Reklama

Jak podkreśla Agata Tuszyńska, bohaterką wszystkich jej książek jest pamięć. „Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa", tłumaczy pisarka. Właśnie pojawiła się jej nowa książka pt. Czarna torebka, która powstała 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. To wyjątkowa, osobista opowieść Agaty Tuszyńskiej o odkrywaniu żydowskiej babki Deli, poznawaniu jej wojennych losów i swojej tożsamości. Pomogły jej w tym przedmioty odnalezione w czarnej torebce - wojenne papiery. „Jej lektura nabrzmiewa dramatem żydowskiego losu. Kryjówki, przebrania, piętno, ucieczki, naznaczenie, horyzont śmierci. Wszystko to jest obecne w umiejętnie czytanym zestawie ratunkowych rekwizytów z aryjskiej strony”, mówi Agata Tuszyńska.

Reklama

Agata Tuszyńska o nowej książce

O tym, że jest Żydówką, dowiedziała się, kiedy skończyła osiemnaście lat. Wraz z tą informacją matka przekazała jej torebkę swojej matki Deli Goldstein. Ale nie było w niej nic „trefnego”. Aryjskie papiery na nazwisko Zofii Zmiałowskiej. Przepisy, dokumenty, święty obrazek. Nic, co mogłoby zdradzić.

„Ogromnie ważne w tej historii jest pytanie, jak poradzić sobie z nową tożsamością. Każda rodzina ma swoją tajemnicę, głęboko skrywane sekrety, które określają jej los. Nagle otwarte, odwracają jego bieg i sprawiają, że trzeba od nowa budować własną historię. Czarna torebka, którą przekazała mi mama, kiedy skończyłam 18 lat, odmieniła moje życie. Połączyła za żydowskim światem, o którego istnieniu w sobie nie miałam pojęcia. Pomogła w oswojeniu złożonej tożsamości", podkreśla pisarka.

Czytaj też: Agata Tuszyńska: „Czarna torebka odmieniła moje życie. Połączyła z żydowskim światem, o którego istnieniu w sobie nie miałam pojęcia”

materiały prasowe

Agata Tuszyńska opowiada historię babki Deli w poruszającej książce Czarna Torebka

Agata Tuszyńska poznała swoją babkę dzięki skórzanej kopercie, z dokumentów i znaków, które są śladami jej codzienności. Wnuczka widzi Adelę Goldstein w getcie. Widzi babcię, która nie zdążyła być stara, nie zobaczyła swojej dorastającej córki, nie poznała wnuczki. Dela urodziła córkę, Halinę (przyp. red. mamę pisarki) w 1931 roku. Osiem lat później wybuchła wojna. Babka Agaty Tuszyńskiej w wieku 40 lat szła do zamkniętej żydowskiej dzielnicy. Walczyła o siebie, bliskich i o przyszłość dziecka. Miała w sobie niezwykłą siłę i wiarę. Jej historia rozrywa serce... Przetrwała głód, blokady w getcie, nie zdradzili jej też ludzie. Odłamek grubej berty odebrał jej życie...

Poniżej prezentujemy fragmenty książki Agaty Tuszyńskiej pt. Czarna Torebka, wyd. OsnoVa

Nie znałam jej zapachu. Ani smaku leguminy z jabłek wedle jej przepisu, którą zajadali się goście w pensjonacie pani Czaplickiej w Otwocku. Wojnę przeżyła prawie. Historia zbłąkanego odłamka jesienią 1944 brzmi mętnie. Drugiego czerwca skończyłaby… sto, sto dwadzieścia, sto dwadzieścia jeden lat. Niedawno odnalazłam fotografię jej ojca w jarmułce. Patrzę mu w oczy. Znam ją jeszcze mniej.

Długo wydawała mi się stara. Miałam kilka lat, a potem kilkanaście, kiedy z dziadkiem i mamą jeździliśmy do Otwocka na jej grób. Leżała na katolickim cmentarzu pod krzyżem. Na tabliczce widniało: Zofia Zmiałowska (1902–1944). Niewiele później miałam tyle lat, co ona. A potem jeszcze więcej. Wtedy zaczynałam rozumieć, kim była i co się z nią stało. Wtedy zmieniłam napis. Wierzę, że Dela Przedborska była już na to gotowa. Zamilczano ją. Jej ocalały mąż, mój dziadek Szymon, za młodu Samuel, i jego córka, moja mama, zatrzymali ją za murem własnej pamięci. Nie było do niej dostępu. Pieczęcią milczenia chronili siebie i swój dalszy los. Musieli żyć, a po to należało zapomnieć. Tak było lżej. Albo tylko tak było do zniesienia. Nie zadawałam pytań. Skończyłam dziewiętnaście lat, kiedy dowiedziałam się, że są Żydami. Oni i cała łęczycka rodzina. Drogę do babki otworzyła mi torebka, czarna torebka, którą oddano jej mężowi Szymonowi w kancelarii cmentarza w Otwocku, kiedy wrócił z wojny. To było w styczniu 1945. Trzy miesiące wcześniej dostała nową pracę. Minęli się o włos.

