„Całe moje życie jest nastawione na to, żeby iść w kierunku wolności”. Jerzy Stuhr odszedł
Miał 77 lat. Tak mówił o sile miłości i przemijaniu
Jeden z najwybitniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorów, a także reżyser, scenarzysta i pisarz. Kochaliśmy go za pamiętne role aktorskie i ceniliśmy za dokonania reżyserskie. Mimo problemów ze zdrowiem, ciągle działał i był podziwiany. Gdy zachorował na nowotwór, kibicowała mu cała Polska, a dzięki ogromnej woli życia, walce i nadziei pokonał chorobę. Grał w teatrze i pisał książki, wydał ich kilka. Powiedział kiedyś, że gdyby tylko mógł powtórzyć życie, pisałby.
„Okazało się, że do tego też mam zdolności. Za późno je jednak odkryłem. Jakbym szybciej znalazł w sobie umiejętność ułożenia historii i zwerbalizowania jej, nie pchałbym się do aktorstwa. Ani nawet do reżyserii. Bo w pisaniu nie jesteś uwiązany. Siedzisz w domu. Sam... A ja z natury jestem raczej samotnikiem. To jest wolność”, wyznał. Niestety odszedł. Miał 77 lat...
Zobacz też: Maciej Stuhr pożegnał ojca. Opublikował zdjęcie, które chwyta za serce
Wolność oraz wewnętrzna siła były dla niego od zawsze bardzo ważne: Całe moje życie jest nastawione na to, żeby iść w kierunku wolności. Ale zrozum mnie dobrze: iść. Wiem, że nigdy nie dojdę. I to mi wystarcza. Bo to jest silna motywacja. I to, co mi dzisiaj przeszkadza u młodych, to brak tej siły. Siły i walki.
Jerzy Stuhr z żoną Barbarą tworzyli ikoniczne, uwielbiane małżeństwo w świecie artystycznym. On – kultowy, wybitny aktor, reżyser, profesor sztuki, pedagog i pisarz. Ona – nieprzeciętnie utalentowana skrzypaczka, założycielka kwartetu smyczkowego Amar Corde, muza Jerzego od… przedszkola! I mama Maćka, którego zna cała Polska, i Marianny, błyskotliwej artystki malarki. Łączyły ich wspólne korzenie, poczucie humoru, miłość do Włoch i milion innych rzeczy.
Przypominamy wyjątkowy, refleksyjno-żartobliwy wywiad - Barbary i Jerzego Stuhrów. Beacie Nowickiej całą prawdę o sobie. No, niemal całą…
Czytaj także: Był nieobecnym ojcem, z synem wiele musieli sobie wyjaśnić. Jerzy Stuhr nie żyje
1 z 5
Poznaliście się Państwo w przedszkolu w Bielsku-Białej. W książce „Stuhrowie. Historie rodzinne” opowiadał Pan: „Basia miała niespełna 20 lat, gdy oświadczyłem się jej w klubie studenckim Żaczek. To jest wspomnienie, które wzrusza mnie do dziś. Powiedziałem to tak jakoś niezgrabnie, bo akurat w oświadczaniu się nie miałem wprawy, że Basia rozpłakała się”. Ślub odbył się jesienią 1970 roku w Krakowie.
Jerzy: To już 46 lat! Rany boskie (śmiech). Jakoś jest tak, że ja się z moją żoną nie nudzę. Chyba to jest najważniejsze. Wyrośliśmy z tych samych korzeni, ciągle mamy te same punkty odniesienia. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym tak długo żyć z kobietą z innego świata. Kocham Włochy, może jeszcze z Włoszką tak długo bym wytrwał? Nie wspomnę o Brazylijkach, choć to piękne kobiety, bo przepaść kulturowa – edukacja, środowisko, w jakim się dorasta – jest tak ogromna, że gdzieś tam, w którymś momencie urywa się nić porozumienia.
– Mam wrażenie, że po wieloletniej, intensywnej aktywności zawodowej Pani i Pana Jerzego zbliżyliście się do siebie.
