„Opowiadam o miejscu i czasie, w którym żyję”. Mariusz Treliński obchodzi 54. urodziny
Mariusz Treliński, reżyser i wizjoner Opery Narodowej kończy dzisiaj 54 lata. Jego spektakle są doceniane nie tylko w Polsce, ale także są znane na całym świecie, a nazwisko Trelińskiego stało się marką. On sam nie lubi słowa „kariera”, ale to dzięki niemu Polska zyskała artystę o globalnym zasięgu. Niedawno w Warszawie odbyła się polska premiera „Salome” Straussa. Został też nominowany do nagrody International Opera Award, czyli operowego Oscara. Na jesieni z kolei jego interpretacja „Tristana i Izoldy” otworzy sezon w The Metropolitan Opera w Nowym Jorku. W jego życiu dzieje się bardzo dużo i wciąż podróżuje. Najczęściej ze swoją partnerką, Edytą Herbuś.
Mariusz Treliński: Tęsknię czasem za swoim synem, który zostaje w Warszawie. Natomiast kiedy pracuję gdzieś dłużej, moja partnerka Edyta jest przy mnie. Tak próbujemy budować ruchomy dom. Da się żyć w taki sposób, chociaż to niełatwe. Kiedy jestem sam, najgorsze jest napięcie, którego nie da się usunąć.
Życzymy mu dalszych sukcesów i składamy najlepsze życzenia. Co jeszcze powiedział rok wcześniej w wywiadzie dla Vivy!?
Mariusz Treliński: Odkąd zacząłem jeździć po świecie, zrozumiałem, jak bardzo jestem Polakiem. W Waszyngtonie zrobiłem operę „Andrea Chénier”, która w mojej inscenizacji stała się wędrówką przez wszelkie totalitaryzmy – od rewolucji francuskiej po faszyzm i komunizm. Wydawało mi się, że myślę kosmopolitycznie, a wszystkie recenzje podkreślały bardzo polskie ukąszenie historią. Dla nich było wartością, że mówi do nich człowiek z kraju głęboko doświadczonego przez historię, przytaczano Mrożka, Kapuścińskiego, Swinarskiego, a ja zrozumiałem, że – chcąc czy nie chcąc – przywiozłem tę Polskę w sobie.
Czy czuje się ambasadorem polskiej kultury?
Mariusz Treliński: Odpowiem uczciwie, ja o swojej sztuce myślę w wymiarze intymnym. Wierzę w prosty dialog z człowiekiem. Historia, ojczyzna, polskość – to pojęcia stanowczo u nas nadużywane. Kpił już z tego Gombrowicz. Ja wolę dotykać szczegółu, człowieka, który żyje oczywiście w konkretnym kraju. Czy chcę, czy nie chcę, moje myślenie wynika z tego miejsca i nawet opowiadając o sprawach głęboko intymnych, bezwiednie opowiadam o miejscu i czasie, w którym żyję. Ale to przełożenie jest dla mnie kluczowe. Mogę wypowiadać się tylko w imieniu pojedynczej osoby. Moja wiara w zbiorowość została skażona w młodości, kiedy obserwowałem ludzi głosujących zgodnie w 99,9 procentach. Źle się czuję w tłumie. Jako reżyser wystrzegam się mówienia w imieniu zbiorowości. Staje to w pewnym konflikcie z funkcją dyrektora artystycznego opery, bo jako dyrektor walczę, żeby nazwa Teatr Wielki – Opera Narodowa znaczyła w świecie jak najwięcej. Ale osiągam to, zapraszając do współpracy fascynujących ludzi, osobowości, których wizje mają w sobie charakter, a to pracuje na całość.
Mówi się, że kreacja jest jego życiem, a to wynika z jego charakteru. Czy oddziela sztuczność i konwencję, które otaczają go w pracy od prawdziwego życia?
Mariusz Treliński: Syn miał 10 lat, jak razem zaczęliśmy oglądać „Ojca chrzestnego”. Tłumaczyłem mu, że ta „krew” jest sztuczna, że to kreacja, prosty keczup. Oglądaliśmy brutalne sceny, on spoglądał na mnie i mówił: „keczup!”. Rozpoznawał konwencję. Ale konwencja tak naprawdę nie broni przed niczym. Przed nami stają w całej okazałości mroki naszego umysłu. Woyzeck przestrzegał: „Ciemność. W głowie się kręci, kiedy tam spojrzeć”. Niestety, jak dotąd nie wymyśliłem niczego bardziej interesującego.
Zobacz także: Opera od stóp do... stóp! Niezwykła wystawa butów z operowych spektakli. Filmowa relacja z wernisażu.