Tilda Swinton: "Lubię nie wiedzieć, co będę jutro robić"
Artystka protestuje przeciwko pomysłowi, że trzeba w którymś momencie wybrać, kim jest się w życiu
- Anna Zaleska
Nagrodzona na festiwalu w Wenecji za całokształt twórczości Tilda Swinton protestuje przeciwko pomysłowi, że trzeba w którymś momencie wybrać, kim jest się w życiu, i przy tym już pozostać. Bo czyż nie ciekawiej jest wymyślać siebie na bieżąco? „Życie jest krótkie, okazje do zrobienia czegoś niezwykłego zdarzają się rzadko, szkoda by je było stracić” – usłyszała kiedyś od swojego przyjaciela i mistrza Dereka Jarmana. Gdy więc na festiwalu w Wenecji w 2020 roku odbierała Złotego Lwa za całokształt twórczości, nie traciła czasu na opowiadanie anegdot. Na całym świecie cytowano słowa Tildy Swinton o tym, że nagrody filmowe nie powinny dzielić na mężczyzn i kobiety, na osoby hetero- i homoseksualne. „Ludzie są nadmiernie skupieni na dzieleniu się i szufladkowaniu. Powinniśmy wreszcie zrozumieć, że to droga donikąd. Płeć, rasa czy klasa – szkoda na to życia. Sama myśl, że mam się do czegoś dostosować, zawsze budziła we mnie klaustrofobię” – mówiła.
Tilda Swinton: dzieciństwo, rodzina
Od zawsze nie zgadzała się z tym, że już na początku swojego życia musi wybrać, kim jest, i przy tym pozostać, postępując według ustalonego kodu. Jeszcze bardziej nie podobało jej się, że ten kod napisali dla niej jacyś inni „programiści”. Pochodząca ze szkockiej rodziny arystokratycznej aktorka mogłaby się pochwalić drzewem genealogicznym sięgającym IX wieku. Ona jednak wcześnie zdecydowała, że chce się od tego odciąć. Do tego stopnia, że w młodości przez kilka lat należała do partii komunistycznej. „Nie mogłam pozwolić, by o moim losie zadecydowały tradycja i rodzina”, mówi.
Pytana o wspomnienia z pierwszych lat życia, też nie sypie anegdotkami z życia wyższych sfer. „Miałam trzech braci, z którymi ciągle się śmialiśmy, to moje główne wspomnienie. I ciągłe podróże”. Jej dzieciństwo tylko częściowo upływało w zamku Kimmerghame House w Szkocji, należącym do rodu Swintonów i wyglądającym jak z powieści Jane Austen. Przyszła aktorka większość czasu spędziła w bazach wojskowych, z ojcem, oficerem armii brytyjskiej. Przez długi czas stacjonowali na terenie Niemiec i Stanów, często się przeprowadzali, ale w tych zmianach nie było dla niej nic fascynującego. „Te miejsca były niczym bazy kosmiczne, wszyscy żyli jak zanurzeni w płynie owodniowym swojej narodowości”, opowiada Swinton.
Po filmie „Musimy porozmawiać o Kevinie” ktoś zapytał ją, czy czuła się kiedyś potworem. Odpowiedziała półżartem, że nie tyle czuła się, co nim była. W rodzinie cieszyła się sławą osoby, która uratowała życie bratu, ale prawda wyglądała inaczej – ona zamierzała go zamordować. „Był chłopcem, a ja już miałam dwóch braci i wydawało mi się, że więcej nie zniosę”. W wieku czterech i pół roku weszła do pokoju noworodka zdeterminowana, by rozwiązać problem. „Nie przemyślałam, jak to zrobię, zamierzałam improwizować. Podeszłam do łóżeczka, zobaczyłam, że z buzi Williama wystaje tasiemka od smoczka. Zaczęłam ją wyciągać – i to zostało uznane za wielki akt miłości”.
