Marilyn Monroe po Nowym Jorku chodziła w płaskich butach i.... W końcu była sobą, a nie wykreowaną seksbombą.
O niezwykłej metamorfozie stylu aktorki pisze redaktor naczelna VIVY! Mody
- Katarzyna Przybyszewska-Ortonowska
Była zbyt piękna, by zostać ikoną mody. Ubrania były jedynie dodatkiem do boskiego ciała. I zawsze na drugim planie. Ale obserwując jej zmieniający się styl, wyraźnie widać, że jak każda kobieta wyglądała najlepiej wtedy, kiedy żyła naprawdę. Marilyn Monroe w swoim 36-letnim życiu miała tylko jeden taki rok...
Styl Marilyn Monroe
Marilyn nigdy nie była typem fashionistki. Ubrania były dla niej narzędziem, a nie celem. Nie była też zakupoholiczką, nie miała tysiąca par butów i garderoby wielkości sali gimnastycznej, jak inne gwiazdy Hollywood. Choć śpiewała, że „Diamenty są najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny”, nie pragnęła diamentów i ich nie miała. Może jedynie kilka podarowanych przez kogoś drobiazgów. Ale Marilyn nie przywiązywała się do rzeczy i z taką samą radością przyjmowała prezenty, jak potem oddawała je dalej. Miała świadomość, że wygląda świetnie nawet… w worku. Podobno to właśnie od pewnego incydentu z jej udziałem wzięło się to powiedzenie. W 1952 roku dział reklamy studia 20th Century Fox postanowił ubrać Marilyn w sukienkę mini z frędzlami uszytą z jutowego worka na ziemniaki z Idaho. I choć pomysł był ryzykowny, Marilyn ze swoją nieskazitelną fryzurą, makijażem, hollywoodzkim pięknym uśmiechem i sandałkami na obcasach wiązanymi wokół kostki wyglądała jak milion dolarów. Ale to znów była kreacja.
Psychologowie mody twierdzą, że pomiędzy tym, co nosimy na sobie, a tym, co mamy w środku, toczy się nieustający dialog. Marilyn miała poczucie, że musi być doskonała, bo tego oczekiwał od niej świat. Męczyły ją te seksowne uniformy, dużo czasu zajmie jej później zrozumienie, że seksowną można być nie tylko w obcisłych sweterkach i spódnicach ciasno opinających pupę. Przez te kilka lat bycia niewolnicą swojego wizerunku ubrania kupowała o rozmiar lub dwa za małe. Kiedy jej hollywoodzka przyjaciółka Shelley Winters chciała jej zasugerować, że sukienka zbyt mocno opina jej ciało, mówiła z rozbrajającym uśmiechem: „Ale mnie wzdęło” albo: „Och, wypiłam trzy coca-cole”. Jej publiczne wypowiedzi z tamtego okresu z jednej strony są prowokujące, ale z drugiej gdzieś w podświadomości słychać wołanie o pomoc. „Czuję się swobodnie tylko wtedy, gdy jestem naga”, mówiła. Albo: „Ciało jest po to, by je oglądać, nie zasłaniać”. Albo zapytana, co wkłada do łóżka, odpowiadała: „Tylko kroplę Chanel No 5”. Były to odważne wyznania na tamte czasy. Lata 50. były zapięte pod szyję, jeszcze nie czuły nadciągającej rewolucji lat 60. Dla większości kobiet szczytem marzeń był mąż, dzieci, domek na przedmieściu i kuchenka mikrofalowa. Marilyn wyprzedzała swoją epokę o co najmniej dekadę i wiedziała, że „dobrze ułożone kobiety rzadko tworzą historię”.
Z drugiej strony, mając świadomość, że jej siła opiera się na wyglądzie, miała obsesję na punkcie swojego ciała. Ktoś jej kiedyś powiedział, że jeśli będzie zawsze nosiła stanik, jej piersi nie sflaczeją. Więc nie zdejmowała biustonosza nawet na noc, czyli opowieść o Chanel No 5 nie do końca jest prawdą. Amy Greene, żonie fotografa Miltona Greene’a, zwierzyła się, że kończy się kochać już ze stanikiem w ręku. „Grawitacja w końcu dopada każdego”, mówiła i już zbliżając się do trzydziestki, z niepokojem patrzyła w lustro. Ale to nie zmarszczki ją martwiły, a wizerunek, który stał się jej przekleństwem. „Wszyscy się ze mnie śmieją”, powiedziała któregoś wieczora, popijając na smutno szampana. „Nie znoszę tego. Wielkie cycki, wielki tyłek, wielkie nic. Czy nie mogę być kimś innym? Boże, jak długo można być sexy?”. Kiedy jej kilkumiesięczne małżeństwo z Joe DiMaggio zaczęło się rozpadać, film „Słomiany wdowiec” ukończyła w atmosferze skandalu i kiedy wytwórnia nie miała jej nic do zaproponowania prócz kolejnej podobnej roli, postanowiła uciec. Lecąc do Nowego Jorku, miała nadzieję i plan. I choć nie bardzo wiedziała, jak to zrobić, chciała wyzwolić się od Marilyn.
