Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Romana Praszyńskiego z Anną Seniuk i jej córką Magdą Małecką-Wippich. Wywiad ukazał się w kwietniu 2015 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Anna Seniuk i Magdalena Małecka-Wippich wywiad

Na pytanie, czy czuje się artystką jak mama, odpowiada: „Dlaczego mam się czuć jak mama?”. Aktorka i altowiolistka. Dwie niezależne kobiety, dwa mocne charaktery. Anna Seniuk i Magdalena Małecka-Wippich idą własnymi drogami. Jak wiele je łączy, a co dzieli, czym jest dla nich macierzyństwo, a czym sztuka, opowiadają Romanowi Praszyńskiemu.

Dlaczego dopiero teraz zdecydowałyście się Panie na wspólny wywiad?

Magda: Gdy padały takie propozycje, zawsze odmawiałam w poczuciu, że snucie opowieści rodzinnych na łamach prasy czy w telewizjach śniadaniowych jest po prostu „obciachem”. Teraz jestem na tyle dojrzałą kobietą, że już się tym tak nie przejmuję, ale do trzydziestki unikałam wspólnych wywiadów jak ognia.

Anna: Możemy też już z dystansem spojrzeć na nasze relacje matka–córka.

Magda: Dzieci znanych rodziców są wciąż do nich porównywane, bywają ostrzej oceniane i krytykowane. Stąd silna potrzeba odcięcia się.

Dorastała Pani pod presją?

Magda: Gdy zdawałam do Akademii Muzycznej, cała komisja znała moich rodziców. To nie jest komfortowa sytuacja. Jak ta Małecka wypadnie? Zdolna jak tata i mama czy nie? Wciąż jest się na cenzurowanym. Nie daj Boże, jeśli nie zauważyłam kogoś na ulicy, to od razu znaczyło, że zadzieram nosa. Wiele razy słyszałam o sobie takie opinie.

A zadziera Pani?

Magda: Często bywam zamyślona. Gdy gdzieś idę, wymyślam w głowie różne historie, medytuję, wyłączam się.

Anna: Magda jest altowiolistką, ale jej pasją jest też literatura, sama pisze. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie z Krakowa: „Mamo, jestem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dostałam się na podyplomowe studia literackie”. Potem uczyła się w Szkole Dramatu Tadeusza Słobodzianka.

Czuje się Pani artystką? Jak mama?

Magda: Właśnie – znów: jak mama! Dlaczego mam się czuć jak mama? Oczywiście, w dużej mierze uformował mnie artystyczny dom. Pamiętam kulisy Teatru Polskiego, Studio Polskiego Radia, gdzie mama nagrywała audycje dla dzieci, pamiętam przesiadywanie pod fortepianem taty, gdy komponował, i to, jak zabierał mnie do Filharmonii. Ale późniejsze wybory były moje, osobiste. Wykonuję artystyczny zawód, ale nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek nazwała siebie wielką artystką. Wciąż myślę o tym, aby się rozwijać, robić lepiej to, co robię, i mam nadzieję, że dużo jeszcze przede mną.

Czytaj też: Grzegorz Małecki: "Nigdy nie chciałem być postrzegany jako syn Anny Seniuk"

Anna Seniuk z córką, 02.1983 r.

Andrzej Wiernicki / Forum

Pani skazała dzieci na bycie artystami?

Anna: Ojciec Grzegorza i Magdy jest kompozytorem, zatem naturalną koleją rzeczy dzieci poszły do szkoły muzycznej. Niekoniecznie po to, by zostać wirtuozami, ale by poszerzyć horyzonty i móc w przyszłości czerpać radość z muzyki. Ja sama uczyłam się gry na fortepianie i do tej pory przydaje mi się to w zawodzie. Chociaż tak naprawdę szkoła muzyczna jest w pierwszych latach głównie szkołą dla rodziców. Codzienne siedzenie przy fortepianie, egzekwowanie ćwiczenia gam i wprawek, wożenie na lekcje, denerwowanie się podczas koncertów szkolnych… Grzegorz zamykał się w swoim pokoju i ćwiczył pilnie, ale potem okazało się, że nagrywał gamy na magnetofon, a sam szedł na podwórko i grał w piłkę. Magda dość szybko odkryła radość z grania i nie trzeba jej było pilnować.

Magda: Zawsze chciałam grać na wiolonczeli albo na fortepianie. Nie wiem, jak to się stało, że rodzice zapisali mnie na skrzypce, do tej pory mam do nich o to żal. Całe szczęście, w średniej szkole zamieniłam je na altówkę.

