Ewa Błaszczyk: „Gdybym skupiała się na tym, co było, albo na tym dlaczego, nic bym nie zyskała” [WYWIAD]
Przypominamy rozmowę z aktorką — o stracie, nowym życiu i ratunkowym aktorstwie
- Redakcja VIVA!
„Jak żyć, to się zabierzmy do życia, pomyślałam. I otworzyłam wszystkie drzwi. Nie uważam, że należy umrzeć, bo ktoś odchodzi. Jeśli ta osoba, która odeszła, cię kochała, to nie chciałaby, żebyś trwała w rozpaczy. Poza tym ludzie, którzy wyszli z komy, opowiadają, że tam, gdzie byli, było tak fajnie, że nie chcieli wracać, więc też takiej osobie musisz dać powód, żeby chciała wrócić. Musisz coś zaproponować” – mówi Ewa Błaszczyk – aktorka, prezes Fundacji Akogo?.
Rozmowa z Ewą Błaszczyk ukazała się w „Urodzie Życia” 9/2016.
Anna Maruszeczko: W maju w Klinice Neurochirurgii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Olsztynie odbyły się cztery nowatorskie operacje zwiększające szanse na wybudzenie pacjentów. Implanty elektryczne, wszczepione do kręgosłupa na poziomie C2, C4, mają bodźcować mózg. Fundacja Akogo? dostała te operacje w darze od Japończyków. Twoja Ola od dwóch miesięcy ma ten implant. Widać poprawę?
Ewa Błaszczyk: To są drobniusieńkie rzeczy. Mniejsza spastyka w lewej ręce, lepsze trzymanie głowy, podążanie głową za dźwiękiem. Na efekty trzeba czekać. To jest proces.
Mikrozmiany?
Profesor Isao Morita, który wszczepiał stymulator Oli, powiedział, że pacjenci operowani w Japonii po tych zabiegach byli w stanie samodzielnie jeść, pić, nawiązywali kontakt z otoczeniem... Oczywiście nie wszyscy.
Ewo, widziałam, że ty, na zewnątrz siła spokoju, popłakałaś się przy tym Japończyku. Ze szczęścia?
Gdy masz do czynienia z naukowcem, który pracuje z pasją, to czujesz, że jesteś bliżej celu. Dlatego nie wytrzymałam, jak Morita zaczął mi mówić, ile razy w Japonii patrzył na zdjęcia, na dokumentację Oli, jak kombinował, co można zrobić. Kocham w ludziach taką otwartość, więc pękłam.
Bo nie ma takich ludzi za wielu?
Nie ma. Morita twierdzi, że te zabiegi nie są powszechne na świecie tylko dlatego, że niewielu lekarzy zajmuje się śpiączką. Ale i u nas spotkałam lekarzy, którzy zawsze szli do przodu, nie zasłaniają się procedurami, chcą – profesor Maksymowicz z Olsztyna, profesor Harat z Bydgoszczy, profesor Ząbek. W ogóle lubię kreatywnych ludzi, z empatią, z wyobraźnią, świrniętych, z jakimś fikokiem.
Jak to się stało, że ci japońscy lekarze przylecieli do Olsztyna?
Najpierw byli w Warszawie. Budzik dla dzieci już się kręci, a my jako fundacja robimy wszystko, żeby powstał Budzik dla dorosłych. Śledzimy, co w naszej dziedzinie – w diagnostyce i leczeniu komy – dzieje się na świecie, co dzięki rozwojowi medycyny jest już osiągalne. Z tym stymulatorem „żyję” już jakiś piąty rok. Doprowadziliśmy do tego, że w listopadzie 2015 odbyła się u nas międzynarodowa konferencja m.in. na temat tego, jak odróżnić stan minimalnej świadomości od stanu wegetatywnego.
Dlaczego to takie ważne?
Ponieważ tylko przy stanie minimalnej świadomości może mieć miejsce stymulacja. Chodziło o to, żebyśmy potrafiliokreślić, kto ma minimalną świadomość.
Jak można stwierdzić, czy u pacjenta są symptomy minimalnej świadomości?