Marilyn Monroe – metamorfoza w Nowym Jorku
Czy macie to samo co ja? Ilekroć lecę do Nowego Jorku, staję na Piątej Alei czy na Lexington Street, ilekroć włóczę się po Greenwich Village czy Central Parku, robię zakupy na West Broadway czy piję wino w kafejkach na SoHo pomiędzy galeriami i antykwariatami pełnymi staroci, książek i płyt z lat 60. i 70., mam wrażenie, że bez względu na to, w jakim życiowym momencie akurat jestem, wszystko mogę zacząć od nowa. I wszystko mi się uda.
Marilyn leciała do Nowego Jorku po nowe życie i nową Marilyn. Zostawiała za sobą obwieszoną sztuczną biżuterią diwę, wciśniętą w za małe kiecki i zmalowaną na ikonę. Zatrzymała się na początku u fotografa Miltona Greene’a i jego żony Amy. To Milton i Amy byli odpowiedzialni za zmianę stylu Marilyn. Jeszcze w Hollywood, gdy Marilyn była Marilyn, po godzinach, gdy nikt nie patrzył, zamieniała się w niechluja. Nie malowała się, nie czesała, zakładała na siebie byle szmaty. W jej ulubionej czerwonej torebce Gucci wrzucone luzem mieszały się książki, kosmetyki, wałki do włosów i tabletki na depresję i na sen.
„Słuchaj – powiedział jej Milton któregoś dnia – masz w sobie coś, co sprawdza się fantastycznie na ekranie, a na co dzień wyglądasz jak kocmołuch. Musisz się zacząć nosić w określony sposób. Spójrz na Katharine Hepburn, ma własny styl. Ty też potrzebujesz czegoś innego niż tandetna blond seksbomba. Dlatego marsz do sklepu po ciuchy”.
Żona Miltona Greene’a, Amy, sześć lat starsza od Marilyn, niegdyś była modelką i wyczucie stylu miała w jednym palcu. Perły blisko szyi nosiła długo przed tym, nim zaczęła to robić Jackie Kennedy. Zmianę garderoby zaczęły od butów. Amy kupiła Marilyn 50 par klasycznych czółenek na dziewięciocentymetrowym obcasie. Wiedziała, że Marilyn nigdy nie będzie ikoną stylu, że nie podąża ślepo za trendami, bo one do niej nie pasują, trzeba było dobrać ubrania do osobowości gwiazdy, nie zgubić w niej tego, co naturalne. I koniecznie zabić to, co sztucznie wykreowały wytwórnie i agenci z fabryki snów. Ponieważ Marilyn i tak była olśniewająca, jej urodę najlepiej eksponowały stonowane kolory: czarny, brązowy, biały i beżowy. Amy o wykreowanie garderoby Marilyn poprosiła dwóch nowojorskich projektantów – George’a Nardiello i Normana Norella. Po kilku tygodniach ożywionych dyskusji, prób i błędów obaj panowie stworzyli dla Marilyn coś, co dziś można byłoby nazwać kapsułową kolekcją. W jej skład wchodziły czarne, proste, obcisłe sukienki i satynowe halki na ramiączkach. Stały się one nowojorskim uniformem, który Marilyn wkładała na wieczorne przyjęcia. Czarne spodnie trzy czwarte, proste spódnice, kaszmirowe swetry, czarne golfy, długie, wełniane płaszcze, klasyczne trencze i koszulowe bluzki do zwichrowanej szafy gwiazdy wprowadziły ład i porządek. Ona sama czuła się w nich doskonale. Porzuciła hollywoodzki makijaż, włosy spinała wysoko albo lekko wilgotne związywała z tyłu. Ostry czerwony odcień szminki zastąpiła bladym różem. Konturowanie twarzy podkładem i kilkoma odcieniami blushu zamieniła na delikatne muśnięcie brzoskwiniowym różem. Ciężkie Chanel No 5 na lawendowe, tanie mydło. Zniknęła ikona, pojawiła się kobieta.
