Mariusz Wilczyński: „Film animowany to magiczna kapsuła czasu”
Produkcja „Zabij to i wyjedź z tego miasta” zdobyła Złote Lwy na FPFF w Gdyni
- Ida Marszałek
Film animowany Zabij to i wyjedź z tego miasta Mariusza Wilczyńskiego otrzymał Złote Lwy podczas 45. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Po raz pierwszy w historii festiwalu nagrodę dla najlepszego filmu zdobyła pełnometrażowa animacja. Z utalentowanym twórcą rozmawialiśmy kilka miesięcy temu. Przypominamy tę wyjątkową rozmowę.
Ida Marszałek: Zabij to i wyjedź z tego miasta to doświadczenie mistyczne. Występują w nim zmarłe już osoby takie jak Andrzej Wajda czy Tadeusz Nalepa, ale także bohaterami filmu są Pańscy rodzice. Czy ta podróż w inny wymiar miała być próbą nawiązania kontaktu z duchami?
Mariusz Wilczyński: Film miał być rodzajem pożegnania i dokończenia rozmów, które zostały nagle ucięte w wyniku śmierci moich rodziców. Miał też trochę uśmierzyć moje poczucie winy spowodowane tym, że kiedy jeszcze żyli nie poświęcałem im wystarczająco dużo czasu. Byłem zajęty codziennymi sprawami. Wówczas myślałem, że jeszcze mamy czas, ale nagle okazało się, że jest już za późno. Niespodziewanie w filmie pojawił się też drugi sens. Nie przewidywałem, że tyle osób: Andrzej Wajda, Tadeusz Nalepa czy Tomasz Stańko odejdą w trakcie realizacji. Wszystko ponakładało się w czasie. Film animowany robi się bardzo długo i staje się on taką magiczną kapsułą czasu. I ta kapsuła ma teraz moc przywoływania duchów.
Zajmował się Pan tym filmem przez długie czternaście lat. Wydaje się, że jest on dla Pana rodzajem pokuty, czuć w nim wiele żalu i pretensji do samego siebie. Czy nie było ciężko mierzyć się z tym tematem przez tak długi czas?
Tak to jest rodzaj pokuty. Zajmowałem się nim w skupieniu, w powadze. Absolutnie nie byłem w stanie „wesołkowatości”. Czternaście lat to długo, ale bez wątpienia miałem poczucie, że jest to najbardziej sensowny czas w całym moim życiu artystycznym. Jednak absolutnie nie spodziewałem się, że coś tak ważnego dla mnie stanie się również ważne dla tylu innych osób. W Berlinie zdarzyło się coś niesamowitego. Ludzie z całego świata: Amerykanie, Europejczycy, Azjaci po obejrzeniu filmu podchodzili do mnie i mówili, że jak tylko wrócą do domu to pierwszą rzeczą jaką zrobią będzie odwiedzenie starych rodziców. To było zaskakujące i czuję się z tym świetnie.
Film opowiada o uniwersalnych emocjach, ale zawiera też wiele typowo polskich smaczków. Jest tam nieprzyjemna pani za sklepową ladą, głos monotonnie zapowiadający pociągi czy wiecznie zamknięte okienko kiosku „Ruchu”. Nie bał się pan, że na międzynarodowym festiwalu nie będą one zrozumiałe dla publiczności?
Kiedy realizowałem Zabij to i wyjedź z tego miasta, zupełnie o tym nie myślałem. Chciałem zrobić film szczery i uczciwy. Prosto z serca i z mojej pamięci. Zależało mi, żeby narysować obrazy utrwalone w mojej głowie. Natomiast kiedy zostaliśmy zaproszeni na Berlinale, zaczęły rodzić się obawy: czy ten film nie jest za bardzo hermetyczny? Czy to nie jest tak, że będzie to przekaz czytelny tylko dla nas Polaków, oddychających tym samym powietrzem i zmagających się z tą samą codziennością? Nagle okazało się, że film wzbudza reakcję bez względu na narodowość. Tu w Berlinie nie spotkałem się z ani jednym głosem, który twierdziłby, że nie zrozumiał tego co chciałem przekazać. Widzowie z najbardziej odległych od Polski zakątków świata zwierzali mi się, że ten film ich dogłębnie emocjonalnie poturbował. I poczuli się za jego sprawą oczyszczeni, a nawet naprawieni. Jedna pani z Ameryki stwierdziła, że czuje się jak po długim pobycie w szpitalu, kiedy człowiek dokonuje przewartościowania wszystkich elementów w swoim życiu. Wówczas ma się czytelną wizję tego co jest naprawdę istotne. W codziennym pędzie często się o tym zapomina.