Jest do tego odpowiednia aparatura. Kiedyś można było przeprowadzić takie badania tylko w Toruniu, gdzie Nina Mirończuk z Fundacji Światło prowadzi tak zwaną długą stację śpiączki. W tej klinice przebywają ludzie, którzy nie budzą się latami. Byłam u niej z Olą. I z Manią. Mieli tam CyberOko i kask EEG. To jest taki zestaw wyposażony w czujniki wyłapujące aktywność mózgu.
Na ekranie pojawia się zadanie do wykonania, na przykład przesunięcie myślą klocka. Powtarzając ćwiczenie, można określić, czy jednak istnieje jakaś świadomość. Najpierw zrobiła to Mania i przekonała się, ile umysłowego wysiłku to kosztuje. Później zobaczyliśmy, że Ola „przesuwa” czerwoną figurę na ekranie, że reaguje na polecenia, powtarza czynności. Dla Mani to był wstrząs. Najpierw, gdy zobaczyła tak wielu ludzi w komie w jednym miejscu, i potem, gdy dostała dowód, że w siostrze jest jakaś świadomość. To było 12 lat od urazu Oli!
Teraz CyberOko jest już w Budziku. Mamy już Eye Tracker, który dokupił nam Owsiak. Profesor Maksymowicz pracuje na tym sprzęcie ze swoim zespołem neurochirurgów w Olsztynie. Pacjentom puszcza się filmy, fotografie, coś, co szokuje, co interesuje. Widzisz na ekranie, gdy ten mózg „się zapala”. Wtedy po prostu jest dowód na to, że ktoś tam jest. I jest się do czego odwołać.
Czyli fundacja robi taką researcherską robotę, żeby odpierać krytykę niedowiarków, żeby nikt wam nie zarzucał, że robicie rzeczy bezsensowne?
Teraz nikt już nas raczej nie posądza o szarlatanerię, zależy nam jednak, by stworzyć front przychylnych lekarzy, dostosować prawo. Potrzebne są rozwiązania systemowe, bo bardzo łatwo dać nadzieję, ale jeśli ktoś umrze, to kto weźmie za to odpowiedzialność?
A ten Japończyk cudowny, jak on ci się objawił?
Isao Morita jest uczniem profesora Kanno, ojca metody wszczepiania elektrod do rdzenia. Lekarze japońscy zrobili 300 tego typu operacji. Opowiadali o tym na konferencji. Wykład każdego z panów można zobaczyć na naszej stronie. I te 60 czy 70 procent wybudzonych to oszałamiająca statystyka.
Pod okiem profesora Mority wykonano cztery operacje, w planie macie 15… To wszystko dzięki twojej fundacji. Niesamowite.
Oni przy okazji tej konferencji zobaczyli fundację, zobaczyli Olę, pojechali do Budzika. Pani Pobłocka zagrała im coś Chopina... (śmiech) I jak to zobaczyli, tak przejęli się całą sytuacją, że potem przyjechał Morita ze swoimi technikami. Reagowali bardzo emocjonalnie. Oznajmili, że nie wypada im brać za to pieniędzy.
Co na nich tak działa?
Przejmują się pacjentami. Na przykład spóźniliśmy się mocno do profesor Pobłockiej, ponieważ oni z wielką uważnością pochylali się nad każdą matką i każdym pacjentem w Budziku. To było po prostu clou programu. Fantastyczne!
Wchodzą w to holistycznie, głęboko?
To kompletnie inna kultura. Kanno zaczął swój wykład od tego, że nie ma medycyny bez filozofii i religii. Morita, jak mówił o Japonii, podał przykład operacji, gdzie wprawdzie nie było medycznego wskazania do wykonywania wszczepu, ale był „głęboki powód społeczny”. Europejsko-amerykańska kultura w ogóle nie jest w stanie wyprodukować takiego zdania.
W ślad za Moritą poszła firma Boston Scientific, która dała za darmo pierwsze cztery stymulatory. Jak to się uruchomiło medialnie, to tam, gdzie nocowali Japończycy, właścicielka hotelu odmówiła wzięcia pieniędzy. (śmiech) A my teraz składamy podziękowania w MSZ dla Fujita Health University. I to już będzie nawiązana współpraca między uniwersytetami.
