Reklama

To zdecydowanie jest jego czas. Doskonale wie, jak w kilkanaście sekund wywołać „trzęsienie ziemi” w sieci. Niebawem po raz kolejny poprowadzi rozdanie Orłów, czyli Polskich Nagród Filmowych, a chwilę później zobaczymy go w najnowszej produkcji Jana Komasy Sala samobójców. Hejter. Czym nas jeszcze zaskoczy Maciej Stuhr? Zapraszamy do lektury najnowszego wywiadu z aktorem. Tylko dla viva.pl w rozmowie z Beatą Nowicką Maciej Stuhr zdradza, co wydarzy się na Orłach i w czym tkwi siła jego Facebooka.

Reklama

Wywiad z Maciejem Stuhrem o sile Facebooka, Orłach i filmie Komasy

Beata Nowicka: 55 sekund. Tyle trwało Pana słynne nagranie z paluszkiem. Oddźwięk - dziesięć milionów odbiorców! Dał Pan czadu...

Maciej Stuhr: Rzeczywiście jest to wstrząsające wydarzenie. Przegrzały się procesory. Ale to nie świadczy o mojej genialności. To świadczy o tym, jak w ludziach rezonowało nie co ja zrobiłem, tylko co zrobiła pani Lichocka.

Ludzie potrzebują Pana jak tlenu

Posłużyłem jako przekaźnik, jako medium tej sytuacji. Emocje były związane z pierwotnym wydarzeniem, które ja tylko przetworzyłem w sobie.

Szokujące, że kilkadziesiąt sekund przekazu potrafi wywołać „trzęsienie ziemi”.

Wie pani, żyjemy w takich czasach, gdzie – stety, niestety – właśnie takie formaty wpływają na ludzi bardziej niż inne. Jeżeli uda się zamknąć emocje, komunikat i treść w kilkudziesięciu sekundach, to jest sukces. Nikt nie ma czasu, żeby poświęcić pół godziny na lekturę porządnej analizy jakiejś sytuacji, zwłaszcza politycznej. Musi być mem. Powiem pani, że 55 sekund to i tak dużo. Żeby ktoś poświęcił 55 sekund ze swojego cennego życia na Stuhra, musi mieć bardzo poważny powód.

Przeraża Pana trochę ta siła? Czuje Pan strach?

Raczej odpowiedzialność. Strach to czułem dwa tygodnie temu, jak miałem odbiór dyplomu teatralnego wyreżyserowanego ze studentami we Wrocławiu. To był wieki strach. Tutaj jest odpowiedzialność i pewna – tu panią zaskoczę – wstrzemięźliwość. Jeśli pani sprawdzi częstotliwość moich wystąpień tego typu, to ona jest ostatnio bardzo rzadka. Raz – dwa razy do roku. Bo jednak siła rażenia jest ogromna. Jeśli miałbym wysnuwać jakieś militarne analogie, to bardziej przypominam snajpera niż żołnierza na linii frontu. Często mam swoje spostrzeżenia, przemyślenia, targają mną różne emocje, ale najczęściej się hamuję i staram skupić na tym, do czego zostałem powołany

Czyli?

Na teatrze i na filmie. Ale kiedy sytuacja się przegrzeje, czara goryczy przeleje i jestem absolutnie przekonany, że pewne rzeczy muszą zostać powiedzieć, to...

… reaguje Pan.

Wtedy nawet żona mnie nie powstrzyma. Czyli żadna siła, mówiąc krótko.

2 marca poprowadzi Pan ceremonię wręczenia Orłów, Polskich Nagród Filmowych. Całe środowisko, nie tylko zresztą, czeka na Pana wystąpienie.

Jestem w wirze przygotowań. Rozpocznę prawdopodobnie od: „Dobry wieczór Państwu”. Tak sobie właśnie zapisałem w moim kajeciku. Prace idą pełną parą, mamy super filmy do nagrodzenia. No i postaramy się, żeby to było święto kina mimo wszystko. Moich filmików w tym roku nie będzie z różnych powodów. Postawiliśmy przede wszystkim na słowo i na to, co będzie działo się na scenie.

To mnie intryguje… Niektóre z pana poprzednich wystąpień przeszły do historii. Czym Pan nas zaskoczy?

Co mogę pani zdradzić…? Że idąc tropem bohatera najgłośniejszego polskiego filmu ostatniego sezonu, wdzieję na chwilę sutannę.

Dziękuję, rozgrzał Pan moją wyobraźnię. Kilka dni później, 6 marca premiera nowego filmu Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter”. Wiem, że bardzo czeka Pan na ten film.