W rodzinie nie było tradycji artystycznych. Tilda opowiadała kiedyś: „Swintonowie to nie byli ludzie, którzy tworzą sztukę, tylko ludzie, którzy ją posiadają”. Bardzo przeżywała, gdy do ojca przyjechał malarz, by go sportretować w mundurze. To był jedyny artysta, z jakim w dzieciństwie miała bezpośredni kontakt. Ale odkąd pamięta, zawsze szukała wokół siebie sztuki. W domu wisiało mnóstwo portretów jej przodków i dziwiła się, że na tak wielu widzi własną twarz. Poddaną metamorfozom – z krezą pod szyją, ukoronowaną ogromną peruką, przyozdobioną sumiastymi wąsami. Raz w gorsecie i wydekoltowanej sukni, to znów w smokingu. Jako aktorka będzie wyjątkowo cenić możliwość transformacji, również fizycznej. Będzie się cieszyć, kiedy okaże się trudna do rozpoznania w 84-letniej hrabinie („Grand Budapest Hotel”), szefowej korporacji w stylu Ivanki Trump („Okja”) czy staruszku („Suspiria”). Do tej ostatniej roli poprosiła o doczepienie męskich narządów płciowych, by odpowiednio się poruszać.
Czytaj też: Timothée Chalamet, Bill Murray i Frances McDormand w nowym filmie Wesa Andersona!
Tilda Swinton i Diana Spencer
Kiedy Tilda została buntowniczką? Być może w dniu, gdy w wieku 10 lat została wysłana do szkoły z internatem. To czas, gdy dzieci zastanawiają się, kim są, co je wyróżnia i jakie jest ich miejsce w rodzinie. „Więc to był dziwny moment na opuszczenie domu”, przyznaje. „Coś w rodzaju: okej, zamierzamy odciągnąć twoją uwagę od tego, co ważne, wrzucić do jednego worka z mnóstwem innych ludzi i zostawić cię razem z nimi na bezludnej wyspie zwanej szkołą”.
W elitarnej żeńskiej szkole West Heath czuła się fatalnie. Dokuczano jej, wyśmiewano jako brzydką i dziwną. Tęskniła za domem. Nie akceptowała rygoru i niezrozumiałych zasad, zabraniających na przykład młodszym dziewczynom odzywania się w obecności starszych. „Wydaje mi się, że przez pięć lat w ogóle nic nie mówiłam”, stwierdza. Po absolwentkach szkoły spodziewano się, że zostaną idealnymi żonami dla mężczyzn z establishmentu. Zresztą jedna z koleżanek z klasy Tildy, lady Diana Spencer, wyszła za mąż za następcę brytyjskiego tronu. Ale to nie jest temat, o którym aktorka chciałaby dzisiaj mówić. Gdy dziennikarka „Guardiana” zagadnęła ją półżartem, czy opuszczając mury szkoły, czuła się gotowa do zamążpójścia, poirytowana odpowiedziała: „Zastanawiam się, co to znaczy… Zastanawiam się też, czy my NAPRAWDĘ siedzimy i rozmawiamy dla »Guardiana« o Dianie Spencer?! Nie mogę w to uwierzyć!”.
Dziennikarze w ogóle nie mają z Tildą łatwo. Gdy pytanie uzna za banalne, nie odpowiada, tylko mówi: „Idźmy dalej”. Gdy ktoś odwołuje się do wcześniejszego wywiadu, potrafi skomentować: „Robisz bardzo zabawną rzecz. Pytasz mnie o coś, co już kiedyś powiedziałam”. Jest chłodna, inteligentna, wymagająca. W rozmowie wychwytuje brak precyzji i logiki. Potrafi sprawić, że jej rozmówca robi się mały i ma ochotę zapaść się pod ziemię. Pytanie o pobyt w West Heath zamyka krótko: „Udało się przetrwać. Większości z nas”.