Zobacz także: Ewa Błaszczyk o stanie zdrowia córki: „Już wykorzystaliśmy wszystkie możliwości”
Otwieracie okna, budujecie mosty!
Oni nawet zaczęli mówić, że chcieliby zrobić taki Budzik w Japonii.
A przez lata napotykałaś na mur.
Kpiny. Procedury. Niedowład: „A może jutro…”, a ja potrzebowałam na przedwczoraj. Teraz jest dużo łatwiej, dlatego że mamy do czynienia z pasjonatami. Gdy przyznano nam nagrodę WHO za nasz program wybudzania z komy, to mieliśmy już jakąś legitymację międzynarodową. Wiedziałam, że przyjdzie taki moment. Po konferencji przyszły maile od profesora Berningera, który pracuje nad modelowaniem i przeprogramowywaniem mózgu dorosłego człowieka, i od Laureysa z Liege (najnowsze metody diagnostyczne osób z zaburzeniami świadomości), że chcą współpracować.
Niebywałe!
Każdy z nich robi co innego, ale to się łączy. Mnie to strasznie kręci. Berninger zrekonstruował korę mózgową myszy w 24 godziny.
Jak wygląda Polska na tle świata, jeżeli chodzi o wybudzanie?
Teraz wygląda dobrze. Za chwilę będą jeszcze dwa wybudzenia. W połowie lipca minęły trzy lata od otwarcia Budzika i przez ten czas wybudziło się 29 osób. To jest 29 odzyskanych żyć! Oczywiście są ci, którzy się nie wybudzili w tym czasie, ale jeśli mają minimalną świadomość, to jest jeszcze szansa – stymulatory. Jak zrobimy tych 15 operacji i pokażemy, jakie są wyniki, to będziemy musieli się starać, żeby dopiąć to do systemu wybudzania ze śpiączki jako procedurę, czyli znowu legislacja.
Step by step. W Olsztynie jest też Laboratorium Medycyny Regeneracyjnej. Profesor Maksymowicz założył Fundację na rzecz Regeneracji Komórek Nerwowych, której jestem prezesem. I znowu: żeby praca nabrała rozmachu, następna konferencja, jaką chcemy robić, będzie poświęcona komórce macierzystej. Chcemy usystematyzować wiedzę na ten temat, bo jest spory chaos.
Czyli właściwie fundacja skupia wszystkich, którzy mogą być tym zainteresowani i mają do tego przekonanie, pasję?
Jesteśmy takim „super glue”. Ale pamiętam, że pierwszy raz powiedziałam to słowo przy Bożenie Walter, kiedy wyszła z inicjatywą, żeby połączyć wszystkie duże fundacje, zrobić taką falę informacyjną…
„Ponad podziałami”. Pamiętam. Dawno! Stanęły za tobą TVP, TVN, Polsat.
Gdy zrozumiałam, co ona do mnie mówi, wyszło ze mnie: „To ja polecę zaraz do tej publicznej i będę klejem”. Wszystkie telewizje, operatorzy sieci komórkowych razem. To był ewenement.
Umiałaś wychwycić sygnały, pójść za tym. I jednak spotykałaś ludzi, którzy pchali cię do przodu.
Mamy taką ochronę. Gdy jest jakieś tąpnięcie, wkrada się zwątpienie, to nagle się to odwraca, a my sami nie wiemy jak. Pamiętam, jak przyjechał Ralf Clauss z Londynu, który robił eksperymenty z zolpidemem (środek nasenny, który w przypadku ludzi w komie działa na odwrót – zwiększa świadomość), i też zwołaliśmy konferencję, media w ogóle na to nie odpowiedziały. Ale nagle dowiadujemy się, że po 19 latach obudził się motocyklista w Belgii i wszystkie kamery przyjechały do nas. (śmiech)
My w fundacji już wiemy, że nad tym projektem jest jakaś niebieska reżyseria.
Cudnie. Ale podejrzewam, że musiało potrwać, zanim ty, która wcześniej robiłaś w życiu zupełnie inne rzeczy, znalazłaś w sobie wiarę, przekonanie do tego, żeby energię życiową, swoją i innych ludzi, nakierować na wybudzanie?
Poniekąd nie miałam wyjścia. Bo zobacz, jak to wyglądało: jest chore dziecko, a nie ma placówki, w której mogłoby dostać właściwą pomoc, jest zdrowe dziecko, które chce mieć normalne życie. I nie masz męża – właśnie straciłaś połowę życia. I to się dzieje prawie jednocześnie. Skupiając się na tym, co było, czy na tym „dlaczego”, nic bym nie zyskała, bo z tego nic nie wynika. Więc musiałam myśleć do przodu. Przyjechał Gerstenbrand, który dobrze zna te historie i te rodziny.
Przyjechał, bo…
Bo konsultował Olę. Profesor Franz Gerstenbrand z kliniki w Insbrucku. Przyjaciółka, która mieszka w Wiedniu, jakimś cudem przekonała go, żeby przyjechał do Polski. On jest we wszystkich światowych publikacjach na temat komy. Narysował mi na szybko na serwetce w knajpie, o co poszło u Oli, i mówi: „Tu już jest poza szansą medyczną. Wybudzenie przechodzi w kategorię cudu. Proszę się skupić na zdrowym dziecku”.
Nie owijał w bawełnę...
Siekiera między oczy. Musiałam to przyjąć do wiadomości. Ale powiedział jeszcze coś: „Trafiło w panią”. Był zdziwiony, że nie ma w Polsce szpitala ani żadnego programu leczenia dzieci, które są długo w komie. „Jest pani osobą publiczną. Nie ma tego w systemie, więc proszę to zrobić”.
Podejrzewam, że nigdy wcześniej nie miałaś do czynienia z tą dziedziną. Musiałaś mieć za to co innego...?
Zawsze miałam organizację, bo tatuś mnie nauczył, że jak nie mam poniżej cztery, to jestem wolnym człowiekiem i on się nie wtrąca, więc musiałam się tak zorganizować…
...żeby mieć czwóreczkę i wolność?
Tak. Do tej pory bardzo cenię sobie wolność. Poza tym zawsze albo robię bardzo, albo odpoczywam i muszę wiedzieć po czym i przed czym.
Masz też chyba w sobie zawziętość, bo gdzieś wyczytałam, że nauczyłaś się roli po francusku, nie znając francuskiego, i nikt się nie zorientował! A to nie była rólka, tylko Joanna d’Arc.
Potem uciekałam po krzakach przed dziennikarzami, żeby ze mną nie przeprowadzali wywiadów po francusku. (śmiech) Mam przyjaciółkę, Ewę Stanek, która świetnie zna francuski, więc dosłownie układała mi mięśnie gardła. Trenowałyśmy to cztery miesiące.
Niewykonalne okazało się wykonalne?
Taka przygoda młodości. Pewnie teraz bym czegoś takiego nie zrobiła.
Nie, nadal robisz rzeczy niewykonalne. Poszłaś za tym, co powiedział ci profesor, podjęłaś to wyzwanie...
To się zbiegło z koncertem na rzecz Oli. Była pełna Sala Kongresowa, znajomi, nieznajomi, ludzie przyjechali ze Szczecina, z Rzeszowa… Mnie to po prostu wzruszyło po ludzku… I wytoczyło się ze mnie takie zdanie na scenie: „Jakoś to zwrócimy. Jeszcze nie wiem jak, ale zwrócimy to z Olą”. Zeszłam ze sceny i mówię: „Co ja powiedziałam?”. Ale to samo poszło. Skleiłam to z Gerstenbrandem. Potem jeszcze widziałam matkę z takim dzieckiem jak moje w Centrum Zdrowia Dziecka i uświadomiłam sobie, że jeśli ktoś ma siedmioro dzieci, mieszka na wsi pod Białymstokiem, to po prostu trzeba być milionerem, żeby dało się żyć, bo przecież chcesz temu dziecku zapewnić jak najlepsze warunki.
