Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Katarzyny Sielickiej z Ewą Zgrabczyńską. Wywiad ukazał się w marcu 2020 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Ewa Zgrabczyńska wywiad

Kiedy ratowała wiezione na śmierć tygrysy, została medialną gwiazdą. Nieoczekiwaną popularność wykorzystuje, żeby… dalej pomagać. „Mam zdolność do współodczuwania cierpienia zwierząt”, mówi Ewa Zgrabczyńska, dyrektor poznańskiego ogrodu zoologicznego. Co poświęciła dla pasji i pracy? Ile jeszcze jest w stanie zrobić dla zwierzaków? I jak to wszystko znosi jej syn?

Jak to było z tygrysami?

Otrzymałam dziwny mail od pani doktor weterynarz urzędującej na granicy polsko-białoruskiej. Pytała mnie, czy mogłabym przyjąć na krótki okres 10 tygrysów. Prawie spadłam z krzesła. Ogrody zoologiczne transportują pojedyncze zwierzęta, nikt nie transferuje 10 tygrysów naraz. Podejrzewałam, że może chodzić o cyrk lub sprzedaż zwierząt „na części”. Później, kiedy rozmawiałam o warunkach, w których zwierzęta przebywają, i o tym, jak długo znajdują się na granicy, już nie miałam wątpliwości. Wysyłałam brygadę ratunkową, informując zdroworozsądkowo, że mamy miejsce dla dwóch tygrysów.

Ale przygarnęła Pani wszystkie.

Kiedy późnym wieczorem moi pracownicy dojechali, przysłali pierwsze zdjęcia, filmy z tygrysami, również z tym, który padł. Od razu zrozumiałam, że cały transport musi przyjechać do Poznania, bo to jest kwestia życia lub śmierci tych zwierząt. Wtedy na widok tego skatowanego tygrysiego ciała pierwszy raz w życiu przeżyłam załamanie. Ten zwierzak umierał, cierpiąc z głodu i z pragnienia. Wiedziałam, że nikt tych tygrysów nie karmił ani nie poił, bo do klatek nie można było dotrzeć. Przez kilkanaście minut zastanawiałam się, czy nie dostanę zawału. Musiałam opanować się i wziąć do pracy. Wykonałam setki telefonów, uzyskałam potrzebne informacje, przygotowywałam miejsce dla zwierząt.

Została Pani bohaterką.

Zrobiłam coś, co jest zgodne z moją pasją, pracą i życiowymi
założeniami. Jakie w tym bohaterstwo? Bohaterstwo to jest przekraczanie granic, narażanie się. Ja robię rzeczy, które kocham. To naturalne.

Ale syn miał do Pani pretensje, że ryzykowała Pani życie.

Pewnie tak, bo spojrzał na to od strony technicznej – rozpadająca się klatka, w środku agresywne zwierzę. Wszystko się mogło wydarzyć. Jednak pomagając tygrysom, zachowałam zdrowy rozsądek.

Gdzie przy rozszalałych tygrysach jest miejsce na zdrowy rozsądek?

Wezwałam antyterrorystów, na miejscu był lekarz weterynarii. Zamknęliśmy zoo, zachowaliśmy wszelkie procedury bezpieczeństwa. W ten sam sposób działają policjanci czy strażak, który wchodzi do płonącego domu. Praca w ogrodzie zoologicznym też tak czasem wygląda.

Dużo Pani przybyło przyjaciół po sprawie tygrysów?

Myślę, że mam tyle samo przyjaciół co wcześniej. Ale rzeczywiście wielu ludzi chciało się ze mną po tym wszystkim zaprzyjaźnić. Jestem otwarta na nowe znajomości, ale jeżeli chodzi o przyjaźń czy miłość, muszę z kimś zjeść beczkę soli. Na to trzeba lat. Nie mam tendencji do zamykania się w świecie zwierząt, ale przy ludziach nie czuję takiej relacji, magii czy więzi. Myślę nawet, że mam zdolność do współodczuwania cierpienia zwierząt. I bardzo przeżywam wszystkie tragedie zwierząt, z którymi się zetknęłam.

Sama Pani sobie to robi. Mogłaby Pani być dyrektorem zza biurka.

Pewnie nie, bo zawsze miałam walczącą naturę. Niektórzy mają misję, żeby pomagać ludziom. Ja jestem od pomagania zwierzętom i zawsze tak było. Jestem „tą od zwierząt”.