Zwłaszcza, że film tragicznie wyprzedził życie, bo opowiada właściwie o tym, co wydarzyło się w ubiegłym roku, 14 stycznia w Gdańsku z prezydentem Pawłem Adamowiczem. Tylko, że my kręciliśmy to jesienią, kilka miesięcy wcześniej, a scenariusz powstał dwa lata wcześniej. To nieprawdopodobne jak Mateusz Pacewicz wyprzedził rzeczywistość, zresztą kiedy to pisał, wydawało się, że w ogóle fantazjuje na temat rzeczywistości. Jednak rzeczywistość szybciej niż byśmy chcieli i sobie tego życzyli dogoniła filmowca i i filmową fikcję. Mamy bardzo dziwne uczucia, przynajmniej ja, związane z tą premierą, bo nie wiemy, tak naprawdę, czym ten film jest dopóki nie ujrzy światła dziennego. Ponieważ dzisiaj jest zupełnie czymś innym, niż to co myśmy planowali, żeby było. Nie mogę się doczekać, aż ten film zobaczę. Myślę, że to będzie mocny, super ważny film. Natomiast czuję jakieś nieprzyjemne ciarki związane w tym co się stało.

To Pan gra tam kandydata na prezydenta dużego miasta.

Wymyśliliśmy sobie z Jankiem Komasą i Mateuszem Pacewiczem po pierwsze jakiego polityka chcielibyśmy, o jakim marzymy. Po drugie zastanawialiśmy się jak to w tej polityce jest, że nawet najfajniejsi ludzie muszą dokonywać pewnych wyborów, iść na kompromisy i gdzieś ta ich fajność w wirze zdarzeń umyka.

Walczył Pan o swojego bohatera?

W przypadku Janka Komasy można z całym bezpieczeństwem oddać się w ręce człowieka, który jest pełnym twórcą, wie, czego chce. Dla aktora to jest największa radość jak może iść za kimś w ogień. Janek taki jest.

Wiosną na Player, a jesienią w stacji TVN zobaczymy „Szadź”, serial na podstawie książki Igora Brejdyganta…

… gdzie miałem przeuroczą możliwość zagarnia seryjnego mordercy. Pani mnie zna od lat, to wie pani, że nic wspanialszego nie mogło mi się przytrafić.

Jak Panu poszło?

Poobcinałem parę kończynek, bardzo to było zabawne

Będę się od tej pory Pana bała?

Tak, tak, tak (śmiech). Ale chyba najważniejsza rzecz przydarzyła mi się tydzień temu, kiedy zadebiutowałem jako reżyser teatralny. Jest to kolejny debiut na naszej liście debiutów całożyciowych. No i przygoda, jeśli nie życia, to na pewno ostatnich dziesięciu lat. Coś wspaniałego. Spotkałem cudownych młodych ludzi, z którymi odbyliśmy lot do tekstu Doroty Masłowskiej „Inni ludzie” i stworzyliśmy wspaniale przedstawienie. Zakochałem się w teatrze na nowo. Po raz czwarty chyba w swoim życiu uwierzyłem w jego magię i nieskończone możliwości, gdzie granicą jest tylko wyobraźnia reżysera. Wydawało mi się, że jestem przed wszystkim człowiekiem filmu, a tutaj rzeczywiście poczułem dość dużą różnicę na korzyść teatru. Film jest fantastyczną przygodą, ale niezmiernie techniczną, w teatrze jest tylko festiwal wyobraźni. Odkrywałem to teraz jako zawiadujący tą stacją.

To jest aż tak ogromna różnica, po której stronie sceny Pan stoi?

To jest taka różnica jakby była pani producentem opakowań puzzli i twierdziła, że robi w puzzlowym biznesie i wszystko wie o puzzlach. Druga, poetycka analogia, która mi się nasunęła, to kwiat i ogrodnik. Aktor to jest kwiatuszek, który musi mieć dobre warunki, żeby pięknie zakwitnął i wszyscy go podziwiali. A ogrodnik musi wszystko wymyślić: wybrać miejsce, gdzie go posadzić, zaorać, gówna nawieźć, zasadzić, podlewać, dbać o słońce, temperaturę... A potem stoi sobie z boku i patrzy jak kwiatek pięknie kwitnie i wszyscy się nim zachwycają.

Uważa się Pan za dobrego ogrodnika?

Jeszcze tego nie wiem. Na razie jeden kwiat wyhodowałem. Jeśli będą następne, wtedy nastąpi weryfikacja. Ale z tego jednego jestem wręcz dumny.

Za nami premiera „Bad boy” Patryka Vegi.

To było kolejne spotkanie z Patrykiem Vegą i pierwsze poważne z Antkiem Królikowskim. Obaj ci chłopcy mają ogromną energię. I tak sobie właśnie pomyślałem, że energia to jest to, co film kocha najbardziej. Jak ludzie mają energię wybacza im się wszystko inne. Kiedy energii brakuje, to choćby wszystko było wspaniałe i warsztat, i artyzm, ludzie za tym nie pójdą. Za energią ludzie idą, walą drzwiami i oknami do kin, bo chcą zobaczyć tych, którzy uwielbiają kino i generują wszystkie siły im dostępne, żeby eksplodować na ekranie. Tej cechy życzę wszystkim polskim filmowcom.

materiały prasowe/Wydawnictwo REBIS
Mateusz Stankiewicz/AF PHOTO
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama