Reklama

Reportaże Waldemara Milewicza były zapadające w pamięć i niepowtarzalne. Miał swój własny styl. Korespondent wojenny i wybitny dziennikarz zginął dziewiętnaście lat temu, 7. maja 2004 roku, w Iraku... Samochód, którym jechał razem z montażystą Mounirem Bouamranem oraz operatorem kamery Jerzym Ernstem, został ostrzelany z broni maszynowej. Waldemar Milewicz i Mounir Bouamrane zginęli na miejscu, a Jerzy Ernst został ranny.

Reklama

Waldemar Milewicz: śmierć, życie prywatne, córka

W tym dniu publikujemy wspomnienie dziennikarza, które ukazało się w VIVIE! tuż po tragicznym wypadku. Jak do niego doszło? Czy tej tragedii można było w ogóle uniknąć? Ten temat do dziś budzi wiele emocji...

„Może to brak wyobraźni, ale przed wyjazdem (na wojnę – red.) nigdy nie myślę o zagrożeniu”, mówił kilka lat temu w wywiadzie dla Pani. „Zginąć można nawet w Warszawie, na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej”, dodawał przy innej okazji.

„Dla mnie był takim narwańcem”, wspomina dziennikarz Wojciech Jagielski. „Wszystko próbował robić po swojemu. I trzeba przyznać, że zdarzało mu się docierać w miejsca, gdzie inni dziennikarze nie docierali. Inna sprawa, że czasem ryzyko, które podejmował, było niewspółmierne do efektów jego pracy. Nie wiem, czy on sobie zdawał z tego sprawę. To był facet, który nawet jeśli się bał, to nigdy by się do tego nie przyznał”.

„Kiedy ktoś pytał go o ryzyko, odpowiadał: »Coś za coś«. Miał okazję uprawiać najciekawszy z gatunków dziennikarskich, więc jakąś cenę trzeba było za to płacić”, opowiada Leszek Trzciński, operator i wieloletni współpracownik Milewicza. „Staraliśmy się kalkulować ryzyko. Chociaż przyznaję, że nie zawsze była to całkiem rozsądna kalkulacja. Kiedy przechodziliśmy granicę gruzińsko­-czeczeńską w nocy, pod silnym ostrzałem i w czasie bombardowań, nie było to z pewnością bezpieczne. Tam było piekło. Ale nikomu z nas nic się nie stało, więc wierzyliśmy, że ktoś musi nad nami czuwać”.

Cały czas w drodze. Wyjeżdżał, wracał. Nieraz przyznawał, że nie znosi zbyt długiego ślęczenia za redakcyjnym biurkiem, wyczekiwania pod Sejmem, użerania się z urzędnikami. Nie znosił monotonii, codzienności. „Po dwóch tygodniach w Warszawie zaczyna mnie nosić”, deklarował.

W Telewizji Polskiej pracował od 1981 roku. Przez ostatnie 13 lat jako korespondent wojenny. Był na frontach najpoważniejszych wojen i konfliktów, jakie wydarzyły się w tym czasie. Ruanda, Bośnia, Kosowo, Palestyna, Czeczenia, Abchazja, Etiopia, Indie, Gruzja, Afganistan, wreszcie Irak. Z największych kłopotów wychodził obronną ręką.

„Nigdy nie zapomnę jego relacji z Litwy, podczas walk pod wieżą telewizyjną w Wilnie”, wspomina Jolanta Pieńkowska, prezenterka telewizyjna. „Waldek nadawał, gdy za nim pojawiła się lufa czołgu. On najzwyczajniej w świecie uchylił się i kontynuował relację. W podobnych sytuacjach działał wielokrotnie, choćby w Strefie Gazy”. Wydawało się, że ma „nieograniczony kredyt na szczęście”.

Czytaj też: Mika Urbaniak wygrała z chorobą alkoholową: „Teraz czuję się wolna, choć muszę być czujna"

Waldemar Milewicz – Samotnik

„Zawsze świetnie zorganizowany, perfekcyjny”, opowiada Kamil Durczok. „Podczas kolegiów bardzo często przywoływał nas do porządku, kiedy rozmowa schodziła na tematy niezwiązane z pracą”.