Tilda Swinton i John Byrne
Tilda Swinton i jej mistrz Derek Jarman
Mentor, mistrz, przyjaciel. Najważniejszy człowiek w jej życiu. Tilda poznała go w 1985 roku, gdy kończyła studia i właśnie zamierzała porzucić aktorstwo, choć grając w teatrze – m.in. w Royal Shakespeare Company – odnosiła już sukcesy. Ale teatr jej nie pociągał, występowała w nim wyłącznie dlatego, że pracowali tam przyjaciele. Skończyła nauki polityczne, socjologię i literaturę, myślała o dziennikarstwie. Jej agent powiedział jednak wtedy: „Poczekaj, spotkaj się z Derekiem Jarmanem”. Był pisarzem, poetą, malarzem, scenarzystą i reżyserem. Estetą i erudytą. Gejem, czego nigdy nie ukrywał, choć w Wielkiej Brytanii do 1967 roku kontakty homoseksualne uznawano za przestępstwo, a przez kolejne lata nawet samo przyznawanie się do nieheteronormatywnej orientacji nie było bezpieczne. Jako pierwszy reżyser na Wyspach Jarman otwarcie zajmował się w kinie tematyką gejowską. Jego pierwszy film z 1975 roku, nakręcony w całości po łacinie, to homoseksualna interpretacja legendy o świętym Sebastianie.
Z Tildą natychmiast stali się przyjaciółmi. Dostrzegł w niej najbardziej oryginalną i odważną dziewczynę w jego świcie outsiderów. Od początku wchodziła w najtrudniejsze artystyczne projekty. Wspomina: „Byliśmy kompletnymi przedszkolakami, a przy Dereku Jarmanie staliśmy się twórcami filmu”. Gdy w 1985 roku przymierzał się do nakręcenia dramatu biograficznego „Caravaggio”, powierzył jej rolę Leny, która razem z malarzem i pozującym do jego obrazów modelem tworzą miłosny trójkąt. Już debiutując na dużym ekranie, Tilda Swinton pokazała, jak ciekawą i wielowymiarową jest aktorką. Potrafiła być w jednej chwili piękna i uwodzicielska, zaraz potem odstręczająca. Jednocześnie dzika i subtelna. Naiwna i wyrachowana. Jej androgyniczna uroda intrygowała i niepokoiła.
Nauczyła się wtedy, że praca nad filmem powinna być nieustającą rozmową, czasami kłótnią. Miała poczucie, że z ich dyskusji rodziły się wielkie rzeczy. Wszystko potrafili przetworzyć w sztukę. Mieli niski budżet, mało czasu, a gdy zaczęli zdjęcia w starej latarni morskiej, okazało się, że w sąsiedztwie ktoś przez cały dzień wali młotem. Prośby, by przestał, nie przyniosły rezultatu. Ekipa próbowała nawet częstować mężczyznę alkoholem, by jego zapał do pracy osłabł – ale na próżno. Wymyślili więc, że miarowe uderzenia młota wykorzystają w ścieżce dźwiękowej.
Przy Jarmanie Tilda Swinton zrozumiała, na czym polega praca nad filmem niskobudżetowym. Dziś tak o tym mówi: „Jeśli masz ogromny budżet, w scenariuszu jest scena rozgrywająca się w pełnym słońcu, a pada deszcz, czekasz trzy tygodnie, aż przestanie. Jeśli nie masz pieniędzy, musisz zaprzyjaźnić się z chaosem. To najważniejsza różnica”.
Tuż po ukończeniu „Caravaggia” u Jarmana rozpoznano zakażenie wirusem HIV. Zanim zmarł w 1994 roku, zdążyli zrobić z Tildą jeszcze sześć filmów. Dziś aktorka mówi o swoim przyjacielu: „Był człowiekiem, który ludziom mojej generacji dał ogień”. I po latach z satysfakcją stwierdza, że zajął we współczesnej kulturze ważne miejsce, choć jego filmy można było oglądać tylko w kinach studyjnych, a jeśli w telewizji, to późno w nocy.
Zobacz też: Te gwiazdy mają prawdziwie królewskie korzenie!