Barbara: To prawda, ostatnio coś takiego nastąpiło. Mam poczucie, że przedtem to było takie gonienie od pracy do domu, do dzieci, żeby ze wszystkim zdążyć: kupić, załatwić, ugotować, wszystko zabezpieczyć. Potem kiedy dzieci się rozeszły, zrobiła się taka pustka, syndrom opuszczonego gniazda. Mąż zawsze był szalenie aktywny zawodowo…
– …ale Pani również. Grała Pani koncerty na świecie z Orkiestrą Filharmonii Krakowskiej, kwartetem smyczkowym Amar Corde, który Pani założyła. Maciek, Pani syn, powiedział mi kiedyś, że muzyk w swojej pracy jest o wiele bardziej samotny niż aktor.
Barbara: Kiedy pracuje, jest bardzo samotny. Najtrudniejsze w muzyce jest to, że tobie coś gra w duszy, masz tego jakieś wyobrażenie i jak to teraz przełożyć, żeby pokonać fizyczność instrumentu i swoją własną? I żeby to, co ty masz w głowie, przełożyło się nie tylko na twoje zadowolenie, lecz także żeby słuchacz również to usłyszał. Coś strasznie trudnego. Ćwiczysz godzinami, dniami, jesteś zamknięty z tym dźwiękiem, wchodzisz na coraz głębsze poziomy, ale osób, które to docenią, jest garstka. Mój mąż, słysząc kiedyś, jak ćwiczę, powiedział: „Jezus Maria, Basiu, jak ja bym miał tyle godzin pracować nad tekstem, wiedząc, że tego nawet nie da się zweryfikować, to ja bym w życiu nie został aktorem. W życiu”.
– Parę razy w życiu zadebiutował Pan w zupełnie nowej materii. Teraz, w przededniu swoich 70. urodzin reżyseruje Pan w Krakowie operę „Don Pasquale” Donizettiego. Lubi Pan ten stan totalnej nowości?
Jerzy: Z jednej strony lubię, z drugiej coraz ciężej przychodzi mi go znosić, rzucając po raz kolejny na szalę nazwisko w zupełnie nowym środowisku. Dorota Szwarcman jeszcze o mnie nie pisała, a teraz będzie mogła (śmiech). Ale jest to też stan podniecający, powiedziałbym. Spełnia się moja tęsknota za teatrem, z którego wyrosłem. Teatrem totalnym.
– Spędza Pan w operze całe dnie. Czuje się Pan wypompowany?
Jerzy: To jest specyficzny rodzaj zmęczenia, bo nad głową śpiewają ci przez osiem godzin i to bez wytchnienia. Panuje przedziwna atmosfera, ponieważ w operze suflerzy krzyczą do śpiewaków. Oni muszą im wykrzyczeć pierwszą linijkę taktu, na dodatek w obcym języku. Tak więc jest śpiew, orkiestra i jeszcze krzyk suflerów. To jest hałas niewyobrażalny. Przychodzę do domu i nie mogę niczego słuchać, nawet Chopina.
Polecamy też: Tylko VIVIE! obiecali ujawnić całą prawdę! O czym mówią Barbara i Jerzy Stuhrowie w pierwszym wspólnym wywiadzie?
2 z 5
– Mąż wraca do domu po ośmiu godzinach tej kakofonii i co robi?
Barbara: Jest wykończony, musi odreagować.
– Czyli zanurza się w fotelu…
Barbara: Wręcz przeciwnie. Wykonuje różne domowe czynności, które go odprężają. Lubi myć garnki, sprzątać, zapalić kominek, poplątać się trochę po domu, wyjść na spacer z psem…
Jerzy:: …O! Bardzo lubię z psem wychodzić. Parę scenariuszy filmowych zostało wymyślonych na spacerach z kolejnym psami (uśmiech). No, ale od wielu lat przed pierwszą w nocy nie zasnę.
Barbara: I tu mamy konflikt interesów, bo ja jestem skowronek. Czuję się nieprzytomna wieczorem, chodzę spać o 23, ale rano, godzina szósta, siódma, jestem pełna werwy i energii. Mąż też niespecjalnie się wyleguje. Lubi rano czytać w łóżku. Z wiekiem niestety coraz bardziej rozjeżdżają nam się te czasy, ale szukamy wspólnych chwil w ciągu dnia.
Jerzy: My najmłodziej czujemy się w hotelach. Całe życie przez te hotele żeśmy się przewijali.
– Do którego macie Państwo szczególny sentyment?
Barbara: Do Monopolu we Wrocławiu. Mamy swój ulubiony pokój na pierwszym piętrze z balkonem, który wychodzi na operę. Jest tam też świetna restauracja. W Warszawie mamy już mieszkanie, ale dawniej zatrzymywaliśmy się w hotelu Hyatt.
