Reklama

W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Marianną Stuhr i Maciejem Stuhrem. Wywiad ukazał się w październiku 2015 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Maciej Stuhr i Marianna Stuhr wywiad VIVA!

Łączył ich artystyczny dom i niezwykli rodzice, dzieliła kłopotliwa różnica wieku – siedem lat. Brat i siostra. W dzieciństwie ona była głośna, buntownicza i niepokorna. On grzeczny, odpowiedzialny i milczący. Czy to się zmieniło? O wspólnym dorastaniu, różnych temperamentach i Warszawie, która na nowo scaliła całą rodzinę Stuhrów, Marianna i Maciej opowiadają Beacie Nowickiej.

Warszawa, centrum miasta, wczesne popołudnie. Chłodno, ale świeci jesienne słońce. Wystawieni na jego ciepło, w nieskrępowanym milczeniu, czekamy na Mariannę. „Nadchodzi” – Maciej Stuhr pierwszy rozpoznał siostrę. W naszą stronę zbliżały się długie nogi, zmrużone oczy i radosny uśmiech na twarzy: „Nie widziałam mojego brata od trzech miesięcy...”, mówi, obejmując go z czułością na powitanie. „Ja sam siebie dawno nie widziałem...”, brat puentuje z charakterystyczną autoironią.

Śmiejemy się, ale chwilę później powie: „Dla rodziny mam najgorszy rok w życiu. Jak wszedłem na plan filmowy w lutym, tak wyjdę pod koniec roku. Wziąłem na sztangę dużo, ale ostatni raz w życiu”. Ostrzegam, że obietnica zostanie wydrukowana. Jako dowód. I deklarację wyższości rodziny nad pracą. Uśmiecha się w odpowiedzi.

Jakie to jest uczucie mieć rodzeństwo? Pytam z ciekawością jedynaka.

Maciej: Pierwszy taki istotny moment z punktu widzenia rozwoju człowieka, że się nie jest w centrum świata. Widzisz swoich rodziców, którzy nagle odwracają od ciebie uwagę. To jest oczywiste i naturalne. Czasami wyróżnia, nie mówię o pani, jedynaków od niejedynaków, bo ci ostatni szybko uczą się, że czasami trzeba podzielić się uwagą świata.

Maciek i Marianna długo byli takim rodzeństwem, które sobie jest. Po prostu. Oprócz łóżkowego boksu o nic ze sobą nie walczyli. Łóżko stało w pokoju rodziców, było wielkie, dzieciom służyło głównie do skakania. Materac, który dobrze sprężynował, przypominał Maćkowi maty ringu bokserskiego, więc trenował na nim boks z siostrą. On miał osiem lat, ona – dwa. Wyglądali jak Charlie Chaplin z podrośniętym brzdącem.

Dziś brata i siostrę łączy silna więź. Kiedyś dzieliła kłopotliwa różnica wieku – siedem lat.

Maciej: Gdy ta różnica wynosi 10 lub więcej lat, człowiek zaczyna nieco inaczej reagować na tak małe rodzeństwo i często staje się jego opiekunem. Ale ośmiolatek, który patrzy na dwulatka, może być tylko wkurzony, że ten maluch nic nie kuma.

Pamięta Pan narodziny siostry?

Maciej: Pamiętam tę noc. Myśmy się wtedy świeżo przeprowadzili do mieszkania w kamienicy, prosto z bloku. Mama miała duży brzuch, więc była obawa, że się nie zmieści do naszego osiedlowego mieszkanka. Przeprowadziliśmy się jesienią, ale wiele tygodni trwał remont, żeby przystosować to stare mieszkanie z trzeszczącym parkietem, o którym w naszej książce też rozmawiamy, do potrzeb nowej rodziny. I na czas tego remontu byłem podrzucany do jednych albo do drugich dziadków. Akurat w grudniu zostałem wyeksmitowany do Bielska i dokładnie na miesiąc przed przyjściem na świat Marianny, która urodziła się 13 stycznia, 13 grudnia włączyłem „Teleranek”, a tam pan generał mówi, że nie będzie „Teleranka”, tylko stan wojenny. Ja się strasznie przeraziłem, bo nie rozumiałem, co to znaczy „stan wojenny” i myślałem, że wybuchła wojna i zaraz wejdą czołgi. A potem wróciłem do Krakowa i urodziła się Marianna. To było w nocy. Nikt nie wiedział, jaka będzie płeć dziecka, więc nie ukrywam, że czekałem na braciszka. Mama, podejrzewając, że to nie będzie syn, nie chciała urodzić za dnia, żebym nie był tego świadkiem, więc czekała, aż zasnę. I jakoś po północy moja ciocia, siostra mamy, obudziła mnie: „Maciusiu, masz siostrzyczkę!”. Z ciężkim westchnieniem przyjąłem to do wiadomości, obróciłem się na drugi bok, żywiąc jeszcze cień nadziei, że będą bliźniaki i może jednak będę miał brata.

Marianna: Przez lata zazdrościłam koleżankom bliskich relacji z rodzeństwem, bo sama czułam, że takich nie miałam z Maćkiem.

