Poruszające wyznanie Macieja Stuhra w książce Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery
„Rozstałem się z alkoholem. Swoje wypiłem, nabawiłem się tym”
Stuhrmówka” to 100% Stuhra w … książce. Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery to wydanie poszerzone o rozmowy tyczące ostatnich czterech lat. Maciej Stuhr w rozmowie z naszą dziennikarką Beatą Nowicką opowiada z niewiarygodnym poczuciem humoru o tym, co zmieniło się w jego życiu: ponownie się ożenił, po raz drugi został ojcem, zagrał wiele ciekawych ról, zrobił doktorat, stał się solą w oku partii rządzącej. I porzucił alkohol!
Fragmenty książki „Stuhrmówka. A imię jego czterdzieści i cztery”
BEATA NOWICKA: Panie Maćku, ma pan nową rodzinę i naprawdę widać, że jest pan szczęśliwy. Ale zanim człowiek stworzy sobie ten azyl, strasznie musi się umęczyć. „Ty chcesz jakiegoś pieprzonego Zawiszy, kurwa, Czarnego na koniu białym” krzyczy pan w „Planecie Singli 2” do swojej ukochanej.
Często czegoś pragniemy, bo taka jest moda, bo ktoś nam wmówił, że właśnie tego powinnyśmy pragnąć. Na szczęście z wiekiem, z doświadczeniem człowiek dojrzewa, żeby zrozumieć, że przecież ja tego w ogóle nie chcę. Tak naprawdę potrzebuję czegoś zupełnie innego. Kogoś zupełnie innego. Innego stylu życia. Innego samochodu... A może ja chcę jeździć skuterem?
I jeździ pan.
No właśnie o tym mówię.
Sięgnę po papierosa gdyż proszę pani, do bilansu 44 latka możemy dodać, że rozstałem się z alkoholem. I zacząłem palić. Coś trzeba było wybrać.
To poważna decyzja, mam na myśli alkohol, oczywiście.
Doszedłem do tego, że szkoda życia na picie. Chciałbym przeżyć jeszcze bardziej świadomie drugą połowę. Nie odrealniać się niepotrzebnie.
Ładnie pan to ujął.
Może nie każdy ale duża część społeczeństwa przez to przechodzi i albo w tym zostaje, albo gdzieś skręca. Ja skręciłem w trzeźwą stroną i jestem bardzo z tego zadowolony. Przy czym oczywiście worek anegdot pijackich zostaje i każde kolejne pokolenie coś do niego dorzuca. Opowiadałem pani o scenie z „Gliny”, jak siedziałem w samochodzie i czekałem na śmierć kolegi.
Nie.
Kręciliśmy film „Glina” w odcinkach, gdzie występowałem u boku mojego guru z dzieciństwa, z Teatru Starego, Jerzego Radziwiłowicza. Grałem jego adepta i w pierwszej serii towarzyszył nam w zespole śledczym, oprócz niezastąpionego Jacka Braciaka, komisarz grany przez Roberta Gonerę. Scenarzysta raczył go uśmiercić w szóstym odcinku. Na warszawskim Powiślu miało dojść do kręcenia tej niezwykle dramatycznej sceny: podjeżdżam samochodem typu Polonez, jeśli dobrze pamiętam, za nami podążają złoczyńcy, zatrzymujemy się, komisarz grany przez aktora Gonerę wychodzi z samochodu, ja zostaję, oni toczą jakiś wstrząsający dialog, po czym padają strzały, wybiegam z samochodu i widzę truchło mojego partnera leżące na mokrym asfalcie. Scena jest dość długa, bo jak jest strzelanina, zawsze trwa to pięć razy dłużej niż wszystko inne, co i tak trwa długo.
Dochodzi do realizacji tejże sceny. Jak pani już wie, moje zadanie aktorskie polegało na podjechaniu samochodem, zaparkowaniu go, przeczekaniu całego dialogu, a na koniec wyjściu i odegraniu wstrząsającej sceny nad truchłem. Była bardzo mało przyjazna listopadowa aura, zimno jak sukinkot, a ja w owym czasie byłem człowiekiem rozpoczynającym swoje przygody z napojami wyskokowym. No więc ponieważ czekała mnie cała noc w zimnym Polonezie i nie miałam ani jednego słowa do wypowiedzenia, postanowiłem zaopatrzyć się w napój żołądkowo gorzki. Co też uczyniłem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podczas jednej z przerw pani odpowiedzialna za kostiumy wyciągnęła z mojej kieszonki w kurtce eliksir talentu i gdzieś go wyrzuciła. Więc pod koniec przerwy znowuż poszedłem do sklepu nocnego i zaopatrzyłem się w drugą butelczynę. Nie żeby się sponiewierać, tylko żeby przeżyć ten trudny czas. A że zaczęło być naprawdę zimno włączyłem sobie w Polonezie porządne ogrzewanie. Siedziałem tam bezczynnie jakieś trzy - cztery godziny sącząc eliksir talentu. Przed świtem wreszcie kolegę ubili.