Uznałam, że to jest ten moment. Wyraźnie zobaczyłam, że jest dziura w systemie opieki zdrowotnej, bo dziecko się nie budzi, ale i nie umiera, lekarze wyczerpali możliwości, zaczyna przeszkadzać w szpitalu, ale nie ma gdzie z nim pójść. A ja wiem, że jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia dla takiego człowieka.
Z księdzem Wojciechem Drozdowiczem założyłaś Fundację Akogo?, po czym z lekarzami specjalistami i Ministerstwem Zdrowia stworzyliście autorski program wybudzania dzieci ze śpiączki. Jednak Ola była już poza tą szansą.
Budzik jest krótką stacją wybudzeniową, ponieważ trwa tylko 15 miesięcy, więc to od początku nie było dla niej. Ale próbowałyśmy innych rzeczy. Wszystkiego. Teraz zakwalifikowała się na stymulator, który jest dla niej większą szansą. Ja uczepiłam się czegoś takiego, że jeśli już wydarzyła się taka tragedia, to jedynym sensem cierpienia Oli jest to, żeby to przerobić na pozytyw. Tak sobie powiedziałam, że to ona robi nami. Trwa i walczy. I czeka.
A jak budzą się inne dzieci, to co wtedy czujesz?
Wszystko to mnie cieszy, ale też się tego spodziewałam, bo to jest naprawdę medyczna szansa, która jest na początku, i jak wszystko się dobrze zrobi, to się potwierdza.
Gdyby nie ty, nie byłoby w Polsce takiego miejsca.
Takie innowacyjne ośrodki powstają z determinacji ludzi, których dotknęło to, co nas. Z dzikiej miłości do dziecka. Budowę specjalistycznej kliniki w Wiedniu zainicjował ojciec dziewczynki, która miała wypadek na skuterze i zapadła w śpiączkę. Robi się to bez względu na to, jak irracjonalny wydaje się pomysł.
Ale dla ciebie to jest racjonalne.
Tak. Co nie znaczy, że wszystkim się udaje, bo każdy ma inny rodzaj uszkodzenia i każdy program leczenia musi być indywidualny. Ciągle jeszcze za mało wiemy o mózgu. Profesor Walecki, z którym rozmawiałam, mówił, że widział bardzo zniszczony mózg, a pacjent pisał piękne wiersze, i widział mózg prawie nieuszkodzony, a człowieka nie było. Mamy swój zapis losu.
Czy stan Oli to jakaś stała, czy żyjecie na bombie?
To jest kruche. Ola miała wiele trudnych momentów. Przeszła sepsę, ciężką operację kręgosłupa... Tylko przez tę kruchość też zaczęłam inaczej reagować w życiu na różne sytuacje. Na przykład stałam się dużo bardziej spontaniczna i otwarta.
Bo?
Bo może to jest ta chwila najważniejsza w życiu.
Jak sobie radziłaś z krytyką, z szyderstwami?
Ja to wszystko wiedziałam i czułam, ale nie skupiałam się na tym. Tak jak nie wchodzę w internet i nie czytam komentarzy. Szukam oczu, które mają empatię, zrozumienie i chcą. Bo ja nie będę się przy niczym upierać, jeśli okaże się, że wychodzi średnio, czy że jakaś hochsztaplerka...
Powiem szczerze, że sama czasami wątpiłam: „Ona nie da rady, klinika przy Centrum Zdrowia Dziecka?! Za wielkie przedsięwzięcie!”. Dlatego, gdy ci się udało, to dla mnie było mistrzostwo świata.
To zrozumiałe, jak nie siedzi się w środku. Tylko tak jak ci mówię, w mojej drodze niespecjalnie był wybór. Bo jak to sobie odbierzesz, to co zostaje? Równia pochyła.
16 lat harówki. Trzeba było chyba wypracować sobie system reaktywacji?
Dbam o siebie. Żeby mnie na dłużej starczyło. Lubię pojechać gdzieś daleko z Manią. Żeby było słońce. Nagrzać się.
Łatwo się wypalić.
Żeby się chciało chcieć – tego trzeba pilnować. Ale też jak mnie coś podnieca, kręci, to jest łatwiej. Może we mnie trafiło, bo mam ten zawód jak wentyl. Robię sobie nową płytę czy nowy recital. Jeżdżę z tym do ludzi i mam wymianę energetyczną. Wyrzucam emocje.