„Podczas redakcyjnych zebrań po prostu nie lubił tracić czasu”, uważa Katarzyna Kolenda-­Zaleska, dziennikarka TVN24, a wcześniej TVP. „Nie bratał się specjalnie z resztą zespołu. Ale nie był też outsiderem. Zwyczajnie »był obok« tego towarzyskiego życia typu: »kawka, papierosek, ploteczka«”.

Wśród kolegów korespondentów zyskał sobie opinię skrajnego indywidualisty. „Kiedy wszyscy jechali od północy, on próbował się przedrzeć od południa, wszyscy – od wschodu, on – od zachodu”, opowiada Marcin Firlej, korespondent wojenny TVN24.

„Samotnik, chodzący własnymi drogami”, charakteryzuje Milewicza Wojciech Jagielski. „Bardzo ciężko przyjmował krytykę. Zależało mu na zdaniu innych, był ciekaw, jak te jego materiały są przyjmowane. I był w stanie przyjąć krytyczne uwagi tylko od ludzi, którzy byli do tego »uprawnieni«. Tak, jakby nie potrafił »na zimno« spojrzeć na to, co zrobił. Pamiętał, jaką cenę za to płacił. Jak nieprawdopodobnym kosztem – strachu, zmęczenia – się to odbywało. Kiedy ktoś z redakcji, z Warszawy, mówił mu, że jego materiał jest taki sobie, a on zdobywał go – bez przesady – z narażeniem życia, to szlag go trafiał”.

O introwertycznym charakterze syna w rozmowie z dziennikarzem Faktu mówiła również matka Waldemara, Jadwiga: „Był samotnikiem. Gdy jego koledzy bawili się, on zaszywał się gdzieś w kącie. I czytał. Od najmłodszych lat uwielbiał historię. I to pewnie dlatego ciągnęło go w świat”.

Waldemar Milewicz – Twardziel

Czarna skórzana kurtka z postawionym kołnierzem. Zegarek z dwiema tarczami – pokazujący czas warszawski i lokalny. Poważna mina, niski, modulowany głos. Krótkie zdania przerywane krótkimi pauzami. Nierzadko równoważniki zdań, jak w pamiętnej relacji z pierwszych dni wojny w Iraku („Krew. Łzy. Pustynia”). Taki obraz Waldemara Milewicza zapamiętają widzowie.

„Tę kurtkę miał ze sobą zawsze. Nawet w Etiopii, gdzie było bardzo gorąco. Nie wiem, czy to był jeden i ten sam egzemplarz, ale sądzę, że tak”, wspomina Trzciński.

„Przyznaję, że nieraz śmieliśmy się z jego »dramatycznego« sposobu redagowania materiału”, opowiada Jacek Czarnecki z Radia Zet. „Pamiętam, jak ktoś kiedyś napisał, że Milewicz z przemarszu wiewiórek jest w stanie zrobić trzecią wojnę światową. I coś było na rzeczy. Ale nie da się zaprzeczyć, że stworzył pewną szkołę telewizyjnego dziennikarstwa”.

„Każdy, kto chce coś dobrze robić, musi angażować w to serce, emocje”, mówił na łamach Pani, niejako odpowiadając na zarzuty zbytniej „teatralności” własnych reportaży.

Obraz zimnego twardziela, który wykreował na ekranie, jednych zachwycał, innych drażnił. Zdaniem Wojciecha Jagielskiego Milewicz w pewnym sensie stał się nawet ofiarą własnego image’u: „To był facet, który strasznie dbał o swój wizerunek. Z czego to wynikło? W pewnym momencie zaczął być postrzegany jako synonim korespondenta wojennego i za bardzo przejął się rolą. To nałożyło na niego rozmaitego rodzaju obowiązki. Odniosłem wrażenie, że w pewnym momencie tembr głosu mu się nawet zmienił. Nie sądzę, że wyszło mu to na dobre”.