Było już bardzo, bardzo późno, zimno, wiał wiatr, zaczął padać deszcz na to wszystko, więc trzeba było jak najszybciej to skręcić. Sprawa wydaje się banalnie prosta, nie wymagająca próby: „Maciek, no wiesz, tam wychodzisz, tu podchodzisz ...”. Padły stosowne komendy, klaps i ja proszę pani wychodzę z ciepłego Poloneza, w którym przebywałem w pozycji siedząc. Kiedy wyszedłem z tego gorąca do tego zimna, poczułem coś, czego nie czułem w środku, że świat ma dużo więcej wymiarów niż dwa. Ale kamera szła i musiałem wykonać czynność aktorską. Więc namierzam azymut na truchło i podążam w tym kierunku. Czego nie przewidziałem - i jakimś cudem nie zauważyłem - to tego, że tuż przy tylnim kole Poloneza stała gigantyczna betonowa donica, przeznaczona w miesiącach letnich na kultywację flory. Kością piszczelową prawej nogi raczyłem przydzwonić w tę donicę, zobaczyłem wszystkie gwiazdy, które mimo zachmurzonego nieba pojawiły mi się w całej swojej konstelacji i … zniknąłem na chwilę z kadru. Wiedziałem, że kamera idzie, więc jakoś się podniosłem, doczołgałem do kolegi i żywymi łzami zapłakałem nad jego zezwłokiem. Ujęcie zakończyło się wstrząsającym sukcesem i reżyser Pasikowski ogłosił koniec zdjęć.
Ta historia ma swój epilog, ponieważ kilka miesięcy później, na bankiecie pożegnalnym tego serialu, podszedł do mnie scenarzysta Maciej Maciejewski, który widział spore fragmenty zmontowanego materiału i dziękując mi za rolę, prawiąc przy tym kilka komplementów, być może nawet niezasłużonych, mówi: „Maciek, zagrałeś więcej niż ja napisałem w tej roli, ale za jedno muszę ci szczególnie podziękować. Stary, kurwa - że zacytuję- ta scena jak Gonera umiera! Ja pierdolę, co ty tam zagrałeś! A już ten pomysł, żeby zniknąć na chwilę za Polonezem i wszyscy widzowie myślą, że ty również zostałeś postrzelony i też umierasz, no to kurwa jest wart wszystkie pieniądze…”.
Dziękuję panie scenarzysto, cieszę się, że docenił pan mój wkład w kinematografię
Anegdota genialna, rozumiem, że więcej podobnych raczej nie będzie.
Są ludzie, którzy potrafią pić, są ludzie, którzy nie potrafią. Ja czasami umiałem, ale też często nie umiałem. Nie lubię robić rzeczy, których nie umiem.
Długo trwa już pan w abstynencji?
Rok.
No… Z dnia na dzień porzucił pan alkohol?
Od dłuższego czasu czułem, że muszę coś z tym zrobić, że to zabiera za dużo moich myśli, kombinowania, samokontroli. Czy mogę jeszcze jeden kieliszek, czy już nie? Za dużo energii zacząłem na to wszystko tracić. Stwierdziłem, że kilkanaście lat spożywania alkoholu być może wystarczy, swoje wypiłem, nabawiłem się tym. Poza tym z wiekiem alkohol przestaje działać na człowieka tak, jakby chciał, bardziej zaczyna truć niż rozweselać. Przestaje być zabawą, a staje się - ja mówię o sobie oczywiście, bo każdy ma swoje przygody…
… koniecznością?
Nawykiem, rytuałem, a czasami nawet koniecznością. „No, ale jak to?! Doktorat obroniłeś, 44 lata kończysz i co? Nie na- pi- jesz się?!”. Nie, nie napiję.
Żal panu czasami? Wokół rozbawione towarzystwo, a pan siedzi ze skwaszoną miną?
Nie, właśnie nie. Ciekawe jest to, że ludziom którzy piją, do których przez wiele lat się zaliczałem, trudno sobie wyobrazić życie bez alkoholu. Przeraża ich to. Sami siebie przerażają, z czego sobie nawet nie zdają sprawy. Jeszcze rok czy dwa lata temu w ogóle nie przyszłoby mi to do głowy. Po co, dlaczego? Bałbym się, że coś ważnego stracę. Ludzie pijący zawsze podejrzliwie traktują ludzi niepijących. Coś się za tym musi kryć. Trudno im przyjąć i dopuścić w ogóle taką możliwość, bo alkohol mocno trzyma ich w szponie.
A teraz jestem zdumiony, jakie to jest łatwe. Oczywiście trochę trywializuję, bo problem alkoholowy może być dużo trudniejszy, poważniejszy i dla niektórych naprawdę jest chorobą. Ale można też zabawić się w taką myśl: przecież to jest napój, to jest w szklance, to jest TYLKO coś do picia. Więc czy naprawdę nie mogę powstrzymać się od tego, żeby nie wypić jakiegoś napoju? Mogę. Jeżeli chcę.
Nie mam jednak ani takich ambicji, ani takiej potrzeby jak niektórzy koledzy, krzewienia abstynencji. Po prostu na tym etapie życie, na którym jestem dzisiaj, mi jest cudownie z abstynencją.