Altówka to taka mniejsza wiolonczela?

Magda: Nie. Altówka, zwana też violą, to instrument smyczkowy o ciepłym altowym brzmieniu. Spotkałam się z tym, że ludzie nie wiedzą, co to za instrument. Gdy mówię, że gram na altówce, to widzę miny, jakbym zajmowała się biologią molekularną.

Dzięki altówce dostała Pani Fryderyka za płytę „Chagall for Strings” z zespołem Opium String Quartet?

Magda: To dla naszego kwartetu ważna nagroda, a satysfakcja tym większa, że w naszej kategorii znalazłyśmy się obok prawdziwych gigantów: Pendereckiego, Góreckiego. W zestawieniu z takimi nazwiskami i z płytami o nieporównanie wyższych budżetach od naszego, nie spodziewałyśmy się tej nagrody. Konkurencja była ogromna.

Anna: Jednak nie obeszło się bez wpadki. Justyna Steczkowska, która wręczała kwartetowi nagrodę, po otworzeniu koperty powiedziała coś w tym rodzaju: „Tak mi przykro, że statuetki nie zdobył Dawid Podsiadło”. Drugi prowadzący powiedział, żeby dziewczyny z zespołu przekazały nagrodę wybitnej śpiewaczce Jadwidze Rappé, która gościnnie wystąpiła na płycie w jednym z utworów. A z kolei prasa podała, że Fryderyka dostał Piotr Moss, który napisał muzykę na tę płytę. Dziewczyny z Opium String Quartet długo pracowały na sukces i w jednej chwili zostały pozbawione radości z tej nagrody.

Zobacz też: Anna Seniuk: dla małżeństwa poświęciła karierę, a mąż zostawił ją dla młodszej kobiety

Anna Seniuk i Magda Małecka-Wippich w sesji dla magazynu VIVA! 2015 r.

ROBERT WOLAŃSKI

Włos się jeży.

Magda: Wyjdę pewnie na malkontentkę, ale muszę to powiedzieć. Spotykam się z tym, że zawód klasycznego muzyka jest w Polsce bardzo niedoceniany. Czasem podczas zamkniętego koncertu dla firmy, a nawet instytucji państwowej, muzycy są traktowani na końcu – za kelnerami i tym, co na stole. To przykre. Uczysz się zawodu 17 lat, codziennie ćwiczysz, żeby utrzymać formę, dokształcasz się na międzynarodowych kursach zagranicznych, a potem słyszysz od organizatorki koncertu: „Mało płacimy, ale przecież gracie tylko godzinkę i macie blisko do domu”. Muzyka klasyczna jest elitarną rozrywką i powinna być adekwatnie do tego wynagradzana.

To dlaczego Pani się tym zajmuje?

Magda: Bo nic innego nie umiem? A na serio – lubię to, co robię, i cenię swoją niezależność. Próbowałam nawet pracy w innym zawodzie i pracy na etacie w orkiestrze. Zjeździłam z orkiestrami pół świata, ale granie na stałe w tak dużym zespole to nie dla mnie. Źle znoszę bycie trybikiem w wielkiej machinie, gdzie nic nie zależy ode mnie.

W zeszłym roku urodziła Pani córkę. Bycie mamą nie utrudnia grania?

Magda: Gdy rodzi się dziecko, otwiera się nowy wymiar. W moim życiu odczułam metafizyczną zmianę. Poukładało mi się w głowie, bardziej świadomie teraz wybieram, co chcę robić. A że nie mam urlopu macierzyńskiego i nie mogę pozwolić sobie na niepracowanie, już miesiąc po porodzie zagrałam pierwszy koncert. Mój mąż, Marcin Wippich, też jest muzykiem, perkusistą. Wolnym strzelcem, tak jak ja. Szczęśliwie się złożyło, że teraz to on ma więcej pracy. Gra między innymi w głośnym kabarecie Pożar w Burdelu.

Co Pani robiła, gdy córka rodziła?

Anna: Odchodziłam od zmysłów.

Magda: Mama tak pędziła do mnie samochodem, że dostała mandat!

Anna: Mam już dwójkę wnuków ze strony syna. Też bardzo przeżywałam, gdy synowa rodziła. Kiedy rano Grzegorz do mnie zadzwonił, że jadą do szpitala, ledwo odłożył słuchawkę, a ja już stałam pod drzwiami ich mieszkania, żeby zająć się wnuczką. A teraz, gdy rodziła Magda, byłam równie szybka. Pędziłam z Dolnego Mokotowa na Górny. Była niedziela rano, ulice puste, więc pozwoliłam sobie nie patrzeć na ograniczenia prędkości. Niestety, radar to wychwycił. Pstryk i mam pamiątkę.