Ja nie mam kariery, ja mam życie
Po śmierci mistrza i przyjaciela poczuła pustkę, na dwa lata wycofała się z aktorstwa. Wcześniej jednak odniosła jeszcze jeden sukces, grając w „Orlando” według Wirginii Woolf. Reżyserka Sally Potter powierzyła jej główną rolę – arystokraty skazanego na wieczną młodość, który w połowie 400-letniego życia zmienia się z mężczyzny w kobietę. Rola przyniosła jej wielki rozgłos i uczyniła specjalistką od postaci dwuznacznych, nieoczywistych. Wielu reżyserów chciało z nią teraz pracować, ona jednak wybierała przede wszystkim te propozycje, które były zgodne z jej potrzebą artystycznej wolności i wizją kina jako prawdziwej sztuki. Stała się ikoną i ambasadorką kina niezależnego i artystycznego. Nie tylko występowała w takich filmach, ale też współpracowała przy tworzeniu scenariuszy, pomagała zdobyć fundusze i namawiała innych aktorów do wejścia w projekt.
Podział na filmy, które są sztuką, i te, które nie są, nie przebiega u niej jednak według prostych kategorii: hollywoodzkie hity to kino złe, filmy artystyczne, niezależne to kino dobre. Takiego myślenia „w poprzek” nauczył ją brytyjski reżyser Michael Powell. Kiedyś w rozmowie spytał, jaki film oglądała podczas lotu do Nowego Jorku i czy był dobry. Odpowiedziała: „Nie był, to »Batman«”. Reakcja Powella zapadła jej w pamięć: „Mylisz się, »Batman« jest dobry. Każdy film, który kreuje własny świat, jest dobry”.
Dziś aktorka mówi: „Nie chodzi o to, czy ja w tym świecie chcę być, czy film jest dobrze zrealizowany. Chodzi o sam gest tworzenia”. To powód, dla którego przyjmowała role drugoplanowe w hollywoodzkich produkcjach. Drugi to pieniądze. Tilda przyznała kiedyś, że nie stać jej na mieszkanie w Londynie, jest dla niej zbyt drogi. W „Niebiańskiej plaży” zagrała u boku Leonarda DiCaprio, w „Vanilla Sky” z Penelope Cruz i Tomem Cruise’em, w „Opowieściach z Narnii” była Białą Czarownicą. Za rolę w filmie „Michael Clayton” dostała Oscara. Ale zdarzało się jej, że wychodziła na plan, rozglądała się wokół z pogardą i mówiła do siebie: „Co ty, do diabła, tu robisz? Kiedy wreszcie zagrasz w czymś porządnym?”.
Najlepiej jej się pracuje z przyjaciółmi, a tych ma sporo. Zaprzyjaźniła się m.in. z Lucą Guadagnino, z Jimem Jarmuschem i Wesem Andersonem. Niedawno do tego grona dołączył Pedro Almodóvar. „Moje życie jest dziwną kombinacją możliwości, które stwarzają mi przyjaciele, i własnych marzeń. Najciekawiej jest, gdy jedno z drugim się łączy”. Jako przykład podaje „Grand Budapest Hotel”: „Kiedy Wes Anderson zaproponował mi, bym zagrała 84-letnią hrabinę, byłam akurat z moją matką, która umierała. Myślałam wtedy dużo o śmierci. Czasem film w bardzo intymny sposób zszywa się z moim życiem. Krótko mówiąc, ja nie mam kariery, ja mam życie. Podążam za nim”.
Najlepsze role Tildy Swinton
W styczniu 2020 roku „Guardian” opublikował ranking jej najlepszych ról, liczący 66 pozycji. Na pierwszym miejscu wstrząsający dramat psychologiczny „Musimy porozmawiać o Kevinie”. Swinton gra tam matkę próbującą zbudować więź z pierworodnym synem, w którym odkrywa narastającą skłonność do manipulacji, okrucieństwa i sadyzmu. Aktorka genialnie pokazała w swojej bohaterce niepewność, frustrację, w końcu narastającą panikę i cierpienie. Ale to nie jest do końca pozytywna postać. Tilda Swinton lubi w swoich rolach nieoczywistość. Ciekawią ją ludzie, którzy nie mają gotowych odpowiedzi, stoją na krawędzi.