Jerzy: Ja przedtem pół życia mieszkałem w hotelu Grand. W Łodzi też rezydowaliśmy w legendarnym Grandzie, moja młodość tam upłynęła. Jak mnie prostytutki widziały o trzeciej nad ranem, mówiły: „No, jak już Jureczek przyjechał taksówką z Krakowa po spektaklu, to więcej klientów nie będzie. Trzeba zwijać interes i do domu”. W Malinowej, w barku siedziały smutne o tej porze. A ja portiera pytałem: „Czy tam, u pani Beaty Tyszkiewicz, towarzystwo jeszcze siedzi?”. Wszyscy byliśmy jak rodzina. Wcześniej był hotel Mazowiecki. Tam młody Kieślowski urzędował. To była wylęgarnia najwspanialszych pomysłów kina moralnego niepokoju.
– Włosi mają dużą tradycję kina społecznego, wspominam o tym, bo wiem, że wkrótce zagra Pan w takim filmie.
Jerzy: To historia o prywatnej firmie windykacyjnej, która skupuje długi od banków i zaczyna je ściągać. I tu się zaczyna kino włoskie. Najpierw mają pierwszą rozmowę: „Proszę pana, jest pan nam winien 50 tysięcy euro, bo wykupiliśmy pana dług od banku”. Delikwent odpowiada: „Panowie, proszę opuścić mój dom”. Tak zaczyna się drugi etap. Opera. Windykatorzy przebierają się w togi sędziowskie z napisem „dług” i podążają za dłużnikiem, który dajmy na to idzie z przyjaciółmi na kolację. Więc oni ustawiają się przed restauracją z megafonem: „Ten pan przy stoliku pod oknem jest nam winien 50 tysięcy euro. To jest notoryczny oszust, który nie spłaca swoich długów”. Potem idą do szkoły dzieci, do pracy żony. Zaczynają się różne upokarzające rzeczy i nękanie, nękanie, nękanie.
– Powiedzmy, że ktoś ma tak grubą skórę, że i to przetrzyma?
Jerzy: Wtedy jest akt trzeci, pobicie. Pytam się reżysera: „A jeżeli i pobicie przetrzyma?. On mówi: „To odpuszczają. No bo co mają zrobić? Zabić? Wtedy też nic nie dostaną oprócz dożywocia”. I główny bohater, młody człowiek, zaangażował się do takiej firmy, bo sam miał długi. A opiekuje się nim emerytowany profesor, jego sąsiad. Pożycza mu pieniądze, pomaga, radzi, traktuje jak syna. Rodzi się między nimi więź. I w pewnym momencie młody dostaje zlecenie i mówi: „Co jest?! Przecież to jest mój dom, moja klatka?! Rany boskie, przecież to jest profesor!”.
– Czyli Pan.
Jerzy: Tak. Okazuje się, że profesor ma dług. Na umierającą żonę wziął kredyt i nie może go spłacić. Oprócz tego, że wplątał się w ponurą aferę, jest zawodowym bilardzistą. Otóż istnieje bilard z grzybkiem, wali się po stole, ale grzybka nie wolno stłuc, choć jest łatwy do strącenia. Profesor stawia w tym miejscu: paczkę papierosów, pudełko lekarstw, zapalniczkę w kształcie pistolecika i portfel. I mówi młodemu człowiekowi: „To są finanse, przemysł farmaceutyczny, przemysł tytoniowy i zbrojeniowy. Nie-ty-kal-ne. Możesz robić, co chcesz, ale bila nigdy w nie nie uderzy. Bo co? No bo oni rządzą dzisiejszym światem. Praca, drogi Guido, nic nie jest warta. Finanse dyktują wszystko”.
Polecamy też: Tylko VIVIE! obiecali ujawnić całą prawdę! O czym mówią Barbara i Jerzy Stuhrowie w pierwszym wspólnym wywiadzie?
3 z 5
– Mocne słowa. I łatwo je zapamiętać.
Jerzy: Już parę razy zdarzyło mi się we włoskim filmie powiedzieć rzeczy, które weszły do potocznej mowy. W „Kajmanie” Morettiego wypowiadam najokrutniejsze zdanie o Włochach: „Wy jesteście Italietta, bo tylko potraficie tak ryć i ryć bez celu. Scavare, scavare, senza senso. To jest cała la vostra Italietta”. Jak mnie widzą na ulicy w Rzymie, to wszyscy wołają: „O, Italietta!”.