Czytaj również: Radosław i Cezary Pazurowie: jakie relacje ich łączą? „Byłem pod wielkim wpływem brata”

Miękki w środku

Twardy, konkretny, zdecydowany. Ile w tym było prawdy, ile telewizyjnej kreacji? W ostatnim wywiadzie, jakiego udzielił Przekrojowi, Milewicz w mocny, „męski” sposób opowiadał o tym, jak namówił na wyjazd do Iraku montażystę Mounira: „Jaja jak berety – wymyśliłem sobie, że pojedzie ze mną Arab. Jest u nas montażysta, Algierczyk, który zna doskonale arabski i polski (...). Współpracowałem z jednym (tłumaczem – red.), aż ktoś mi zwrócił uwagę, że facet na ekranie mówi coś zupełnie innego niż to, co jest tłumaczone. Tłumaczył zupełne farmazony. Więc tym razem pomyślałem, że wezmę człowieka stąd. Nie chciałbym zapeszać, bo może będzie znakomity, ale trochę zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem. Już dwa razy do mnie dzwonił, chcąc odwoływać współpracę, bo rodzina płacze i umiera ze strachu. Ale kiedy mu zrobiłem awanturę – »albo jesteś poważnym człowiekiem, albo dzieckiem«, wtedy się zgodził. Nie chcę przytaczać tej rozmowy, w każdym razie była ostra i obfitowała w różne nieparlamentarne wyrazy”.

„Ta cała skórzana kurtka, zegarek i poza twardziela to był tylko szyld”, uważa Mariusz Max Kolonko, wieloletni przyjaciel Milewicza. „On był miękki w środku. Palił papierosy i klął jak szewc, ale jakoś zawsze wiedziałem, że w nim jest kawał dobrego człowieka”.

„Był twardzielem, ale zarazem człowiekiem nadzwyczaj skromnym”, potwierdza Jarosław Oleś, bliski przyjaciel i kolega z redakcji Wiadomości. „W Czeczenii zaczepiła go pewna staruszka z grupy uchodźców: »Po co ty, synku, tam idziesz? Przecież my stamtąd uciekamy«. On, że chce to zrozumieć i pokazać. I wtedy ona spojrzała mu w oczy, klęknęła i pocałowała w rękę. Operator miał to na taśmie, wiele osób namawiało go, by włączył ten obrazek do reportażu. Ale on się uparł, że nie zrobi tego”.

Szczery do bólu

Max Kolonko o śmierci korespondenta dowiedział się od dziennikarza VIVY!. Na tę wiadomość głos mu się załamał: „Nie, przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać”, rzucił jedynie do słuchawki. Na dłuższą rozmowę umówiliśmy się wieczorem, kilka godzin później: „Dzwonili do mnie z różnych redakcji i prosili, żebym coś o nim powiedział. A ja cały dzień siedziałem przy automatycznej sekretarce i nie mogłem tej cholernej słuchawki podnieść. Wiem, że to mi szybko nie przejdzie”.

Poznali się na początku lat 90. w słynnej amerykańskiej akademii wojskowej West Point. Milewicz przyjechał tam z okazji jakiejś oficjalnej wizyty. Kolonko był już korespondentem Panoramy: „Szybko rozpoznałem znaną twarz z telewizji i kombinowałem, jakby tu do niego podejść. Zanim to zrobiłem, podszedł on. I powiedział, że bardzo lubi moje relacje. Wiedziałem, że zyskałem przyjaciela. Odtąd, ilekroć w Polsce działo się coś niezwykłego, dzwoniłem do Waldka. Tylko od niego mogłem się dowiedzieć, jak jest naprawdę. Był do bólu szczery, zawsze przedstawiał sytuację bez owijania w bawełnę”.