OLGA MAJROWSKA

Mówi Pani, że ma genetycznie wpisaną słabość do zwierząt.

Moja mama i rodzina dziadków pochodzili z Koła. Mieszkali w kamieniczce i tam zwierzęta jakoś dawały sobie radę pomimo dość ograniczonej przestrzeni. Jeden z dziadków przez pewien czas był marynarzem, zwiewał od wielodzietnej rodziny w morze. Przydarzyło mu się siedmioro dzieci, chyba momentami sobie nie radził z obowiązkami, ale skruszony wracał z podróży zawsze ze zwierzakami. Czasem były to świnki morskie, czasem jakieś wielkie ptaszyska, jak ary ararauny, było też mnóstwo psów i kotów.

Była też koza…

…przyplątała się w czasie wojny. Zupełnie po psiemu trzy razy dziennie schodziła z pięterka kamienicy, żeby się załatwić. Podczas wojny rodzinie było ciężko, ale dziadek ze względu na swoją ułańską fantazję i wielki patriotyzm sabotował Niemców. Kiedy pod przymusem został tank majstrem, dolewał wody do paliwa i został przyłapany. Ukrywał też rodzinę żydowską. Niemcy chcieli go zabić, ale uratował mu życie pies Ciapek. Rzucił się na oficera, a on, zamiast dziadka, zastrzelił psa. Ciapek ma w lesie, pod miasteczkiem, swój grób z figurą Świętego Franciszka i z krzyżem, dlatego że był psem wyjątkowym. Drugi z dziadków wrócił z robót w Niemczech z kotką Mirą, potężną szaroburą kicią, która stanowiła potem oś wszechświata w domu dziadków i wszystkim zarządzała.

Pani jako dziecko miała swoje zwierzęta?

Życzyłam sobie różnych zwierząt gospodarskich, które spotykałam na Rynku Jeżyckim, gdzie rodzice zaopatrywali się w produkty rolne. Miałam króliki, które nie poszły do gara. Bywało tak, że u nas w domu, w kamienicy dreptała kaczka, która później znalazła dobre miejsce do życia na wsi. Myślę, że to dało mi otwarte spojrzenie na świat, empatię i miłość do wszystkich zwierząt.

Rodzice się na wszystko zgadzali? Na te kaczki, króliki?

Rodzice byli niezwykli. Bezwarunkowo akceptowali wszystkie moje wariactwa. Niestety, w zeszłym roku pożegnałam mamę, która odeszła w wieku 88 lat. Była żywym duchem, z włoskim temperamentem i maksymą życiową: „Kto miękki w dupie, pietruszką się struje”. Ojciec był spokojniejszego charakteru.

Pani pietruszka nie szkodzi.

Nie, od wczesnych lat dziecięcych byłam zaprawiana w bojach. Zawsze mówiono mi, że posiadam siłę, która może coś zmienić, że nie wolno usuwać się na bok z nurtu życia. Jeżeli jest pasja, miłość, należy im się poddawać i działać zgodnie z własnym przekonaniem. Dla mojej rodziny granicą działań była wolność i dobro drugiego człowieka. Tego też mnie nauczono. Pamiętam lekcje tolerancji, kiedy mój ojciec z dziećmi, później z wnukami chodził do różnych kościołów na terenie Poznania, pokazując im świątynie, zasady nabożeństw, nie tylko katolickich, ale też prawosławnych i protestanckich. Ojciec był erudytą, dzięki niemu odkryłam Singera, Bułhakowa. U nas w domu zawsze były drzwi otwarte dla przedziwnych egzotycznych typów i indywidualności. Także dla osób z wykluczenia społecznego.

Prowadziliście dom otwarty?

Było wiadomo, że moja mama, Zgrabczyńska, gotuje najlepiej w całej dzielnicy i o 13.00 na stół wjeżdża wielki gar zupy. Pod drzwiami ustawiała się kolejka zgłodniałych. Do dziś mam kontakt z jedną z tych rodzin, która pomaga mi w sprzątaniu przy zwierzakach. Mają swoje przejścia związane z – powiedzmy – naruszeniami kodeksu karnego. To wspaniali, uczciwi ludzie, których dotykały różne problemy. Takich przyjaciół mamy, którzy pomagali jej w zakupach, a później wpadali po 10 złotych czy kromkę chleba, było wielu.

