„To było wycieńczające przeżycie”. Marek Kondrat o kultowej roli Adasia Miauczyńskiego w „Dniu świra”
Marek Kondrat, jeden z najwybitniejszych polskich aktorów, kilka lat temu zrezygnował z aktorstwa na rzecz... wina. W rozmowie z Magdaleną Felis w najnowszym numerze magazynu „Uroda życia” wspomina, jak ciężkim kawałkiem chleba jest granie i opowiada, ile kosztowała go rola Adasia Miauczyńskiego w „Dniu świra”.
Magdalena Felis: Rozumiem, że aktorstwo nie dało panu nigdy tej prawdziwej radości?
Marek Kondrat: Najtrudniej w tym zawodzie jest znaleźć równowagę między sceną czy planem filmowym a życiem. Żeby nie powielać planu w życiu, umieć być wśród ludzi zwyczajnie. Przebywanie w roli, mimo że jest doraźne, ma niezwykle wysoką amplitudę emocjonalną. Człowiek, wcielając się w czyjeś życie, żeby być przekonującym, łapie pewne cechy tej obcej postaci albo odnajduje w sobie jakieś do niej podobieństwa. To są zdarzenia często niebezpieczne. Jest coś takiego, o czym mówi Jakubik. To jest uporczywe i natrętne: że opuszczając jedno wcielenie, jeden życiorys, czekamy na następny. Właściwie ciągle czekamy: na jakiś efekt, emocję końcową. Więc jak ta kurtyna spadnie, jest moment spełnienia, post coitum, który otacza nas smutkiem. To są męczące hausty. Coś niesłychanie demolującego. A potem pojawiają się nowe telefony, jakiś nowy tytuł, wyobraźnia zaczyna pędzić. Jest zresztą na ogół o wiele ciekawsza niż sama realizacja. Potem następuje to spełnienie i tak dalej, i tak dalej. Jeżeli dobrze kojarzę, mam ponad sto takich zdarzeń na planie filmowym, to można sobie wyobrazić częstotliwość: mniej więcej pół roku normalnego życia, pół roku przed kamerą. To jest wycieńczające.
Magdalena Felis: Które z tych ponad stu wcieleń okazało się najbardziej wycieńczające?
Marek Kondrat: Bez wątpienia Adaś Miauczyński z „Dnia świra”. Jak bardzo kosztowne to było przeżycie, odkryłem właściwie już w trakcie zdjęć, kiedy po półmetku mówiłem Markowi Koterskiemu, że go zabiję deską z gwoździem, jeśli jeszcze chwilę będziemy pracowali razem.
Do wszystkich emocjonalnych eksperymentów, które – jak się okazało – angażowały bardzo głębokie prywatne pokłady, dochodziła obscena niektórych scen. Wystarczy, że sobie wyobrazimy, jak wygląda scena wypróżniania się pod krzakiem, kiedy dzieje się to na prawdziwym osiedlu. Albo scena, w której krzyczę obelżywe słowa do robotników, rozbijających młotem chodnik, a z okna obok odzywa się starsza pani: „Panie Marku, niechże się pan uspokoi! Oni tak codziennie walą”.
Magdalena Felis: Adaś Miauczyński wszedł do kanonu polskich postaci filmowych. Nie mogę wciąż uwierzyć, jak różny jest odbiór „Dnia świra” wśród Polaków i jednocześnie jak ludzie ze skrajnie odmiennych środowisk utożsamiają się z tą postacią.
Marek Kondrat: Adasia poczęliśmy razem z Markiem kilka lat wcześniej w „Domu wariatów”.
Od tamtej pory Marek przysyła mi zawsze swoje scenariusze i wtedy budzi się we mnie ten bohater i zaczyna wyżerać mi kiszki. To trochę tak, jak ze zbliżającym się sezonem narciarskim – kto jeździ na nartach, ten wie – otwieramy szafę, patrzymy na buty narciarskie i od razu zaczynają nas boleć piszczele. Bez zakładania! I tak jest z tymi scenariuszami: czytam pierwszą stronę i zaczyna się ból żołądka.
Więcej przeczytacie w najnowszym numerze URODY ŻYCIA. W kioskach od 9 grudnia
Polecamy też: O seksualnej rewolucji i kobietach. Maria Sadowska promuje film o Michalinie Wisłockiej w nowej „Urodzie Życia”