Czytaj też: Marianna Janczarska to kobieta wielu talentów! Czym zajmuje się córka Ewy Błaszczyk?
Ewa Błaszczyk z córką Marianną
Aktorstwo ratunkowe?
Coś ci przeczytam. „Rok magicznego myślenia” – grałam to trzy lata. Zrobiło mi to lepiej niż stu psychiatrów, bo głośno wypowiadasz słowa, które są bardzo trudne. Autorka opisuje żałobę po stracie męża i walkę o życie córki. Ewa, ta co mnie uczyła francuskiego, dała mi kamień z Lourdes. A tu jest taki finał tej sztuki, geologiczny: „Żal po stracie okazuje się miejscem, którego żadne z nas nie zna, dopóki nie dotrzemy do niego. Wiemy, że ktoś z naszych bliskich może umrzeć, spodziewamy się, że będzie to szok. Nie spodziewamy się, że ten szok będzie unicestwiający, destabilizujący ciało i umysł. Nie spodziewamy się, że naprawdę zwariujemy. (...) Nie możemy też przewidzieć, i w tym leży sedno różnicy między żalem, jaki sobie wyobrażamy, a żalem takim, jaki jest, niekończącej się nieobecności, która następuje potem, pustki, nieubłaganego pochodu chwil, podczas których będziemy się zmagać z doświadczeniem beznadziejności i bezsensu.
Po upływie pewnego czasu, kiedy nie udało mi się znaleźć sensu w większości poleconych miejsc, odkryłam, że mogę znaleźć go w geologii. To z kolei pozwoliło mi odnaleźć znaczenie w kościelnej modlitwie, szczególnie w słowach:
»(…) jak było na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków«, które pojmowałam jako dosłowny opis stałych zmian Ziemi, niekończącej się erozji brzegów i gór, niepowstrzymanego ruchu geologicznych struktur, który może wypiętrzać góry i wyspy, i niezawodnie może je zabrać...”. Z tego idzie taki spokój i taki porządek organizacyjny wszystkiego.
My jesteśmy jedynie pyłkiem… Świadomość tego dużo daje. Więc takie rzeczy do mnie przychodzą, jak sobie to powiem czy jak zaśpiewam „Konie” Wysockiego: „Czy to ja się drę i klnę…”.
Ale to nie jest tak, że raz na zawsze dostaje się ten spokój, tylko cały czas trzeba wypracowywać w sobie harmonię?
To cały czas idzie. Po 10 latach wróciłam na Santorini, gdzie byliśmy po raz ostatni we czwórkę, całą rodziną. A tam – ruina.
I jak to sobie zinterpretowałaś?
Że tamtego nie ma, jest nowy rozdział. I zamknęłam tamtą książkę i otworzyłam nową. Śniło mi się to, zanim tam pojechałam. Jest w ludziach taka potrzeba. Kilka lat temu Paweł Rudziński, znany kardiochirurg, topił się w Chorwacji. Wrócił nieprzytomny i sparaliżowany. Medycyna nie dawała mu szans. Przeżył i dochodzi do zdrowia. Dostałam od niego kartkę z Chorwacji. Pojechał w to miejsce, gdzie nurkował. Potrzebował tej konfrontacji, żeby pójść dalej.
Masz taką właściwość, że nie wściekasz się na los, próbujesz ugłaskać to, co tragiczne, przyklepać, przykryć dobrymi emocjami, że walczysz o to światło w sobie. To też jest niesamowita mądrość, żeby tak się wypełniać czymś dobrym od środka.
Kiedyś strasznie przeżyłam opowieść starego Żyda z Izraela, który stracił wszystko. Na jego oczach zabijali żonę i dzieci. A jednak się podniósł. Potrafił być szczęśliwym, wesołym człowiekiem. Miał nową rodzinę i tak o tym opowiedział, że po prostu żyjesz dalej. Masz innych ludzi wokół, ale ten proces życia trwa, to jest możliwe.
