecz nie można było się tam dostać ani samolotem, ani pociągiem. Siostra i jej znajomi wyjechali po nas samochodem, przez Bułgarię, aż do granicy z Rumunią. Gdy pojawiłam się z dwójką dzieci, byłam tak zmęczona, że nie miałam siły nawet rozmawiać. Wsiadłam do samochodu, zamknęłam oczy i pomyślałam, że jednak szczęście mnie nie opuściło, bo tu dotarłam. To był bardzo trudny moment, nie wiadomo, co dalej. Dobrze, że siostra była blisko i że wiedziałam, dokąd jadę. Ona mnie uratowała. Inni ludzie, którzy wyjeżdżali do Polski i w ogóle za granicę, musieli korzystać z autobusów i pociągów, spali na przystankach przytuleni do swoich bagaży, a ja miałam na szczęście siostrę, u której znaleźliśmy azyl. Przede wszystkim myślałam o tym, że muszę zadbać o swoje dzieci. Jestem w Ukrainie nie tylko popularną artystką, ale przede wszystkim jestem matką. Ludzie, którzy zaoferowali mi dach nad głową, dali z siebie wszystko nie dla artystki, tylko kobiety ratującej życie swoich dzieci. Kiedy jechałam samochodem w kierunku granicy, telefonowano do mnie z BBC, DW, CNN, Al Jazeera i innych mediów z pytaniem, gdzie jestem, dokąd zmierzam i czy wszystko z nami ok. I wtedy zrozumiałam, że jako piosenkarka, autorka tekstów, zwyciężczyni Konkursu Piosenki Eurowizji mogę zrobić więcej niż inni. Że mogę walczyć, przekazując swoje uczucia nie tylko w piosenkach, ale przemawiając do ludzi w różnych miejscach świata. Zostałam ambasadorką kultury Ukrainy. W czasie podróży zadzwonili do mnie z Berlina i zaproponowali, żebym zaśpiewała piosenkę „1944”, tę samą, dzięki której wygrałam Konkurs Piosenki Eurowizji w 2016 roku, ale wtedy jeszcze nie było u nas wojny.
[…]
Planujesz zostać u nas dłużej?
Na początku nie planowałam. Zastanawiałam się tylko, czy długo wytrzymam bez synków, którzy zostali pod opieką mojej siostry. Ale teraz już jesteśmy wszyscy razem. Chłopcy od tygodnia chodzą tu do przedszkola. Chcę, żeby szybko nauczyli się polskiego, żeby nie mieli barier językowych. Na szczęście dzieci o wiele szybciej niż dorośli opanowują obcy język. Zresztą zawsze umieją się porozumieć. Ja też już dużo po polsku rozumiem.
W nowej VIVIE! znajdziesz też sesję i tekst powstałe z okazji 25-lecia telewizji TVN a także poruszający wywiad z Wiktorem Zborowskim. Polecamy!