Gdy moja żona rodziła, najtrudniejsze było dla mnie to, że cierpi, a ja nie mogę pomóc.

Magda: Myślę, że ta sytuacja bezradności jest trudniejsza dla mężczyzn.

Anna: O tak! Zaobserwowałam to, gdy rodziłam Grzegorza, czyli swoje pierwsze dziecko. W domu byli mój mąż i ojciec, który przyjechał z Krakowa, a byłam zawsze jego oczkiem w głowie. Gdy nad ranem poczułam, że się zaczęło, po cichutku się spakowałam i delikatnie ich obudziłam, bo trzeba było już jechać do szpitala. Obaj wpadli w taki popłoch, że to ja musiałam się nimi zająć.

Zobacz także: Dorota Kamińska — siostra zmarłego aktora Emiliana Kamińskiego, w latach 80. była pierwszą amantką polskiego kina

ROBERT WOLAŃSKI

A jak nerwy Pani męża, Magdo?

Magda: Marcin sprawdził się doskonale. Istnieje teraz moda, że mąż zobowiązuje się do asystowania przy porodzie. My z Marcinem zdaliśmy się na spontaniczność. I w pewnym momencie uznaliśmy, że są chwile, gdy dżentelmen mdleje na korytarzu.

Anna: Za moich czasów w ogóle nie było możliwości, żeby rodzić z mężem. Żeby w ogóle mężczyzna wszedł na oddział. A dziecko zabrano mi natychmiast po porodzie. Leżało gdzieś na sali, gdzie krzyczało czterdzieścioro niemowląt. To pewnie dlatego Grześ nie lubi się do mnie przytulać (śmiech).

Magda: My mogliśmy być przez godzinę zupełnie sami.

A jak wspomina Pani ciążę z Magdą?

Anna: Z Magdą było cudownie. Zagrała ze mną w „Konopielce”. Dwa lata staraliśmy się o pieniądze na ten film, ale ze względów politycznych nie pozwalano nam go zrobić, bo w Polsce Ludowej nie mogło być opowieści o wsi bez szkoły, prądu, z analfabetami. Dopiero gdy na na fali roku 1980 wybuchła „Solidarność”, film skierowano do produkcji. Ale dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć okazało się, że jestem w ciąży z Magdą. Bardzo się ucieszyłam, chociaż trzeba było się pożegnać z ekipą. Reżyser zadzwonił do Redlińskiego, autora „Konopielki”, który po chwili namysłu powiedział: „Jedno dziecko na wsi mniej czy więcej nie ma znaczenia”. I dopisał do scenariusza scenę, której nie ma w powieści: „Kaziuk, ja zaciężyła”. Grałam z Magdą do końca. Ostatnie zdjęcia były bardzo trudne. Musiałam żąć żyto sierpem i wiązać snopki. Na bosaka po rżysku! A byłam w dziewiątym miesiącu i było prawie 40 stopni upału.

Magda: Podobnie jak mama, pracowałam do końca ciąży. W ósmym miesiącu pojechałam z moim zespołem Opium String Quartet do Francji, na dość intensywną trasę koncertową. W dniu, w którym wylądowałyśmy w Paryżu, akurat rozpoczął się strajk kolejowy, a my miałyśmy dostać się do Prowansji – cztery dziewczyny, z czego dwie w ciąży, z ciężkimi walizkami i instrumentami na plecach, do tego tłum na peronach, chaos, policja, awantury. Cud, że udało nam się wepchnąć do jakiegoś zastępczego pociągu. Pociąg telepał się do tej Prowansji, a my siedziałyśmy na dwóch miejscach na zmianę. Potem były kolejne miasta i koncerty. Następnym razem porządnie się zastanowię, zanim w ciąży ruszę w zagraniczną trasę.

Anna: Podobnie jak przy Tosi i Franku, wpadłam w amok przy Felicji. Kocham wszystkie moje wnuki, ale teraz córeczka Magdy jest tą najmniejszą. Nie można się mnie było pozbyć z mieszkania, pamiętasz?

Magda: Musiałam postawić granice. Mama była nadaktywna, wyczekiwała w kawiarni pod domem „na wszelki wypadek”, bez przerwy chciała w czymś pomagać, to było nie do zniesienia.

ROBERT WOLAŃSKI

A korzysta Pani z macierzyńskich doświadczeń mamy?