Wykreowana przez Pana przestrzeń pełna jest przejmującego smutku, goryczy, melancholii i niemocy. Czy takie właśnie jest Pana miasto?
Jest to oczywiście film bardzo metaforyczny i nie chciałbym, żeby te wszystkie okropności, które się w nim dzieją były wiązane z Łodzią - moim rodzinnym miastem. Już tam wprawdzie nie mieszkam od trzydziestu lat, ale takie skojarzenia byłyby niegrzeczne i nieprawdziwe. To był raczej zapis dawnych czasów i tego co pamiętam. I będzie odmiennie odbierany przez ludzi w różnym wieku, a także przez osoby o różnej narodowości. Kiedy rozmawiałem z widzami z Kalifornii, postrzegali to co ukazałem jako piekło na ziemi. Ponure miasto z kłębami dymu: dla nich to całkiem inna rzeczywistość. Pani pewnie również, ze względu na młody wiek, nie pamięta tamtych czasów i może wyobrażać je sobie jako horror.
Znam ich specyfikę z anegdot moich rodziców. Ale pewne elementy, drobne gesty zachowały się do dzisiaj i są dostrzegalne w ludzkiej mentalności.
Rzeczywiście. Ponurość i zaciekłość wciąż nam towarzyszą. Jednak nie wszyscy odebrali ukazane w filmie zdarzenia negatywnie. Bardzo wiele osób z Europy Wschodniej chwaliło mnie, że tak pięknie uchwyciłem czasy, które niestety już odeszły. Potraktowały to bardzo nostalgicznie. Moim zdaniem jest to kwestia pokoleniowa, a także miejsca pochodzenia.
Podczas seansu szczególnie wyczuwalne były wyrzuty sumienia w stosunku do postaci matki. Czy była to ważna osoba w Pana życiu?
Moi rodzice byli rozwiedzeni, wychowała mnie mama. Była w stanie oddać mi całe serce i zawsze bardzo mnie wspierała w moich ambicjach artystycznych. O mały włos nie dostała się do szkoły filmowej na wydział aktorski. Podobno była na pierwszym miejscu na liście. Miała wówczas siedemnaście lat. Ale jej rodzice zrobili wszystko, żeby jednak tam nie studiowała. Szkoła filmowa była dla nich oazą zła i rozpusty. Tak więc, to ja byłem tym pierwszym artystą. Mamie było ciężko mnie wybronić, ale cały czas się starała.
Więc to ona zaszczepiła w Panu ambicje artystyczne?
Nie wiem czy zaszczepiła. Rysowałem odkąd pamiętam. Zawsze chciałem być malarzem i od trzeciego roku życia tylko tym się zajmowałem. Na pewno przyzwalała na moje zainteresowania. Co już i tak było ogromnym wsparciem.
Postaci Pana mamy użyczyły głosu aż trzy aktorki. Co zadecydowało, że wybór padł na Annę Dymnę, Barbarę Krafftównę i Krystynę Jandę?