– Zdjęcia będą kręcone w Rzymie i wybieracie się tam Państwo we dwoje.
Barbara: To ogromna przyjemność odwiedzić muzea, które widziało się 30 lat temu, Villa Borghese na przykład. Mąż chciałby przejść śladami kościołów Zatybrza, bo tam rzadko się zapuszczaliśmy. Teraz obejrzymy je z zupełnie innej perspektywy. Jak kiedyś jeździliśmy do Włoch, czuliśmy obowiązek…
– …turysty zza żelaznej kurtyny?
Barbara: Właśnie. Człowiek uważał, że musi wszystko zobaczyć, wszystkiego doświadczyć, „dotknąć”. Im więcej muzeów, wystaw, obrazów, pałaców, rzeźb, ruin – tym lepiej. A teraz można zobaczyć jedno muzeum, ale za to posiedzieć w nim cztery godziny, podelektować się, a potem usiąść gdzieś na kawie, pomyśleć o rzeczach, które się widziało, popatrzeć na to niezwykłe miasto, na ludzi. I rzeczywiście cieszyć się. Nie z obowiązku, tylko z czystej przyjemności doznania magii tego miejsca. Jurek uwielbia wyznaczać nam trasy.
Jerzy: Poprzednio zrobiliśmy indywidualną wycieczkę szlakiem Caravaggia. Od Piazza del Campidoglio, na którym jest Pinacoteca i „Buona ventura”, przez Chiesa di San Luigi dei francesi z trzema obrazami o świętym Mateuszu, aż po Piazza del Popolo, gdzie jest Basilica Santa Maria del Popolo, a w niej wisi „Ukrzyżowanie Piotra” i „Nawrócenie Świętego Pawła”, i jeszcze Galeria Doria Pamphilj z obrazem „Riposo dalla fuga in Egitto”. Tak sobie wymyślamy, chodzimy i oglądamy. Tym razem będzie grób świętej Cecylii. Jej ciało odnaleziono w nienaruszonym stanie i przeniesiono do Bazyliki NMP wybudowanej już w IV wieku na miejscu jej domu. Rzeźbiarz wyrzeźbił nagrobek, który przedstawia ją tak, jak leżała, kiedy ją znaleziono. Na takie rodzynki się wybieramy.
– Wszyscy znają Pana miłość do Włoch, ale to Pani Basia pierwsza nauczyła się biegle włoskiego i pierwsza tam wyjechała.
Jerzy: Basia studiowała we Włoszech. Miała stypendium z Accademia di Santa Cecilia, jak jeszcze istniała żelazna kurtyna. Rany boskie, jaki ja byłem wtedy zazdrosny. Przyjeżdżała z Włoch, majtki sobie kupiła włoskie, a tu wszystkie dziewczyny chodziły w barchanowych. Nie można było prać w akademiku, bo koleżanki od razu podgrandzały. Tydzień i było po majtkach (śmiech). Dla nas magicznym miastem jest Wenecja, bo Basia właśnie tam dostała to stypendium. Z zazdrości też sobie załatwiłem.
Barbara: I teraz mój wtręt. Ja byłam na pierwszym roku Akademii Muzycznej w Krakowie, Jerzy studiował jeszcze polonistykę. On dostał stypendium w Ministerstwie Kultury, a ja w głębokiej komunie wsiadałam w samolot, mając w bucie 10 dolarów, i poleciałam do Wenecji na egzamin do Accademia di Santa Cecilia. Zagrałam i dostałam stypendium. Miałam wizę turystyczną, tekturową walizeczkę i skrzypeczki.
Jerzy: Józef Tejchma też dał mi to stypendium do Wenecji. I potem po latach, jak szedłem po czerwonym dywanie z Dominiką Ostałowską, Pawłem Edelmanem, Kasią Figurą i filmem „Historie miłosne” w konkursie, to myślałem: Boże, ja tam stałem kiedyś w tym tłumie. Déjà vu. Po dywanie szedł Sean Connery i Ursula Andress, był 1962 rok i pokaz Bonda „Dr. No”, a my, stypendyści, tłoczyliśmy się za barierkami. Takie koło się zatoczyło.
Barbara: I czyż nie powinnyśmy być szczęśliwi?
