Reklama

Przez osiem lat Michelle Obama była najpopularniejszą pierwszą damą Ameryki. „Moje życie to dowód na to, że amerykański sen wciąż istnieje”, pisze Michelle w swojej bestsellerowej autobiografii „Becoming”. Ten spełniony sen miał jednak swoją cenę. W książce szczerze opisuje, jak ambicje polityczne jej męża odbiły się na ich małżeństwie i na życiu ich córek. I czy sama chce zostać prezydentem. O tym w najnowszej VIVIE! napisała Zuzanna O’brien.

Reklama

Obamowie mieli wszystko, o czym mogło zamarzyć młode małżeństwo: najlepsze wykształcenie, świetne kariery i wizję tego, że życie będzie tylko lepsze. Wsparcie najbliższych i przyjaciół. Oboje zrezygnowali z lukratywnych posad prawniczych na rzecz pracy, która znaczyła coś więcej – Barack zaangażował się w politykę na stopniu stanowym, Michelle pracowała na uniwersytecie. Czekali tylko na dzieci. Dzień, w którym Michelle odkryła, że jest w ciąży, był jednym z najszczęśliwszych. Kilka euforycznych tygodni później przyszedł jednak ten najgorszy.

„Okazało się, że dwoje ludzi, którzy chwytają życie garściami i pracują jak szaleni, nie może sobie po prostu wymyślić, że zajdą w ciążę i będą mieli dziecko”, pisze w swojej książce Michelle. „Miałam 34 lata i czułam, że przegrałam, że zawiodłam siebie i jego”, mówiła w wywiadzie dla programu „Good Morning America”. „Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak powszechne są poronienia, szczególnie w pierwszym trymestrze. Skąd miałam wiedzieć – przecież nikt o tym głośno nie mówił! Nikt też nie mówił, że to bolesne, samotne doświadczenie, po którym nie możesz się pozbierać. Ja nie mogłam”.

Rzuciła się w wir pracy, ale marzenia o dzieciach były żywsze niż kiedykolwiek przedtem. Po kilku latach stało się jasne, że nie obędzie się bez pomocy lekarzy. Malia i Sasha przyszły na świat przez zapłodnienie metodą in vitro. Ich rodzina była w komplecie. Tylko że Michelle wciąż nie wiedziała, czy jej pomysł na rolę żony, kobiety kariery, a teraz również matki ma szanse na powodzenie. Czy to możliwe, żeby właśnie jej udało się to wszystko pogodzić?

Jestem tego warta

„Kiedy dorastałaś, tak jak ja, w latach 60. i 70., »żona« była gatunkiem białej kobiety z telewizyjnych
sitcomów: radosną, w gorsecie, starannie uczesaną. Były gospodyniami domowymi, opiekowały się dziećmi, a obiad czekał gotowy na kuchence. Oglądałam te programy w dużym pokoju naszego domu na Euclid Avenue, gdy moja niepracująca matka przygotowywała obiad, a tata odpoczywał po dniu pracy”, pisze w swojej książce Michelle Obama. Ona chciała czegoś więcej.

Michelle LaVaughn Robinson dorastała w południowej części Chicago, w małym mieszkaniu na pierwszym piętrze domu należącego do jej cioci Robbie. Ciocia była nauczycielką gry na fortepianie, kobietą na równi fascynującą, co niezależną. Jej babcia, prowadząca księgarnię religijną, była dla niej wzorem bizneswoman. „Jeśli mam w sobie coś z mądrości mojej matki, niezależności ciotki Robbie i pewności siebie mojej babki, to nie radzę sobie najgorzej”, powiedziała Michelle w wywiadzie dla „Guardiana”. W szkole była najlepszą uczennicą, a ubieganie się o stypendia przyjmowała jako oczywistość. College, do którego musiała dojeżdżać dwie godziny w jedną stronę, był jednak szokiem.