Kiedy szukałem młodej wersji mojej mamy, kierowałem się po prostu instynktem. Zależało mi na wybraniu osoby, która poza tym, że byłaby świetną aktorką, miałaby takie cechy osobowości, które chciałbym widzieć u mojej mamy. Anna Dymna jest chyba najlepszym człowiekiem jakiego znam. Pomagałem jej przy festiwalu „Zaczarowanej Piosenki” dla dzieci upośledzonych. Zobaczyłem jak Ania walczy o te dzieciaki i jaką dobrocią emanuje. Poza tym jest również genialną aktorką. Krystyna Janda zgrała główną rolę. Bardzo mi do niej pasowała, ponieważ idealnie umiała oddać ten szczególny rodzaj rozchwiania emocjonalnego, histerii, popadania w rozpacz. Była odpowiednia również ze względu na wiek. Miałem takie marzenie, żeby u mnie zagrała i byłem w siódmym niebie kiedy się zgodziła. Kiedy zastanawiałem się kto mógłby zagrać moją mamę w ostatnich momentach jej życia, szukałem wśród aktorek z najstarszego pokolenia. Barbara Krafftówna zagrała po prostu zjawiskowo. Wszyscy w studio oniemieli. Potem zwierzyła mi się, że wówczas nie przyjmowała żadnych ról, ale zgodziła się zagrać w moim filmie ze względu na swojego niedawno zmarłego syna. Umarł w Kanadzie i nie miała możliwości, by się z nim pożegnać. Więc słowa wypowiedziane przez nią podczas nagrań były skierowane właśnie do niego.
W pewnym momencie filmu pojawia się bardzo szczególna postać pelikana, która opowiada o kanale. Wcielił się w nią nie kto inny, a sam reżyser Kanału – Andrzej Wajda. Czemu zdecydował się Pan na takie nawiązanie?
Wiedziałem, że wszyscy w Polsce parskną śmiechem, gdy usłyszą wypowiedziane głosem Andrzeja Wajdy: „Kanał, kanał wielkie słowo kanał”. Ale później postać zaczyna tłumaczyć czym właściwie był kanał. Jest to pewnego rodzaju mit powstania warszawskiego i temu mitowi przysłużył się właśnie Andrzej Wajda tworząc swój film. Ale nikt się tak naprawdę nie zastanawia jak właściwie wygląda kanał. A to półkilometrowa rura mierząca 80 cm średnicy, przez którą musieli się przeczołgać ludzie. Chodziło mi o to, by uzmysłowić tę determinację i koszmar tego doświadczenia.
Muzyka jest dla Pana bardzo ważnym elementem w procesie tworzenia. Kompozytorem muzyki do Zabij to i wyjedź z tego miasta był pana przyjaciel Tadeusz Nalepa. A w samym filmie bardzo mocno podkreślona jest wasza relacja oraz moment pożegnania.
Ta relacja rozpoczęła się właściwie z mojej inicjatywy. Zespół Breakout był w tamtych czasach jak grom z jasnego nieba. To brzmienie nie przystawało do niczego. Powiew Europy Zachodniej w zgrzebnej komunistycznej rzeczywistości. Nalepa wyglądał jak Amerykanin. Poznałem go jak miałem jakieś siedemnaście lat. Wtedy były zupełnie inne czasy, nikt nie miał telefonów komórkowych i skontaktowanie się z kimś stanowiło wyzwanie. Żeby zadzwonić do kogoś z innego miasta, trzeba było wykręcić centralę, międzymiastową. Na domiar złego nie znałem numeru Nalepy. W niczym nie przypominało to dzisiejszych standardów. Dziś o gwiazdach wiemy wszystko. Wówczas nic o nich nie wiedzieliśmy. Artyści bronili się tylko swoją sztuką.
Jak więc zdołał Pan dotrzeć do Tadeusza Nalepy?