MATI GRZELAK/OSNOVA/MATERIAŁY PRASOWE
MATI GRZELAK/OSNOVA/MATERIAŁY PRASOWE

Mówiono o niej Dela, jeśli już ktoś cokolwiek o niej mówił. Dela, Adela Goldstein, jak ci biedni łęczyccy Żydzi z oficyny przy Przedrynku 9, od składu węgla. A kiedy poślubiła syna zamożnych sąsiadów, Samuela z kamienicy od frontu, nazywano ją już „pani Przedborska”. Stanęła pod chupą w sukience pożyczonej od przyszłej szwagierki, a nazwisko łęczyckiej elity nosiła z dumą. Była nauczycielką, była żoną inżyniera, absolwenta warszawskiej politechniki, więc Dela Goldstein właściwie nie istniała. Ani w mojej pamięci, ani w żadnym z dostępnych papierów. Wojna przebrała ją w jeszcze inny strój. Dalej nie było już nic. W księgach gmin wyznania mojżeszowego w Kole zapisano ją jako Udel Surę, córkę Chany Rauf, miejscowej, i Jakuba Goldsteina z Łęczycy, urodzoną 2 czerwca 1902 roku. Przez kolejne lata figuruje w dokumentach meldunkowych posesji Przedrynek 9. Z czasem jako najstarsza z siedmiorga rodzeństwa Goldsteinów. Udel Sura zmieniła się później w Delę. Kiedy dokładnie, nie wiadomo. Długo nie miała dla mnie twarzy, a potem zdjęcie z wojennego dokumentu wydawało się kłamać. Ta kobieta o ostrych rysach i dużym nosie, z czarnymi włosa - mi spiętymi z tyłu, z przedziałkiem pośrodku, patrzyła oczami, które zdawały się nagie. Nie puste, ale właśnie nagie, bezbronne i chłodne zarazem. Za wąskie usta. Brwi za bardzo dziwiące się światu. Była obca. Nie moja. Nie mogła być moja. Nikt mi jej nie przedstawił, nie opowiedział. Co lubiła, czego chciała, kim była i dlaczego? Przyjęłam milczenie, którego nie rozumiałam. W moim domu nie dotykano przeszłości. Taka obowiązywała reguła. Wtedy się nad tym nie zastanawiałam.

[…]

Jesień, jesień 1944 roku. Moja babka, Dela, Zofia Zmiałowska, dokumenty bez zarzutu, przeżyła wojnę. Przeżyła prawie. Udawało się przez tyle lat. Samej, samej z dzieckiem. Klęska Warszawy w 1939, droga do getta, przeprowadzki w getcie, ucieczka, decyzja ucieczki, wyjście poza mur, tułaczka na aryjskich papierach, z miejsca na miejsce, sama i z dzieckiem, i ten makaron dla męża w oflagu. I myśl, że inni zaginęli, zniknęli, zostali zabici. Płonące getto z okien kolejnej kryjówki, miasto i wieś, brak listów z domu, nie było już domu, matki, ojca, sióstr, brata, nie było, ona trwała z dzieckiem, była, jeszcze była, w Łochowie, na Żoliborzu, w Otwocku, w Wildze. Była. I kiedy wszystko już miało się ku końcowi, kiedy się skończyło, kiedy trzeba było pracować, bo co się stanie bez pracy, musiała zostać w Otwocku, trzymać się pani Czaplickiej, trzymać się życia. Leguminy dla gruźliczych pacjentów znaczyły życie, więc życia trzymać się trzeba, pracować. Miała czterdzieści dwa lata, była sama, jak przez te długie lata wojny, sama, musiała liczyć tylko na siebie. Na dziecko pracować, na Halinkę, która jest bezpieczna, była bezpieczna na koloniach w Wildze, ciepłe pończochy dostarczone, najlepsze fildekosowe, żeby nie marzła w jesiennych chłodach. Wtedy właśnie gruba berta, cóż za imię dla pocisku, wielki pocisk nazywany też krową, wtedy trafił ją odłamek.

[...]

Chciałabym, żeby ktoś był, ktoś bliski, ktoś, kogo mogłaby trzymać za rękę, żeby bolało mniej. Nie miała nikogo takiego. Wiem, że nie miała, bo przecież jakoś szukałby z nami kontaktu, żeby powiedzieć, opowiedzieć, przekazać, cokolwiek, jak to się stało. Nie wiem, jak cierpiała, kto ją operował, czy lekarz, czy nogę rzeczywiście amputowano i dlaczego wdało się zakażenie? To wszystko powinnam wiedzieć, ale nikt, już nikt mi nie powie. Moja mama mówi: „Serce jej pękło”.

Sprawdź też: Władysław Szpilman - legendarny pianista. Dlaczego próbowano go zniesławić?

Mati Grzelak/OsnoVa/materiały prasowe

Reklama

Mati Grzelak/OsnoVa/materiały prasowe

Reklama
Reklama
Reklama