Magda: Nie. Mama mówi, że wiele rzeczy zapomniała i musi uczyć się wszystkiego od nowa.

Anna: Nie, nie zapomniałam, tylko teraz jest inna szkoła. Pamiętam, jak prowadząca lekarka powiedziała mi, że nie wolno karmić między północą a szóstą rano. Trzymałam się tego rygorystycznie. Przez wiele miesięcy nie spałam w ogóle, ponieważ Grześ był potwornie głodny i całą noc płakał. Byłam tak wykończona, że którejś nocy pomyślałam, czy aby nie udusić mojego ukochanego synka.

Magda: Chyba każdej matce zdarza się chwila słabości, w której chciałaby udusić swą ryczącą wniebogłosy kruszynkę.

Anna: W końcu kobiecina na bazarze, u której kupowałam włoszczyznę, poradziła mi: „Niech pani dziecko nakarmi, to się uspokoi!”. I pomogło.

Pani Magdo, muszę o to zapytać. Jaką mamą była Pani mama?

Magda: Pewnie myśli pan, że powiem: „Wyjątkową”. I tu muszę czytelników rozczarować – Seniuk była zwyczajną matką. Odprowadziła do szkoły, ugotowała obiad, jak było trzeba, to krzyknęła. A ponieważ obydwoje rodzice byli bardzo aktywni zawodowo, dość szybko musiałam sama zająć się sobą. Dużo czytałam, to do tej pory moja wielka pasja, poza tym zawsze chodziłam do drugiej szkoły na zajęcia muzyczne.

Anna: Byłam „kobietą pracującą”. Wieczorem, kiedy jest zwykle rodzinny czas, kolacja, kładzenie dzieci, opowiadanie bajek, mnie nie było. Był ojciec. Starałam się za to, żebyśmy przynajmniej wakacje zawsze spędzali razem.

Magda: Wychowywałam się jak większość rówieśników. Nie mieliśmy willi z basenem, nie było czerwonych dywanów, celebryctwa. Mieszkałam w bloku, bawiłam się na trzepaku. Nie czułam, żeby nasza rodzina czymś różniła się od innych, dopóki nie dopadła nas duża popularność mamy. Kiedyś na wakacjach poszłam zwiedzić z mamą latarnię morską. Kiedy byłyśmy na górze, weszła za nami wycieczka, ze 100 osób. Każdy chciał autograf. Znalazłyśmy się w pułapce. To był koszmar. Napieranie ludzi na wąskich schodach. Czułam się osaczona.

Czytaj też: Zuzanna Łapicka i Andrzej Łapicki: bardziej niż ojcem, był dla niej partnerem do rozmów. Jak wyglądała ich relacja?

ROBERT WOLAŃSKI

Cienie popularności?

Magda: Mama w latach 80. była tak popularna, że za każdym razem, gdy wychodziliśmy z domu, wszyscy pokazywali ją palcami, zagadywali, prosili o autografy. Denerwowało nas to z bratem. Często za jej plecami pokazywaliśmy ludziom język.

Anna: A ja zawsze myślałam, że mam dobrze wychowane dzieci! Pamiętam taki poranek, kiedy potwornie niewyspana wychodziłam o szóstej rano na zdjęcia. Magda się obudziła i w nocnej koszulce wybiegła do windy, żeby się ze mną pożegnać. Wtedy się rozpłakałam, bo zamiast zostać z dzieckiem, znów gdzieś musiałam pędzić. Magda spojrzała z troską: „Mamo, tyle aktorek marzy, żeby zagrać w filmie. A ty jedziesz i płaczesz?”. Była moim wsparciem. Kiedy była w szkole podstawowej, jej pokój był pokojem zwierzeń nas wszystkich: męża, Grzegorza i mnie.

Magda: Teraz, gdy wspominam pokój zwierzeń, sądzę, że to nie było dobre. Ja bym swojego dziecka nie chciała obarczać własnymi problemami.

A dziś jakie macie relacje?

Magda: Dobre.

Anna: Kiedy Magda pod koniec studiów wyprowadziła się z domu, nasze kontakty osłabły. Powiedziała mi: „Mamo, będziesz mieć teraz syndrom matki bez dziecka”. Miała rację, tęskniłam ogromnie. Na szczęście w szkole teatralnej, gdzie uczę, mam wokół siebie ukochanych studentów, którzy mnie wspierają, cieszą, denerwują – jak w rodzinie!