Połączyłem się z centralą w Rzeszowie i poprosiłem o kontakt z Tadeuszem Nalepą. To wielkie miasto, a więc moja prośba była kompletnie abstrakcyjna. Pani w centrali powiedziała, że Nalepa już dawno tam nie mieszka, ale że może mnie połączyć z jego ojcem. Zapytałem go więc czy mógłby mi podać adres syna, ponieważ chciałbym nakręcić o nim mój film dyplomowy w szkole filmowej. Była to kompletna bzdura. Nie byłem jeszcze wtedy na studiach. On się jednak zgodził i pojechałem w ciemno, nie umawiając się. Idę pusto, nic tylko las i nagle wielki dom w środku tego lasu. Długo dzwoniłem i wołałem, ale nikt mi nie odpowiadał. W końcu zmęczony zasnąłem w tym lesie. Nagle we śnie usłyszałem głosy Nalepy i Miry (Kubasińskiej). Otworzyłem oczy, a oni stali akurat przy bramie. Podbiegłem do nich, a zawsze byłem taki wielki z długimi włosami. Więc oni pomyśleli, że to jakiś niedźwiedź posypany liśćmi. I zakumplowaliśmy się. On był dla mnie w pewien sposób guru, kochałem jego muzykę. Wtedy się mówiło „bohater wyobraźni”. Później spełniał również w pewien sposób rolę ojca. Wreszcie znalazłem męskiego przewodnika, który mi imponował. Zawsze byłem inny – nie lubiłem wbijać gwoździ. Interesowało mnie rysowanie, sztuka, muzyka. Więc Tadeusz był idealnym wzorem do naśladowania. Przyjaźniliśmy się trzydzieści lat. To była wspaniała relacja i nigdy nie umarła we mnie miłość do jego muzyki. Utwory, które wykorzystałem w filmie do dziś na mnie działają.
W Zabij to i wyjedź z tego miasta sfera dźwiękowa zdaje się mieć znaczenie równie ważne, co wypowiadane słowa.
Cieszę się, że jest to słyszalne. Z Frankiem Kozłowskim, który zajmował się dźwiękiem pracowaliśmy 10 lat. Aktorzy brzmią tak świetnie, nie tylko dlatego, że są niezwykle utalentowani, ale też ze względu na pracochłonny proces montażu. Często nagrywaliśmy po trzy, cztery duble i później Franek tworzył z tego materiału jeden strumień, do którego dobierał najlepsze fragmenty. Bardzo dużą wagę przykładaliśmy do tego, by opowiedzieć tę historię również dźwiękami. Tak samo starałem się budować ten świat za pomocą koloru. Cały film został namalowany o magicznej godzinie, kiedy świt już się budzi, ale jeszcze nie wstał. Jest zatem ciemno, ponuro. Postanowiłem zagrać też czasem bardzo mocnymi punktowymi uderzeniami kolorów. Nieprzypadkowo pojawiają się one w pewnych scenach. W końcu jestem malarzem.
W filmie Pana bohater powiedział, że nie wierzy w śmierć.
Nie jestem przywiązany do żadnej religii, ale szczerze mówiąc myślę, że jest mnóstwo poziomów czasu i przestrzeni. Poruszamy się po jednym z nich i nauka zbadała go tylko do pewnego miejsca. Ale jestem ciekawy, jaka będzie ta wiedza za pięć tysięcy lat. Może to jest tylko moja naiwna wiara, a może intuicja. W jednej chwili kochamy, możemy nienawidzić, możemy być namiętni, a w następnej już tego nie ma. To jest dla mnie totalna zagadka. Ale ten film na pewno oswoił mnie z tematem śmierci.
Rozmawiała Ida Marszałek
Mariusz Wilczyński to polski malarz oraz twórca filmów animowanych. Ukończył ASP w Łodzi, jednak swoje prawdziwe powołanie odkrył dopiero 10 lat po studiach. Wówczas bez żadnego filmowego przygotowania zajął się tworzeniem animacji krótkometrażowych. Był związany z stacją TVP Kultura, dla której stworzył całą animowaną oprawę plastyczną. Jego prace są cenione na całym świecie. W 2007 roku w prestiżowym The Museum of Modern Art w Nowym Yorku miała miejsce retrospektywa jego animacji. Jego film został również pokazany w londyńskiej The National Gallery. W tym roku, na festiwalu w Berlinie odbyła się premiera jego pierwszego filmu długometrażowego – Zabij to i wyjedź z tego miasta. Animacja Mariusza Wilczyńskiego brała udział w konkursie sekcji „Encounters”.