Na drugim miejscu znalazł się „Orlando”. Reżyserka Sally Potter wykorzystała wtedy wszystkie atuty androgynicznej urody Tildy Swinton. Jej postać po przemianie z mężczyzny w kobietę budzi się rano i stwierdza: „Jestem tą samą osobą. Żadnej różnicy”. Twórcy długo nie mogli znaleźć funduszy na tę produkcję, słysząc: „Po co robicie film kostiumowy, kogo to dzisiaj obchodzi?”. Tilda mówi dziś o „Orlando” jako o filmie niezwykle ważnym, obowiązkowym do obejrzenia. W latach 90. dał początek kinowi qeerowemu, ale jego głównym tematem jest nie tyle gender, co w ogóle wolność.
Trzecie miejsce zajął dramat psychologiczny „Nienasyceni”, który reżyserował Luca Guadagnino. Krzyżują się tu zazdrość, zaborczość i pożądanie, a Swinton jako gwiazda rocka, która straciła głos, wszystkie te emocje wygrywa w przejmujący sposób, prawie nie mówiąc. Bardzo jej się spodobało, gdy ktoś ją kiedyś porównał do Bustera Keatona, gwiazdora niemego kina. Przyznaje, że miewa trudności z wyrażeniem słowami tego, co czuje, i nieraz woli to przekazać mimiką i gestem.
Czytaj też: Truposze nie umierają. Jim Jarmusch w przegranej potyczce z żywymi trupami
Tilda Swinton i jej córka Honor Swinton Byrne
Tilda Swinton: partner, dzieci, życie prywatne
W listopadzie Tilda Swinton skończyła 61 lat. Mieszka ze swoim partnerem, artystą Sandrem Koppem w domu w Nairn w Szkocji, wśród lasów i jezior. Zajmuje się ogrodem. Hoduje psy. Śpiewa w miejscowym chórze. Ma córkę i syna, 23-letnie bliźnięta, których ojcem jest szkocki dramatopisarz John Byrne (mimo rozstania do dziś się z nim przyjaźni). Nie wysłała dzieci do szkoły z internatem. Uważała, że to bardzo ważne, by były blisko rodziców i czuły się kochane. W ich domu nigdy nie było telewizora. Nie oglądało się bajek Disneya, tylko filmy Hitchcocka. Honor i Xavier chodzili do alternatywnej szkoły, w której nie ma egzaminów, ocen i stresu, za to duży nacisk kładzie się na zajęcia praktyczne. Dzieciaki na lekcjach budowały kajaki i ogrodzenia dla owiec, robiły noże, karmelizowały cebulę… Szkołę założyła sama Tilda.
Córka Tildy, Honor Swinton Byrne, niedawno zadebiutowała na ekranie, grając główną rolę w filmie „Pamiątka” nagrodzonym na festiwalu w Sundance. Ale Honor nie myśli o aktorstwie, po zakończeniu zdjęć wyjechała jako wolontariuszka do Afryki – tak jak zrobiła w młodości jej matka: Tilda w latach 1979–1980, zanim poszła na uniwersytet, uczyła dzieci w Kenii angielskiego. Dzisiaj Swinton patrzy na swoje dzieci i przypomina sobie siebie w ich wieku, gdy nie miała pojęcia, jak będzie wyglądała jej przyszłość. Do dziś lubi nie wiedzieć, co będzie robiła następnego dnia. Wśród zasad, którym pozostaje wierna, bo nie ograniczają jej wolności, jest i taka: „W naszej rodzinie wymyślamy nasze życie na bieżąco”.
Tilda Swinton i Sandro Kopp