Mama nie pracowała zawodowo?

Zaczynała karierę w Polfie, ale kiedy rzuciła w twarz sekretarzowi legitymacją partyjną, jej kariera zawodowa się skończyła i mama poświęciła się rodzinie.

OLGA MAJROWSKA

Pani postanowiła związać się ze zwierzętami także zawodowo.

Byłam zafascynowana ich zachowaniami, biologią, tym, jak funkcjonują i w jaki sposób można im pomóc. Pamiętam, jak odszedł jeden z moich ukochanych chomików. Byłam u lekarza weterynarii i bardzo chciałam uczestniczyć w sekcji zwłok, bo ciekawiło mnie, co jest w środku chomika i czy działa tak samo jak u człowieka. Ta fascynacja zdominowała całe moje życie.

Ogród zoologiczny to nie wszystko. Ile zwierząt ma Pani w domu?

Piętnaście psów, prawie 20 kotów, osiołka i kozę. Część to są zwierzęta, które od wielu lat są moimi towarzyszami. Zanim zostałam dyrektorem zoo, przez krótki czas byłam hodowcą kotów, wymyśliłam pierwszą polską rasę. Przyświecała mi idea, że jeśli stworzymy małego, w stu procentach domowego kociaka, który będzie wyglądał jak koty dzikie, to być może nikt nie będzie chciał mieć wtedy na domowej kanapie pumy, lwa czy tygrysa. Powstał kot, który nazywa się „poljungle” albo „poljun”. Z tej hodowli, którą zawiesiłam, kiedy zostałam dyrektorem zoo, została grupa staruszków. Co pewien czas w moim domu pojawiają się dodatkowe zwierzęta, jak kot, którego znalazłam pod sklepem, kiedy wracaliśmy z „tygrysiej interwencji”.

Niemożliwe. Uratowała Pani tygrysy i po drodze do domu jeszcze przygarnęła Pani kota?

Tak. I oczywiście nosi imię Tygrys. Miał około ośmiu tygodni, ciężkie zapalenie nerek, ewidentnie ktoś go wyrzucił z domu. Odkarmiłam go, jest kolejnym nieplanowanym rezydentem. Ponieważ śmierć i życie są mocno wpisane w historie zwierzęce, które krócej trwają niż nasze, ludzkie, w moim domu jest rotacja. Część staruszków już odchodzi, te rozstania są trudne. Prowadzenie gospodarstwa wiejskiego bardzo mnie rozpaskudziło. Nie muszę tak naprawdę liczyć swoich zwierząt. Pozostaje tylko granica zdrowego rozsądku. I tak zrealizowałam swoje wielkie marzenie.

Powiedziała Pani kiedyś, że wolałaby zginąć, niż żyć w niewoli. W zoo zwierzęta są więzione.

To paradoks, ale pracuję w zoo właśnie dlatego, że nie cierpię krat i klatek. Robię to, żeby je poszerzać. Kocham zwierzęta i od lat jestem zaangażowana w walkę o ich prawa. Nie mogę stać obojętnie, mówiąc, że niewola to jest coś strasznego, a zwierzęta w klatkach mają okropne życie. Muszę wejść do środka i spróbować poprawić ich sytuację. Ogród zoologiczny powinien pełnić rolę służebną wobec zwierząt. Być arką Noego, której zadaniem jest ocalenie bioróżnorodności, żeby przeżyło jak najwięcej gatunków w ich naturalnych ekosystemach. Musi też dawać możliwość azylowania, czyli pomocy zwierzętom skrzywdzonym przez człowieka.

Pani działała w tym kierunku także przed głośną sprawą z tygrysami.

Udzieliliśmy azylu niedźwiedziom ocalonym z cyrku, lisom z ferm czy małpom, które uratowaliśmy z ogrodów zoologicznych, gdzie panowały fatalne warunki. Przecież nie musimy chodzić w futrach czy zabijać tygrysów, aby z części ich ciał wyprodukować cudowny lek na nowotwory, bo go w ten sposób nie wyprodukujemy. Ogród zoologiczny powinien być również schronieniem dla zwierząt, które wymierają. Na tym etapie rozwoju cywilizacji człowiek szybko unicestwia zasoby przyrodnicze Ziemi. To podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Homo sapiens bez tych zasobów nie przetrwa. A natura sobie poradzi i się odrodzi.