Po raz pierwszy zobaczyła uczniów, którzy przyjeżdżali na zajęcia własnym bmw i mieszkali w ekskluzywnych loftach. Innych przywoziły do campusu prywatne limuzyny. „Zostałam wychowana z silnym poczuciem własnej wartości i tego, kim jestem, ale wtedy zadawałam sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dobra?”, pisze Obama. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, postanowiła być najlepsza na roku. Dość szybko jednak zorientowała się, że dzieci bogatych rodziców nie miały pojęcia o ekonomii, finansach i polityce, a jej własna wiedza i doświadczenia dorastania w ubogiej rodzinie są atutem, bo wzbogacają ją o inną perspektywę postrzegania świata. I że nie stara się udowodnić czegoś innym, ale sobie samej.

„Musiałam jednak odrobić te lekcje na nowo, kiedy byłam starsza i kiedy moja rodzina wkroczyła w sferę życia publicznego”, mówiła Michelle w rozmowie z Miriam González Durántez z organizacji charytatywnej Inspiring Girls. „Byłam atakowana przez ludzi, którzy nigdy mnie nie spotkali, ale chcieli odmalować mnie w jak najgorszym świetle. Krytykowali mój wygląd, to, jak mówiłam, moją figurę. I to bolało. Nie boję się do tego przyznać. Więc nawet kiedy miałam ponad 40 lat, musiałam od nowa nauczyć się, że ludzie, którzy chcieli mnie poniżyć, nic nie znaczą. Bo ja sama znaczę wystarczająco dużo”.

Cena lepszej sprawy

Barack Obama był z innego świata. Wychowany w mieszanej rasowo rodzinie, w różnych krajach, trochę poza układami, wolnomyśliciel i idealista. Kiedy pojawił się w firmie prawniczej Sidley Austin, w której Michelle robiła karierę jako prawniczka korporacyjna, przydzielono mu ją jako mentora. Była uprzejma, ale sceptyczna. On na pewno sobie poradzi, wystarczy na niego spojrzeć – dla tego faceta nie ma rzeczy niemożliwych. Chodzi, jakby nigdy nigdzie się nie spieszył, jakby świat należał do niego. Ona natomiast wciąż nie mogła uwierzyć, że przed trzydziestką miała dyplomy z Princeton i Harvardu, zarabiała więcej niż jej ojciec przez całe życie i jeździła nowym saabem. Kiedy udało mu się wreszcie namówić ją na wspólną kolację, pojawił się w jej biurze mokry jak wydra, bo nie wziął parasola.

Poza tym się spóźnił! Ale musiała przyznać, że miał zniewalający uśmiech… „Michelle była jedyna w swoim rodzaju. Silna, szczera, uczciwa. Ktoś, na kogo zawsze mogłem liczyć”, powiedział Obama na promocji książki żony w Waszyngtonie, na której pojawił się niezapowiedziany, ale z bukietem róż. „Wiedziałem też, że jeśli ta kobieta byłaby matką moich dzieci, nasze potomstwo będzie niezwykłe”, dodał przycupnięty na oparciu fotela żony, czule kładąc jej rękę na ramieniu. Zebrani w auli po raz kolejny zobaczyli to, co wszyscy mogliśmy obserwować przez lata – Obamowie nigdy nie stronią od okazywania sobie czułości. Trzymają się za ręce, obejmują się, kładą sobie ręce na kolanach. Wspierają się małymi gestami, dotykiem, uśmiechem. Tak wygląda miłość.

„Mimo moich wszystkich obaw po naszym pierwszym pocałunku poczułam, że spada mi z ramion wielki ciężar”, pisze w autobiografii Michelle. „Od tego momentu wiedziałam: to jest mój mężczyzna”. Pobrali się w kościele, do którego chodziła z całą rodziną od dziecka. Podróży poślubnej nie było, bo Barack wyjechał na trzy miesiące na Bali, żeby pisać książkę. Michelle siedziała u mamy i zastanawiała się, czy jej marzenia o ideale współczesnej żony są wciąż aktualne.