Zobacz też: Jerzy Stuhr kręci film w Rzymie. Tylko w VIVIE! opowiada, za co uwielbia Włochy!
4 z 5
– Pani mąż i syn mają wyjątkowy dar do barwnego opowiadania o aktorstwie. A jak opowiedzieć o muzyce?
Barbara: Trudno. To jest specyficzny rodzaj wrażliwości. Na przykład grasz długi dźwięk i ktoś, kto się na tym nie zna, powiedzmy sąsiedzi, którzy to słyszą, mogą się wściec. Dla nich grasz jedną nutę, a ty studiujesz ten dźwięk: że on ma taki albo inny odcień. O tym łatwiej opowiedzieć w kategoriach plastycznych: jaśniej, ciemniej albo co to znaczy słodki dźwięk, aksamitny. To jak z medycyną niekonwencjonalną. Jesteśmy przyzwyczajeni do klasycznej, która robi niebywałe postępy, ale chętnie idziemy też do ludzi, którzy nam mówią o czymś, co jest niedotykalne, przeczuwalne, niezmierzone, ale ty wiesz, że to istnieje. Prąd mnie zawsze fascynował. Widziała pani kiedyś prąd w życiu? No właśnie, tak samo jest z muzyką. Ale w pewnym momencie odpuściłam sobie zawodowo z różnych względów.
– Żałuje Pani?
Barbara: Nie. Ale zanim człowiek wyrzeźbił sobie nowe ścieżki życiowe, troszeczkę czasu upłynęło i nie był to najlepszy czas. Za to teraz, jak już się w tym ogarnęłam i okrzepłam, nagle wydaje mi się, że ja mam najszczęśliwszy okres w życiu (śmiech). Nigdy bym się tego nie spodziewała, że mając tyle lat, ile mam, będę szczęśliwa. Czasami sobie myślę, czy chciałabym jeszcze coś specjalnego? I powiem pani, że nic bym nie chciała. Bo co mogę sobie kupić: futro, kolejną parę butów? Po co mi to? Już nie mieć się liczy, tylko być.
Jerzy: Ale to głębiej leży, my mamy ogromną więź pokoleniową z Basią. Przeżyliśmy to samo, mieliśmy podobny status materialny na początku.
– A jednak wielu Pana kolegów po fachu próbowało szczęścia u boku drugiej, trzeciej, czwartej kobiety. Panu taki pomysł nie wpadł do głowy.
Jerzy: Powodów jest parę. Najgłówniejszy jest ten, że mi niczego nie brakowało. Nie musiałem niczego szukać na boku. To raz. A dwa, ja byłem szalenie wciągnięty w swoją pracę, a jak człowiek jest tak bardzo w pracy zanurzony, to ma poczucie, że traciłby czas na romanse. Poza tym to są kosztowne rzeczy (śmiech). Nie mówię o pieniądzach. Ale ile to wymaga poświęcenia, zachodu, energii, maskowania się, kombinowania tu, tam… Proszę pani, gdzie by mi się chciało!
Barbara: Myślę, że jestem tolerancyjna w takich sytuacjach, ale może dlatego, że nigdy mnie to nie spotkało ze strony męża. Uważam, że człowiek jest ułomny, każdemu może zdarzyć się błąd, pomyłka, chwila zapomnienia. Każdemu może zdarzyć się zwariować, oszaleć, ale ważne jest, co on zrobi z tym dalej? Albo powie: „Nie dam rady inaczej, odchodzę”, albo potrafi tak przeprosić, żeby mu wybaczono. Ale trzeba umieć wziąć odpowiedzialność za to, co się stało, nie być tchórzem. Nie być nieczułym na to, że skrzywdziło się kogoś bliskiego.
Jerzy: Coś jest na rzeczy. Ja od razu miałbym wątpliwości, czy w tym momencie nie krzywdzę tej drugiej osoby. Przed tą hipotetyczną przyjemnością, która niby gdzieś tam czeka, już wyrasta bariera psychologiczna. W lustrze nie mógłbym na siebie spojrzeć, czułbym, że coś mnie męczy.
Barbara: Kiedy patrzę na nasze życie wstecz, na to, że z początku człowiek był taki łapczywy, nienasycony, zaaferowany, to dzisiaj myślę tylko, jaka ogromna przychylność losu nas spotkała, że nasze dzieci nie chodziły głodne, że nie było wojny. To jest cud, za który codziennie dziękuję.