OLGA MAJROWSKA

Pani działania nie zawsze spotykają się z aprobatą urzędników, ale ludzie Panią kochają. Podobno płaczą na Pani widok na ulicy.

Rzeczywiście po sprawie z tygrysami wywołuję silne emocje. Zdarza się, że nieznajomi ludzie chcą mnie uścisnąć. To miłe chwile, które pokazują, że sprawa ochrony zwierząt otwiera serca. Był moment, kiedy to ja się popłakałam przed kamerami.

Jak tygrysy zmieniły Pani życie?

Nie pamiętam, kiedy spałam wystarczającą liczbę godzin. Poza tym będę musiała wyremontować dom, bo moje zwierzęta, które trochę dłużej musiały czekać na moje powroty z pracy, po prostu go rozniosły. Życie przyspieszyło, pojawiły się nowe zadania. Musiałam wyjść do mediów, żeby zebrać środki na utrzymanie tygrysów. To dla mnie obciążenie, bo nie mam „parcia na szkło”. Ale Zbyszek Hołdys podzielił się ze mną refleksją, że jeżeli nie będę docierać do ludzi i prosić, żeby powstał ruch dla ocalenia zwierząt, to się nie wydarzy. Kiedy opadnie pył, historia tygrysów pozostanie w pamięci, ale nie spowoduje zmian w prawie. Dlatego pojechałam do Brukseli, do Parlamentu Europejskiego.

Co chciała Pani zmienić?

Apelowałam o wprowadzenie zakazu organizowania widowisk cyrkowych z udziałem zwierząt. Opowiedziałam historię tygrysów ludziom, którzy byli w jakikolwiek sposób zaangażowani w interwencję. Przeżyli szok, oglądając filmy. Mam nadzieję, że ten wstrząs przyczyni się do zmiany prawa. Tu chodzi nie tylko o cyrki, ale też o nielegalne hodowle, handel. O wszystkie te miejsca, gdzie odbywa się kaźń zwierząt.

To są potężne interesy, Pani się naraża.

Nie myślę w ten sposób. Boję się Pana Boga i chorób, a resztę można rozwiązać. Mam grupę wielkich psisk, to najlepsi strażnicy. Mogą każdego zalizać na śmierć, co daje mi duże poczucie bezpieczeństwa. Zbyt często stawiamy przed sobą granice. Nasze lęki często wynikają ze złych prognoz. Boimy się, że wyjdziemy poza strefę własnego komfortu. Ja tę strefę mam szeroką, bo jeżeli jest przy mnie zwierzę, czuję się komfortowo. Wiem, że mówimy o interesach mafijnych, działają przecież mafie cyrkowe we Włoszech czy w Rosji. Ale myślę, że one nie będą się bały jakiejś tam wariatki Zgrabczyńskiej.

Mówiła Pani o wychodzeniu ze strefy komfortu, ale jest Pani mamą i musi Pani brać pod uwagę też strefę komfortu tego drugiego człowieka.

Wychowuję dziecko w poczuciu wolności. Mój syn jest odpowiedzialny za swoje czyny. Ma 14 lat, to już ukształtowany chłopak. Myślę, że granica świadomego wieku jest dziś przesunięta przez internet, przez dostępność informacji.

Jest prymusem, tak jak Pani była.

Bardzo dobrze się uczy. Kiedyś chciał być weterynarzem, ale od dłuższego czasu mówi, że chce być historykiem. Natomiast żyje cały czas ze zwierzętami, to dla niego naturalne. Przez krótki czas, kiedy stawiał pierwsze kroki, był nawet wychowywany przez Bazyla, owczarka francuskiego. Bazyl, jak na porządnego owczarka zaganiającego przystało, gdy stado mu się rozbiegało, czyli dziecko gdzieś się oddaliło, łapał je za ciuchy, sadzał w trawie i pilnował, dopóki nie przyszli dorośli.

Jest Pani zajętą mamą. Syn nie narzeka, że często nie ma Pani w domu?

Mamy układ partnerski, jasno nakreślone granice. Nie wychowuję syna bezstresowo, pokazuję mu, co jest czarne, co białe. Mój syn ma mocny charakter i własne zdanie, co pokazał podczas sprawy z tygrysami. Czasem się spieramy, gdy nasze zwierzęta za bardzo narozrabiają i trzeba sprzątać. Zdarzają się dyskusje: „Ty je chciałaś, to ty sobie sprzątaj”.