W Nowym Jorku, w którym ludzie zajęci są sobą, mogła sobie pozwolić na anonimowość. Zapisała się na zajęcia do aktorskiego studia Lee Strasberga. Na początku studenci nie wiedzieli, kim jest ta ubrana w czarny golf, czarne spodnie i płaskie buty blondwłosa dziewczyna. Po kilku miesiącach nocowania u Greene’ów Marilyn przeniosła się na Manhattan. Mieszkała najpierw w Gladstone Hotel, potem przeniosła się do Waldorf Astoria przy Park Avenue. Zaczęła żyć jak typowa niujorkerka, jak Carrie Bradshaw z „Seksu w wielkim mieście”, postać, którą stworzono ponad 40 lat po tym, jak Marilyn okupowała Wielkie Jabłko. Ubrana w czarny sweter i spodnie capri włóczyła się po barach z Frankiem Sinatrą, w sukience halce tańczyła na przyjęciach z Trumanem Capote’em i przeżyła sekretny romans z Marlonem Brando. W beżowych trenczach narzuconych na zwiewne bluzki i kremowe koszulki polo jeździła metrem i biegała po Central Parku. Chustki na głowę zamieniła na czarne kapelusze z opadającym rondem. W czarnych okularach i długich, szlafrokowych płaszczach wpadała do salonu Red Door Spa Elizabeth Arden, by wydepilować nogi. Zaraz potem biegła do Metropolitan Museum of Art, wypijając po drodze drinka i pałaszując nowojorską słynną kanapkę z pastrami. Mieszała stroje eleganckie ze sportowymi. Wełniane garsonki przełamywała długimi rękawiczkami kabaretkami, dżinsy kupowała w sklepie z nadwyżkami dla wojska. W podniszczonych mokasynach i kraciastych spodniach przesiadywała w barach, gdzie piła szampana, pisała wiersze i pamiętniki w notesach, które kupowała namiętnie w księgarniach. Nosiła apaszki z szyfonu, przestała malować rzęsy i rozpinała bluzki, by pochwalić się opalenizną. Ona, która mówiła, że opalone ciało nie jest seksowne! Polubiła zakupy i błąkanie się po Saksie w czarnych okularach. Uwielbiała szokować ekspedientki, które bladły i chowały się po kątach, gdy okazywało się w przymierzalni, że Marilyn pod ubraniem nie ma bielizny.
Kiedy pod koniec marca 1955 roku pojawiła się na premierze sztuki Tennessee Williamsa „Kotka na gorącym blaszanym dachu” w jednym z teatrów na Broadwayu, zgromadzona publiczność wstrzymała oddech. Elaine Dundy, pisarka, tak opisała ten moment: „Nagle przez tłum przeszedł szmer. Wszyscy zatrzymali się, zamarli w bezruchu z drinkami, przystawkami i papierosami w pół drogi do ust. Patrzyli w jedną stronę. Utworzyło się przejście, którym kroczyła Marilyn Monroe. Miała na sobie coś, co każdy nazwałby halką – prostą, niczym nieozdobioną czarną sukienkę na ramiączkach i najwyraźniej nic pod nią (…). Na żywo jej uroda była jeszcze bardziej zdumiewająca niż na taśmie filmowej”.
„Prawdziwa elegancja opiera się na kobiecości”, miała powiedzieć wówczas MM, która właśnie się o tym przekonała. Tak samo jak o tym, że styl to nie tylko ubranie. To też stan umysłu, „state of mind”, poczucie własnej wartości, samoświadomość i pewność siebie. Nowy Jork wyzwolił Nową Marilyn w myśl zasady, że kobieta jest najpiękniejsza wtedy, gdy żyje naprawdę. A Marilyn wtedy żyła naprawdę i czuła to wyraźnie. Nikt jej niczego nie narzucał, nikt jej do niczego nie zmuszał, zajęcia z aktorstwa w szkole Lee Strasberga dały jej wiarę, że przed nią nowe zawodowe możliwości, miała przyjaciół i w końcu odnalazła siebie. Przed Marilyn w Nowym Jorku była jeszcze miłość, małżeństwo i poczucie, że choć uciekła z Hollywood, ono się o nią upomni, bo bez względu na wszystko Marilyn jest tylko jedna. Ale to ją zgubiło.
Cały tekst o Marylin Monroe przeczytasz w najnowszej VIVIE! Modzie