Mówisz też, że charakteryzuje cię myślenie beziluzyjne. A jak jest z nadzieją? Czy masz nadzieję, że Ola się wybudzi?
Mam.
Bo to jest taka dialektyka. Z jednej strony pogodzenie się…
Ja nie jestem pogodzona z takim stanem, bo uważam, że to jest bez sensu. Ola powinna biegać, gadać i mieć chłopca jak Mania. Tylko co innego nadzieja, a co innego myślenie życzeniowe, stwarzanie fikcji. Nauczyłam się to odróżniać. W pracy także. Czasem aktorzy tak wchodzą w rolę, że mają kłopot, ja nie. Robiąc „Rok magicznego myślenia”, miałam pełną świadomość, że widownia na mnie patrzy jeden do jednego, bo to samo się stało w moim życiu… A jednak bardzo walczyłam o to, że nie, że jestem aktorem na scenie.
Ale jednak dużo ci to dało osobiście?
Oczywiście. Ale tym, którzy przychodzili, niektórzy siedem, osiem razy, też. Oni też potrzebowali przejścia przez ten tekst. Zastanawiałam się, czy dam radę. Ale musiałam to zrobić. To było budujące, oczyszczające.
Mówisz, że musi być ruch w twoim życiu, musi być rozwój, nowe wyzwania.
Mania taka sama. Już widzę.
Czy to nie jest rodzaj ucieczki?
Ucieczka jest wtedy, gdy zabijasz się pracą, żeby coś przygłuszyć. Nie jestem za tym, żeby się zabić pracą, choć bywa ciężko. Lubię też lżejsze barwy i ich szukam. Na przykład zagrałam w „Mistyfikacji”. To taki film, gdzie grałam Cześkę Oknińską, muzę Witkacego, co się razem zabijali – nagle taki kolorowy ptak i trzeba iść do fryzjera, zrobić sobie czerwone paznokcie. Zupełnie co innego niż na co dzień. Cudowna schizofrenia. Po takim filmie ta kometa się za mną jeszcze wlecze. To mi na jakiś czas starcza.
Zobacz także: Ewa Błaszczyk i Jacek Janczarski: „To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z taką nie ma dyskusji”
Ewa Błaszczyk, Jacek Janczarski z córkami, Manią i Olą, 1997
Niektórzy ludzie po takiej traumie dopełniają żywota w przekonaniu, że nie mają prawa do lżejszych tonów i dobrego życia. Nie wiem, nikt im nie powie, że nie muszą? Ty od początku dawałaś sobie to prawo, czy musiałaś sobie stworzyć teorię na to?
Dosyć szybko, jak tylko wyszłam z pierwszego szoku. Spojrzałam na Manię, która miała wtedy siedem, osiem lat, i mówię: „Znowu nie ma tu wyboru”.
„Muszę żyć”?
„Jak żyć, to się zabierzmy do życia”. I otworzyłam wszystkie drzwi. Nie uważam, że należy umrzeć, bo ktoś odchodzi. Jeśli ta osoba, która odeszła, cię kochała, to nie chciałaby, żebyś trwała w rozpaczy. Myślę, że jeśli jest jakieś połączenie, to obciążasz też tamtą osobę.
Umarł mąż, a z drugiej strony prawie odeszła Ola. Jak stymulować Olę do życia, jeśli samemu się jest półtrupem?
Właśnie. Ludzie, którzy wyszli z komy, opowiadają, że tam, gdzie byli, było tak fajnie, że nie chcieli wracać, więc też takiej osobie musisz dać powód, żeby chciała wrócić.
Musisz pokazać, że tu jest fajniej?
Musisz coś zaproponować.
Pracując, grając, jesteś mniej z Olą...
Ja mogę z nią być mniej, ale jakość tego jest ważna. Zawszę do niej dzwonię.
Dzwonisz?