Zdecydowała się zrezygnować z kariery prawniczki na rzecz pracy w sektorze publicznym, w biurze burmistrza Chicago. Barack wspierał ją na każdym kroku. „Pieniądze – przekonywał – nie są najważniejsze”. On pragnie zaangażować się w politykę na stopniu stanowym. Jest tyle spraw, o które należy walczyć, że nabijanie sobie kabzy jako adwokat lub syndyk byłoby niemoralne. Michelle przyłączyła się do kolejnych kampanii męża: najpierw do senatu stanowego, a później do krajowej Izby Reprezentantów. Z profesjonalnym uśmiechem odwiedzała przyszłych wyborców, nie cierpiąc każdej minuty. To przecież jej praca, wtedy już na Uniwersytecie w Chicago, utrzymywała ich oboje. Jedyny plus, oprócz wspierania męża? Odwiedziła tyle prywatnych domów, że „miała mnóstwo inspiracji, jak odnowić swój duży pokój”.

Randka z mężem

Jej córki powoli wychodziły z wieku niemowlęcego, a Michelle czuła, że jeśli czegoś nie zmieni w swoim życiu, to oszaleje. Barack wracał do domu dopiero przed północą. Dzieci widywał głównie w weekendy. Jej życie zamieniło się w kierat bez wytchnienia, w którym nie było czasu ani na miłość, ani nawet na własne myśli. „Siedziałam przed pracą w samochodzie, jadłam kanapkę i miałam świadomość tego, że to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mam chwilę dla siebie. Byłam wykończona”, pisze. Jej matka chętnie opiekowała się wnuczkami, ale presja kariery politycznej męża i własnych zawodowych obowiązków Michelle powodowały, że ich wspólne życie stanęło na krawędzi kryzysu. Barack był zbyt zajęty, żeby zauważyć, że sprawy zmierzają w złym kierunku. To Michelle namówiła go na terapię małżeńską.

„Widzę mnóstwo młodych par, które szarpią się w związkach, bo oczekują od partnera jakichś zachowań, ale nigdy mu o tym nie mówią”, powiedziała w ABC News. „Mogę im powiedzieć, że państwo Obama, którzy kochają się całym sercem, też mieli takie problemy. Ale nad związkiem trzeba pracować, czasem ciężko. I my to robimy”.

„Przede wszystkim nauczyłam się tego, że to ja sama jestem odpowiedzialna za moje szczęście. To nie mój mąż ma zgadywać, czego chcę – to ja muszę to komunikować i zadbać sama o siebie”, pisze była pierwsza dama. Przestała organizować życie domu tak, aby ułatwić mężowi bycie tatą. Dziewczynki chodziły spać o określonej porze – jeśli chciał im poczytać na dobranoc, to musiał się postarać, aby wrócić na czas. Zaczęła chodzić rano na siłownię, czego odmawiała sobie od lat, i dotarło do niej, że Barack też robi na śniadanie świetne naleśniki i potrafi wyprawić dzieci do przedszkola. Seria spotkań z psychologiem nauczyła ich oboje też tego, jak ponownie zwrócić uwagę na to, co między nimi najważniejsze. Od tamtej pory co najmniej raz na miesiąc umawiają się z mężem na randki – na kolację, koncert, tańce, spacer. Cokolwiek, co sprawia im obojgu przyjemność. Nie zarzucili tego zwyczaju przez wszystkie lata pobytu w Białym Domu. Ich ochrona wiedziała, kiedy dyskretnie odwrócić wzrok.

Rola bez scenariusza

„Do dziś rechoczemy się z Malią na to wspomnienie. Ona miała wtedy dziewięć lat, a Barack, kładąc ją spać, zapytał, czy jej zdaniem powinien startować w wyborach prezydenckich. »Jasne, tato«, odpowiedziała mała i zasnęła jak kamień”, mówiła Michelle. O ile dzieci nie mogły mieć pojęcia, jak ta decyzja wpłynie na ich życie, o tyle ich matka zdawała sobie z tego sprawę aż zbyt dobrze. Panicznie bała się jednak, jak wpłynie to na przyszłość jej dzieci. Patrząc na Malię, która obchodziła swoje urodziny na jednym z wieców wyborczych, po raz kolejny zadawała sobie pytanie, czy podjęli dobrą decyzję. Czy fakt, że musi umawiać się z mężem na telefon przez sztab asystentów, kiedykolwiek stanie się normalny?