Kiedy Milewicz został uznany za Dziennikarza Roku 2001 w plebiscycie miesięcznika Press, Kolonko był tuż za nim. „Waldi wygrał ze mną jednym głosem. Z tego powodu długo mu później docinałem, że na pewno wypił, z kim trzeba. Odpowiadał: »Jasne, k..., że tak«. Kiedy wręczali mu tę nagrodę, zaproponował, żebyśmy razem wyszli na scenę. Nie musiał tego robić. To była jego nagroda. I jego wieczór. Kiedy już tam staliśmy, powiedział mi: »Byłem pewien, że wygrasz«. Odpowiedziałem, »robiąc się« na niego: »Ja też«. Docenił dowcip”.

Wbrew obiegowej opinii lubił żartować i nade wszystko cieszyć się życiem. „Był niezwykle pogodnym człowiekiem. Być może wynikało to z tego, że w swojej pracy widział tak wiele ludzkiego nieszczęścia, że warszawskie problemy wydawały mu się banalne. Po prostu widział to w całkiem innej skali”, twierdzi Katarzyna Kolenda-­Zaleska. „Żył bardzo intensywnie i na pewno nie był ascetą. Bardzo lubił się bawić, tańczyć. Kiedy organizowaliśmy Bal Dziennikarza, już kilka tygodni wcześniej pytał mnie o szczegóły. Żartowaliśmy wtedy: »Żeby tylko nie wybuchła jakaś wojna«. Bo Waldek, nawet we fraku, prosto z balu by tam pojechał”.

Słuchał sporo muzyki. Lubił zwłaszcza hard rock: Deep Purple, Led Zeppelin. Jeżdżąc po świecie, nierzadko wybierał się na koncerty ulubionych zespołów. Także prywatnie lubił podróże. Fascynowała go Ameryka, jej wielkie przestrzenie, na których, jak mawiał, „człowiek zdany jest tylko na siebie”.

Był koneserem whisky. „Pamiętam, jak przywiozłem kiedyś z Dublina tamtejszą 25-letnią whisky. I dopiero wtedy mnie pochwalił: »No, wreszcie czegoś porządnego się u ciebie napiję«”, opowiada Jarosław Oleś.

Zobacz także: Ewa Gawryluk wspomina szkolne lata: „Stałam się łatwą ofiarą”

Waldemar Milewicz – Ryzyko zawału

Długo nie było wiadomo, czy Milewicz w ogóle pojedzie tym razem do Iraku. Miał poważne kłopoty z kręgosłupem, chorował na serce. „Mściły się na nim lata niewygód. Wychodziły przeciążenia związane z częstymi lotami samolotem, podróżami jakimiś gruchotami po najgorszych wertepach. Od jakichś czterech lat czasem skarżył się na silne bóle, nieraz widziałem, jak z bólu nie mógł wstać lub usiąść. Miał też problemy z ciśnieniem – wiadomo było, że istnieje ryzyko zawału. Mimo to Waldek bagatelizował te dolegliwości”, wspomina Jarosław Oleś. Z powodów zdrowotnych jesienią ubiegłego roku Milewicz rzucił palenie, ograniczył kawę i alkohol. W ostatnich miesiącach jeździł na zabiegi rehabilitacyjne do Konstancina i przyjmował zastrzyki uśmierzające ból. Do Bagdadu poleciał ze specjalną blokadą odcinka lędźwiowego kręgosłupa i wiadomo było, że po powrocie potrzebna będzie dłuższa rehabilitacja. Mimo to, jak mówił, nie dopuszczał do siebie myśli o dziennikarskiej emeryturze.

W Iraku miał powstać kolejny odcinek telewizyjnego cyklu Dziwny jest ten świat. Milewiczowi zależało na pokazaniu irackiej prowincji, z dala od wielkiej polityki. Celowo nie akredytował się w polskiej bazie wojskowej w Babilonie, tym samym rezygnując z ochrony armii. Zależało mu na swobodzie ruchów. „Chcieliśmy porozmawiać ze zwykłymi, prostymi Irakijczykami. Chcieliśmy spytać, co oni sądzą o tej całej sytuacji, jakie są ich odczucia, czy ta cała wojna jest potrzebna, czy niepotrzebna; czy to wszystko miało sens”, mówił już po zdarzeniu operator Jerzy Ernst.