Jerzy: Ja też uważam, że szczęściem mojego życia jest to, że nie było wojny. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które żyje w pokoju.
Barbara: A kiedy dołożę do tego to, że nasza córka stała na krawędzi przeżycia, że Jerzy był dwa razy na krawędzi przeżycia, to uważam, że mamy tak nieprawdopodobne szczęście, że czego możemy więcej od życia chcieć? Cieszyć się każdą sekundą. I tyle.
– Co Państwa w tej chwili cieszy najbardziej, oprócz dzieci i wnuków, rzecz jasna.
Jerzy: Podróże nas ciągle cieszą. Za chwilę lecimy do Indii. Ja jadę jurorować na jakimś festiwalu filmowym, a Basia jedzie ćwiczyć jogę. Wróciłem jakiś czas temu do domu i mówię: „Basiu, jadę do Indii na festiwal do jakiegoś Pune”. „Pune?!”, Basia na to. „Przecież to jest mekka joginów całego świata. Rany boskie, ja muszę z tobą jechać”.
Zobacz też: Jerzy Stuhr kręci film w Rzymie. Tylko w VIVIE! opowiada, za co uwielbia Włochy!
5 z 5
– Kupił Pan żonie bilet?
Jerzy: No musiałem. Pune! Nie wiedziałem, że to święte miejsce joginów świata. Basia będzie penetrować tamtejsze rozliczne szkoły i uprawiać jogę, a ja będę sobie oglądał filmy.
Barbara: Raczej taką jogę troszeczkę geriatryczną.
Jerzy: (śmiech).
– Lubi Pani zagarniać swoje dzieci, żeby przyjechały, zrobiły harmider, pozwoliły nacieszyć się swoją obecnością?
Barbara: Oboje lubimy i zagarniamy, ale mamy też do tego dystans. Dzieci mają swoje rodziny, różne swoje zobowiązania, nie robimy im problemów. Proszę bardzo, możemy spędzić święta sami. Nie stosujemy żadnej presji emocjonalnej, nacisków.
Jerzy: Mamy raczej taką zasadę, że otwieramy dom i kto przyjedzie, będzie dobrze. Nie wnikamy w wasze plany, wiemy, że musicie spełniać swoje obowiązki w stosunku do drugich rodziców, ale dom jest otwarty.
Barbara: W tym roku skorzystają częściowo. Maciek ma koncerty noworoczne w Bydgoszczy i Toruniu, a ponieważ jego żona Kasia jest z Torunia, no więc tam kotwiczą na święta. A Marianna prawdopodobnie dojedzie do nas z mężem i wnukami.
– Kiedy ostatnio działał Pan twórczo w kuchni?
Jerzy: Och, proszę o tym nie wspominać! Od miesiąca, namówiony przez małżonkę na jakąś koszmarnie restrykcyjną dietę, męczę się okrutnie.
Barbara: Przestań marudzić.
Jerzy: Potworna dieta. Kasza i jarzyny gotowane i nic innego przez cały miesiąc. No dramat.
Barbara: Łżesz!
Jerzy: O, przepraszam. Pierwszy tydzień był straszny. No, a potem owszem, dołożyła jakieś gryczane placuszki. Jeden wyłom zrobiłem, wino. Mówię do Basi: „Nigdzie nie jest napisane, że nie wolno”. A jak nie jest napisane, znaczy wolno (śmiech). Dietetykom w ogóle nie przyszłoby do głowy, że mają jeszcze zapisywać, że wina nie wolno, bo to się rozumie samo przez się. Ale już marzę, już mówię: „Uwaga, 18 grudnia dyspensa w Rzymie!”. Koło Piazza Mazzini jest restauracja, w której zjemy rzymskie danie – makaron cacio e pepe, Boże (śmiech). Musi być specjalne tonnarelli, do tego prawdzie pecorino romano, pepe i nic więcej. Niente di piu. Tak więc 18 w niedzielę mowy nie ma o diecie! Cacio e pepe i cześć.
– Zazdroszczę, uwielbiam jeść rzymskie dania w Rzymie.