Jedno było oczywiste: skoro mają mieszkać w Białym Domu, to nie znaczy, że ich córki mają być traktowane jak księżniczki. Mają słać swoje łóżka, sprzątać pokoje i nie zawracać głowy służbie. Michelle chętnie skorzystała z zaproszeń Hillary Clinton i Laury Bush i kilkakrotnie spotkała się z nimi, aby przedyskutować zorganizowanie życia rodzinnego w Białym Domu. Te spotkania zaowocowały pozornie nieprawdopodobną przyjaźnią – Michelle i Barack do dziś utrzymują bliskie stosunki z Bushami. Kiedy Michelle oferowała tę samą pomoc Melanii Trump, spotkała się jednak z chłodną odmową.

Jako pierwsza dama Michelle wiedziała, że jej rola nie ma napisanego scenariusza. To od niej zależało, czy będzie wyłącznie dekoracją dla prezydenta, czy zaznaczy swoją obecność i w jakie sprawy się zaangażuje. Ich wybór nie był przypadkowy: pomoc rodzinom wojskowych weteranów, walka z otyłością dziecięcą – do tej pory temat tabu, kampania na rzecz sportu i zdrowego odżywiania w szkołach i przede wszystkim wspieranie edukacji dziewcząt i kobiet. Przemawiała w tej sprawie w szkołach podstawowych i na Oxfordzie. W Chinach i w RPA. Zabierała ze sobą w podróże służbowe swoje córki, aby pokazać im problemy w innych częściach świata. Zasiadała przy stole z prezydentami, a członków brytyjskiej rodziny królewskiej zalicza dziś do grona bliskich znajomych. Fakt, że na spotkaniu z królową Elżbietą II serdecznie ją objęła, wzbudził obawy, że złamała protokół, ale pałac Buckingham temu zaprzeczył. Panie rozmawiały po prostu o niewygodnych butach, w których muszą się stawiać na oficjalnych galach.

Przez osiem lat na stanowisku pierwszej damy Michelle Obama stała się najbardziej popularną kobietą w Ameryce – niejednokrotnie przewyższającą popularnością własnego męża – i jedną z najbardziej popularnych i wpływowych kobiet świata. Nie tęskni jednak za Białym Domem: „Dom to ludzie, którzy w nim mieszkają: my, nasze wartości, miłość i przyjaźń. Zabraliśmy to ze sobą”, mówiła Oprah Winfrey. O prezydencie Trumpie wypowiada się niechętnie, ale nie ma zamiaru wybaczyć mu podania w wątpliwość tego, że Barack urodził się w USA, czym naraził jej rodzinę na niebezpieczeństwo. Rozwiewa też nadzieje tych, którzy chcieliby ją zobaczyć w wyścigu o fotel prezydenta.

Dziś już nie musi ukrywać swojej niechęci do polityki i absolutnie zaprzecza, że ma zamiar starać się o ten urząd. Teraz jest czas na planowanie jej dalszej kariery w kampanii na rzecz edukacji kobiet i na podsumowanie ostatnich lat. „Przez osiem lat byliśmy tak zajęci robieniem wszystkiego, jak należy, że nie mieliśmy czasu na zastanowienie się nad tym, czego dokonaliśmy. I dopiero niedawno pewnego wieczoru mogłam spojrzeć na mojego męża i powiedzieć: »Człowieku, wykonałeś jedną z najtrudniejszych robót na świecie!«”, powiedziała na spotkaniu w Waszyngtonie. Prezydent Obama przypomniał jej jednak, że widzowie przyszli tam nie po to, żeby słuchać o nim. „Ja tu tylko wpadłem jak Jay-Z na koncert Beyoncé. Wiecie, kiedy on się pojawia na scenie na jej wyprzedanym tournée. Bo jest »Crazy in Love« – oszałały z miłości”.

Reklama

Tekst ZUZANNA O’BRIEN

Reklama
Reklama
Reklama