Oczywiście. Mówię jej „dzień dobry”... I ona wtedy zaczyna szybciej oddychać i wzrasta jej ciśnienie. Tak samo, gdy słyszy moje kroki. Ważni są rehabilitanci. Na przykład Ola od lat ma cudne zajęcia pozawerbalne z Jolą, która jest tak pozytywna i tak cieszy się każdym jej „kroczkiem”, tak ją chwali, jak coś wychodzi... Jeżeli ktoś przychodzi tylko zarobić pieniądze, to nic z tego nie będzie. Ola ma też koleżankę Asię, która jest wolontariuszem i filozofem. Gadają, jest muzyka, opowieści, takie bieżące życie, że dzisiaj jest Dzień Matki, a potem Dziadka, że to jesień przyszła, to zima.
Jak zmieniało się twoje myślenie o tym, co przytrafiło się Oli?
Najpierw był szok, wstrząs. Potem spodziewasz się, że to zaraz wróci do stanu sprzed urazu. Potem myślisz, że do gorszego stanu, ale że będzie. Otrzeźwiająca była konsultacja Gerstenbranda, kiedy powiedział, że to już przechodzi w kategorię cudu. Wtedy uświadomiłam sobie, że już nie mogę liczyć na pomoc, bo świat toczy się dalej, ludzie zajmują się swoimi sprawami, a lekarze zajmują się tym, gdzie jest szansa.
To musi być porażające.
To było trudne. Minęły dwa lata i uświadomiłam sobie, że oto teraz jestem sama. Pozostało mi tak wszystko zorganizować, żeby Ola była w jak najlepszej formie, i jednocześnie zaczęłam bardzo działać, żeby powstał Budzik. Dużo na mnie wisiało, a musiałam pójść do roboty.
Zbawienne?
Tak. Na przykład to śpiewanie, to też jest takie coś, co jest zawsze najbliżej ciała. Repertuar na przetrwanie: „I poczucie szczęścia… Nawet gdy wichura”. Mamy świadomość wichury, ale toczy się walka. Ja już jestem w kompletnie innym punkcie i mój nowy recital nazywa się „Pozwól mi spróbować jeszcze raz”. Jest taki teledysk, który zrobił Wojtek Drozdowicz na Syberii po śmierci Riedla, i pozwolił mi to wykorzystać do tła. Tajga, ścinają piłą zdrowe, piękne drzewa, które walą się z hukiem. Wmontowałam tam twarz Oli, ona jest niewyraźna, właściwie widać tylko oczy. Mocne to jest.
Cały czas szukasz sensu, próbujesz zrozumieć, próbujesz coś zbudować z tego, co się stało?
Tak.
A czego chciałabyś spróbować jeszcze raz?
Wszystkiego.
Czy jesteście z Olą bliżej niż dalej?
Ona musi się wygoić, musi to odreagować i dopiero potem będziemy oceniać. Ukrwienie mózgu powinno być lepsze. Tego się spodziewamy. To jest proces, który trwa do pół roku i trzeba to wnikliwie monitorować i ćwiczyć. Gdy pojawia się cokolwiek nowego, to w neurorehabilitacji natychmiast trzeba to wzmacniać. Jeśli na przykład Ola na polecenie ściska cię za rękę, musisz ją wtedy też mocno ściskać i bawić się z nią tak, że raz ty, raz ona. Każdy nowy impuls, jaki się pojawi, trzeba wychwycić i z tym pracować.
Ci sceptyczni mówią: „Ale co, wybudzi się i będzie świadomym, ciężko niepełnosprawnym człowiekiem”.
Ale tego przecież nie wiesz. Trzeba robić wszystko, żeby mózg nie przestawał pracować, żeby nie spał, trzeba go przygotowywać na ewentualność większego skoku rozwojowego, bo nigdy nie wiadomo, co naukowcy mogą jeszcze wynaleźć. Komórka macierzysta. To właśnie z tego wszyscy się robimy, więc jest jakaś droga, żeby powstał system nerwowy, paznokieć, włos, skóra itd. Oczywiście można nic nie robić i potem narzekać, że w sercu rośnie kość albo że coś rakowacieje. Ale w nauce tak jest, że próbujesz, próbujesz. Relidze też nie wszystko się udawało z przeszczepem serca, a jednak teraz te serca przeszczepiamy.
***
Rozmowa z Ewą Błaszczyk ukazała się w „Urodzie Życia” 9/2016