Wtedy żadne ze zwierząt nie należy do niego?

To zależy od momentu, bo jeżeli akurat sprzątać nie trzeba, wszystkie są „jego” bądź „nasze”. Mamy normalną rodzinę, chociaż zakręconą, bo pełną futrzastych przyjaciół.

Ma Pani syna, z którego może być Pani dumna, a on jest pewnie dumny z Pani?

Jestem bardzo dumna z syna. Z dumą w drugą stronę bywa różnie. Otrzymałam właśnie nieoficjalną informację, że zostałam wybrana człowiekiem roku w RMF Classic, wygrałam MocArta 2019. Okazało się, że pokonałam Andrzeja Sapkowskiego, a wiedźmin to dla syna postać kultowa… No i pojawił się problem – jak ja mogłam wykosić wiedźmina? Takich rzeczy się nie robi!

Mówi Pani dużo o miłości do zwierząt, do syna, a gdzie miejsce na jeszcze inną miłość?

Miałam męża, ta historia się skończyła. Mam wokół siebie mnóstwo miłości. Ale ani się na nic nie zamykam, ani szczególnie nie czekam. Jestem tak zajęta, że życie, które prowadzę, jest wypełnione do cna. Nie ma we mnie żadnych tęsknot. Czuję się świetnie funkcjonującą i otoczoną kochającymi osobami ludzkimi i zwierzęcymi kobietą. Mogę powiedzieć, że uzyskałam status pełnego szczęścia. Ale pewnie byłoby fajnie, gdyby było trochę więcej pieniędzy.

Powiedziała Pani o sobie, że jest „majętna inaczej”, ale jednocześnie odmówiła Pani przyjęcia nagrody za pomoc tygrysom.

Nie będę przyjmowała pieniędzy za to, że pomagam – to pieniądze zwierząt. Ale rzeczywiście pensja dyrektorska to nie są apanaże, które pozwalałyby na jakiś wyjątkowy komfort życia. Nie mam domu z ogrodem, tylko spłacam kredyt za rozpadające się gospodarstwo. Pieniądze wydaję na syna i na zwierzęta. Ubieram się w second-handach i uważam, że to proekologiczne zachowanie.

Nie lubi Pani ciuchów, kosmetyków? Jest Pani przecież piękną, zadbaną kobietą.

Muszę coś wciągnąć na grzbiet, ale nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiałam. Nie korzystam z drogich kosmetyków, zwracam uwagę, żeby nie były testowane na zwierzętach. Nie uczęszczam na siłownie, do kosmetyczek, do SPA. Ciężka praca fizyczna mnie kocha, a dla mnie to dodatkowy reset. Nigdy nie rozpatrywałam siebie w kategoriach urody i wyglądu zewnętrznego.

Każda kobieta o tym myśli.

Zawsze byłam skoncentrowana na pracy, na idei. Zauważam piękno wokół mnie, ale to jest najczęściej piękno ludzkiej duszy. I piękno zwierząt.

Jest coś, czego Pani żałuje w życiu, co zrobiłaby Pani inaczej?

Nigdy nie oglądam się wstecz, to jedna z moich zasad. Nie mam na to czasu. Szybko zbieram się po porażkach, analizuję, co się stało, i ustalam scenariusze sytuacji, które mogą się wydarzyć. Nie mam natury załamująco-depresyjnej, dla mnie zawsze szklanka jest do połowy pełna. Moim zwierzęcym totemem jest ratel, miodożer albo borsuk miodowy. Są najróżniejsze określenia tego małego drapieżnego paskuda, który w Afryce jest w stanie poradzić sobie z lwem i z hieną. Nigdy nie zbacza z trasy i jest niezwykle odważny. To zwierzę, które potrafi nawiać z każdej klatki i ominąć każdą przeszkodę. Miodożer mi pasuje, bo bez względu na przeciwności życiowe po prostu wstaje, otrzepuje się i biegnie dalej.

Reklama

Możesz też wesprzeć naszych podopiecznych, wysyłając pieniądze na konto: Ogród Zoologiczny w Poznaniu, ul. Kaprala Wojtka 3, 61-063 Poznań, PKO BP S.A. 98 1020 4027 0000 1602 1441 7713 z dopiskiem (tytuł wpłaty): „Niedźwiadek Cisna i przyjaciele”.

Reklama
Reklama
Reklama