Magda: A moim zdaniem właśnie dzięki temu, że się wyprowadziłam, nasze kontakty wreszcie stały się normalne! Odcięcie pępowiny dobrze robi obydwu stronom.

Anna: Dziś możemy sobie wszystko powiedzieć. Fajne rzeczy i przykre. Jest między nami czysta relacja, nie musimy udawać. Zbliżyłyśmy się do siebie już jako dorosłe kobiety. Na pewno bardzo nam pomógł wyjazd do Ameryki przed dwoma laty. Zadzwonił zagraniczny menedżer i zaproponował, żebyśmy razem wystąpiły w USA i Kanadzie.

Magda: Mama recytowała poemat „Wieczór w Teatrze Wielkim” Stanisława Balińskiego – o teatrze, aktorach i muzyce, a ja grałam suity Bacha.

Anna: Bajkowa podróż od zielonego Vancouver, przez trzaskającą mrozem północ Kanady, po meksykańską granicę, gdzie był upał. Miałyśmy czas na gadanie, na przyjrzenie się sobie, otwarcie. Magda znakomicie mówi po angielsku, dogadywała się z techniczną obsługą naszych występów. Czułam się z nią bezpieczna, byłam z niej dumna. Amerykański celnik, sprawdzając nam dokumenty, powiedział mi piękny komplement: „Od razu widać, że siostry”! Nie występujemy razem często, ale zdarza się nam pojawić wspólnie na scenie. To zawsze święto. W czasie podróży możemy nagadać się do woli.

Magda: W naszym życiu ostatnio dużo się dzieje. Ja urodziłam Felicję, a mama zadebiutowała!

Anna: Tak, po 50 latach na scenie zadebiutowałam jako reżyser. W Teatrze Narodowym zrealizowałam musical dla dzieci według Brzechwy – „Pchła Szachrajka” z muzyką Macieja Małeckiego. Młody zespół brawurowo w nim śpiewa i tańczy. Mam wielką satysfakcję, bo publiczność wali drzwiami i oknami. Bilety wyprzedane są na kilka tygodni naprzód.

Pani Anno, reżyseruje Pani, bo nie gra?

Anna: Ależ gram! „Udrękę życia” z Januszem Gajosem i „Łysą śpiewaczkę” w Teatrze Narodowym, „Obietnicę poranka” Romaina Gary w teatrach całej Polski, mimo że nie ma wielu atrakcyjnych ról dla kobiet w moim wieku. Kiedy napomknęłam o tym dyrektorowi, ten z elegancją pocieszył mnie, że gdy będę w wieku Danuty Szaflarskiej, to się to na pewno zmieni (śmiech). I co? Zmieniło się szybciej, niż myślałam. Teraz mam siedemdziesiątkę i otwierają się przede mną nowe perspektywy. Ostatnio zagrałam główną rolę w filmie Macieja Michalskiego „Kanadyjskie sukienki”. Rolę marzenie. I wzruszającą, i dramatyczną, i komediową. Teraz kręcimy już następny film. Michalskiemu udało się pozyskać znakomitych aktorów. Wszyscy ulegliśmy jego wizji do tego stopnia, że gramy tylko dla przyjemności…

Czy to nie smutne, że Pani z takim dorobkiem musi grać za „dziękuję”?

Anna: W tym zawodzie często liczy się radość, satysfakcja z pracy i ciekawa rola. Bywa, że pieniądze to nie wszystko.

Magda: W moim zawodzie istnieje ostatnio bardzo zły zwyczaj proponowania muzykom koncertów za półdarmo lub wręcz za darmo, w ramach tak zwanej promocji. Ostatnio na przykład zadzwonił do mnie ktoś ze Szkoły Filmowej Andrzeja Wajdy w sprawie zamkniętego koncertu na jakiejś uroczystości. Pan, który pytał o honorarium kwartetu, przekonywał mnie, że na koncercie będzie „dużo ważnych osób” i będziemy się mogły z Opium String Quartet wypromować. Odbieram dziesiątki takich telefonów i tracę już do nich cierpliwość. Ale są też sytuacje, w których robi się coś za darmo, dla sztuki i z miłości do niej. Kiedy odbierałyśmy z kwartetem Fryderyka, powiedziałam, że granie muzyki kameralnej jest szaleństwem. I dalej tak myślę. Gdybym kierowała się w życiu pragmatyzmem i korzyściami materialnymi, to już dawno zmieniłabym zawód, ale bez grania nie umiem po prostu żyć.

Reklama

Anna: Masz to po mnie.

ROBERT WOLAŃSKI
Reklama
Reklama
Reklama