Czytaj też: Jerzy Waldorff i Mieczysław Jankowski żyli razem 60 lat. Jako para zawsze w ukryciu

Szczęście do kobiet

Do Bagdadu przylecieli we wtorek. W czwartek zadzwonił do redakcji. „Mówił, że będzie miał świetny materiał, będzie miał mnóstwo »setek«, czyli ciekawych wypowiedzi ludzi. Umawialiśmy się na jego wejście na żywo w piątkowych »Wiadomościach«”, opowiada Jolanta Pieńkowska.

Leszek Trzciński przyznaje, że długo nie wierzył w to, co usłyszał w radiu. „Myślałem, że Arabowie znów coś zmyślili. Mnie też już kiedyś żywcem pogrzebano w materiałach prasowych po zamieszkach w Ramallah. Wierzyłem, że znów ktoś coś przekręcił”.

Inny zaprzyjaźniony z reporterem operator, Jan Naumowicz, po wiadomości o śmierci Milewicza z dnia na dzień wziął urlop i wyjechał do Szwecji.

W chwili śmierci miał 47 lat, od trzech lat był rozwiedziony, osierocił córkę Monikę – studentkę Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. „Dla córki gotowy był na każde poświęcenie”, wspomina Katarzyna Kolenda­-Zaleska. „Pamiętam, jak Waldek z Tomkiem Lisem dyskutowali o tym, jak ważne w ich życiu są dzieci. Waldek opowiadał o swojej córce i twierdził, że kariera i sukcesy są tak naprawdę mało istotne. Wszystko oddałby za to, żeby córce zapewnić szczęście w życiu”.

Z byłą żoną Anną przez wiele lat stanowili znakomitą parę. „Anna była delikatną, wrażliwą i bardzo ciepłą kobietą. Miała bardzo wiele wyrozumiałości dla jego pracy i częstych nieobecności w domu”, wspomina Jarosław Oleś. „On w ogóle miał szczęście do kobiet. Bo tak samo niezwykła, kobieca i tolerancyjna była też jego nowa partnerka życiowa, Agnieszka. Tak samo jak Anna – kobieta z charakterem. On nie lubił kur domowych”.

O byłej żonie, na rok przed rozwodem, mówił w wywiadzie dla Elle: „Kiedy jadę w niebezpieczne rejony, żona oczywiście wolałaby, żebym został w domu. Ale gdybym był stale pod ręką, pewnie by ją to znudziło”. Rozstali się, bo przestali się rozumieć.

Z Agnieszką Beredą, kierowniczką produkcji w TVP, był związany ponad dwa lata. Mieszkali razem w Miedzeszynie. Po wiadomości o śmierci polskiego dziennikarza w Iraku Agnieszka przyjechała do redakcji Wiadomości. Kiedy potwierdziło się, że chodzi o Milewicza, nie potrafiła zapanować nad emocjami.

Czytaj też: Franciszek Brodniewicz: wicekról ekranów robił karierę w stolicy, lecz swoją rodzinę zostawił w Poznaniu

Będzie się nudził...

Po informacji o śmierci przyjaciela Jarosław Oleś przypomniał sobie zdarzenie sprzed lat: „Wracając z sylwestra w Krakowie, zatrzymaliśmy się w jakiejś knajpie pod Częstochową. Właścicielka chciała Waldka pokazać mężowi. Dosiadła się do nas cała siedmioosobowa rodzina tej pani. A potem nestorka rodu przemówiła: »Panie Waldku, pan już nie jeździ po tym świecie, bo ja się o pana bardzo martwię. Wszystko pan już zjeździł, niech pan da sobie spokój«. Po tym, co się stało, te słowa cały czas brzmiały w mojej głowie. Jak przestroga, jak jakiś znak”.

Max Kolonko kończy naszą rozmowę: „W niebie, gdzie jest Waldek, nie ma wojny i myślę, że będzie się tam nudził... Podobnie jak my tu, na Ziemi. Bez niego”.

Reklama

Tekst: Maciej Wesołowski

Reklama
Reklama
Reklama