Jerzy: Jak przyjeżdżam do Rzymu, raz na dwa, trzy miesiące, zawsze zaczynam od cacio e pepe, a potem lecą wszystkie inne rzymskie dania: trippa alla romana – flaki po rzymsku, coda alla vaccinara – duszone w winie ogony wołowe. Trzeba tylko wiedzieć, dokąd iść, my mamy swoje ulubione miejsca. Mieszkamy w pięknej dzielnicy Prati, za murem Aureliana, tuż przy Tybrze, tam już nie ma turystów, jest nasza śliczna rezydencja i spokój. Dwa przystanki metrem do Schodów Hiszpańskich. Przy Piazza Popolo, kiedy przyjeżdżam na krótko, mam swój ulubiony hotel, żona za nim nie przepada, bo mówi, że tam jest brudno. Ale to jest z klasą hotel, taką jeszcze XIX- -wieczną.
– Mieli Państwo marzenia, żeby zamieszkać we Włoszech?
Jerzy: Czasem drażnię żonę, jak szaleje polityczna zawierucha: „Sprzedajemy wszystko i w Toskanii kupujemy domek”. A żona mierzi się strasznie. Nie potrafiłaby tam żyć. Ja chyba też nie.
Barbara: Na jakiś czas, z radością. Ale potem żal by mi było moich ścieżek, rytuałów codziennych. Poczucia bezpieczeństwa, jakie tu mamy.
Jerzy: No tak, ja jestem tu leczony. Nigdzie za granicą nie poświęcono by mi tyle uwagi, troski, zaangażowania. Chuchają na mnie jak na śmierdzące jajko. Pamiętam przy pierwszej chorobie, zawale, lekarz mi mówił: „Panie Jerzy, rany boskie, co chwilę dzwoni ktoś z ministerstwa, czy ja dobrze panu to zrobiłem”. Zdawał egzamin przed urzędnikami biedny lekarz, który zresztą już nie żyje.
Barbara: Ale przy raku były momenty tragiczne, które mogły skończyć się fatalnie. Pamiętam, kiedy już trafiliśmy na tę dobrą ścieżkę, ktoś nam powiedział, że jest taki profesor w Stanach, Polak, i żeby on wziął próbkę, zbadał i zastanowił się, czy się nie da zastosować specjalnej, celowanej chemii. Wysłaliśmy do Stanów tę próbkę, co kosztowało jakąś horrendalną ilość pieniędzy, i okazało się, że postawili dokładnie taką samą diagnozę i zaproponowali dokładnie to samo leczenie co w Gliwicach. Ten profesor czuł się w obowiązku monitorować, jak mąż jest leczony, i po paru tygodniach powiedział: „Pani Basiu, w Stanach nie byłby leczony lepiej, to jest fantastycznie wyważona chemia”. Jurek był w Gliwicach leczony znakomicie. Genialnie się nim opiekowano.
Jerzy: Że ja to w ogóle przeżyłem, siedem potwornych dawek chemii.
– W ciężkich czasach rodzina jest azylem?
Jerzy: Jest i zawsze była. Czytam rano wiadomości, oglądam informacje, interesuję się tym, czasem mnie to złości, czasem mierzi, ale z drugiej strony żaden z efektów dobrej zmiany nas właściwie nie dotyczy. 500 plus nas nie dotyczy, emerytury mnie nie dotyczą, bo mam 70 lat, dalej pracuję i nie wiem, kiedy skończę, aborcja nas nie dotyczy…
Barbara: Nie dotyczą nas pewne rzeczy osobiście, ale serce krwawi. Kiedy budujesz dom, do którego jesteś przywiązany, coś osiągasz i chciałbyś to przekazać dzieciom, ale ktoś ci to po prostu rozkrada czy niszczy, jest ci przykro. Po niedawnej aferze o deportacji pomyślałam sobie: A gdyby mnie naprawdę deportowano? I musiałabym iść na obcą ziemię, zostawiając tu wszystko? Gdzieś z jedną walizeczką rzuciłby mnie los, ten los, który wielu Polakom nie był oszczędzony? Może we Włoszech twoi przyjaciele nie daliby nam zginąć, ale wyobrażasz sobie, że tam żyjesz? Nie krwawiłoby ci serce? Ja bym chyba umarła z tęsknoty, że wbrew sobie muszę żyć poza moim krajem, że nie chodzę po moich ścieżkach nad moją Rudawą.
Polecamy też: Tylko VIVIE! obiecali ujawnić całą prawdę! O czym mówią Barbara i Jerzy Stuhrowie w pierwszym wspólnym wywiadzie?