Szymon Szcześniak/LAF AM

Nie mieli na to szansy. Edukacja połączyła ich w przelocie, w muzycznej podstawówce. Marianna poszła do pierwszej klasy, Maciek był w ósmej. Ona była na samym dole szkolnej drabiny społecznej, Maciek na samej górze. Na dodatek był przewodniczącym szkoły. Dzieliła ich przepaść.

Marianna: Zachwyty moich przyjaciółek, że mam starszego brata: „Jezu, ale masz fajnie” wprawiały mnie w zakłopotanie. Nie potrafiłam odczuć, że to jest naprawdę takie super. Wtedy nie było między nami symbiozy, ponieważ funkcjonowaliśmy w kompletnie różnych światach. Ona narodziła się później. Pamiętam, jak Maciek spotykał się ze swoim najlepszym przyjacielem Michałem, bo zawsze mieli wtedy hultajskie pomysły, czasami dość wstrętne, muszę przyznać, zwłaszcza kiedy padałam ich ofiarą (śmiech).

Maciej: Raz wpadliśmy na genialny pomysł, żeby Mariannę nabrać, przy czym koszty poniesione na przeprowadzenie tego numeru okazały się niewspółmierne do efektu. Byliśmy w domu rodziców na wsi, zamknęliśmy się w pokoju, ale wiedzieliśmy, że Marianna, jak zawsze, stoi pod drzwiami. Numer miał polegać na tym, że wyjdziemy przez okno – które było na parterze – po czym weźmiemy drabinę, przystawimy ją do ściany, wdrapiemy się na dach i tam przez okno pokoju na piętrze wślizgniemy się do środka, żeby zejść jak gdyby nigdy nic schodami i znienacka zawołać: „Marianna, a co ty robisz pod naszymi drzwiami?”. Byliśmy strasznie dumni, że to będzie niesamowicie przebiegłe i demaskatorskie. Kłopoty zaczęły się już przy wyjściu z parterowego okna, bo się potłukliśmy, drabina nie miała wszystkich szczebli, więc balansowaliśmy na granicy życia i śmierci, a jak weszliśmy w końcu na ten dach, okazało się, że jest świeżo pomalowany czarnym olejem, bo to był gont, więc o mało nie postradaliśmy życia, ześlizgując się na zmianę. Mało tego, jak już weszliśmy przez to okienko do domu, cali czarni – a wnętrze było w sosnowym, jasnym drewnie – ubrudziliśmy, co się dało: okno, parapet, ścianę i całą kanapę. Na dodatek, kiedy wreszcie zeszliśmy na dół, okazało się, że Marianna znudziła się podsłuchiwaniem ciszy pod naszymi drzwiami. Znaleźliśmy ją w kuchni. Zamiast podskoczyć z zawstydzenia na nasz czarny widok, powiedziała: „O, jesteście, fajnie, bo robię herbatę”. To była spektakularna porażka!

Marianna: Ja pamiętam, jak Maciej w liceum organizował prywatki w domu. Byłam na nich intruzem. Potwornie się wkurzał, że rozwalam mu imprezę, choć mnie się wydawało, że wszystkie jego zaproszone koleżanki fantastycznie się mną zajmowały: przebierały, malowały, kazały tańczyć. Miały laleczkę. Ale Maćkowi to się strasznie nie podobało, pewnie wolał, żeby kimś innym się interesowały, a nie jego młodszą siostrą (śmiech). Oczywiście na co dzień Maciek poproszony, żeby mnie skądś odebrać, gdzieś zaprowadzić, grzecznie szedł. Był bardzo ułożony, odpowiedzialny, uważny, nie pamiętam, żeby miał bunt w sobie, w przeciwieństwie do mnie. Ja wojowałam z rodzicami cały czas, on – wcale.

W „Stuhrmówce” Barbara Stuhr tak mówi o dzieciach: „Maciek nie sprawiał nam żadnych trosk ani kłopotów. Oboje z mężem zastanawialiśmy się nawet, co to za dziwna młodzież, wyjątkowe pokolenie, bo przecież jak ma się 15 lat, wszystko jest na „nie”, więc dlaczego on się nie buntuje? A nasz syn po prostu się nie buntował. Paradoksalnie zupełnie inaczej było z Marianną. Ona pokazywała rogi od początku, wystarczyło, że człowiek nie zwracał na nią uwagi dłużej niż pięć minut, a przylatywała i mówiła: „No, patrz się na mnie”.

Ojciec inaczej traktował Pana siostrę?

Maciej: Tak. Wydaje mi się, że wobec Marianny stosował taryfę ulgową. Ale nigdy nie miałem o to pretensji. Poza tym ojciec też zmieniał się przez lata. Ja byłem takim żołnierzem: nie maż się, żołnierzu, baczność i do przodu. Marianna nie musiała być żołnierzem, ale chciała, miała taką ambicję. Była mniej pokorna. Ja poddawałem się pewnym zasadom, ona na swojej skórze chciała doświadczyć fazy buntu i dotknąć palcem trzewi bytu.

Marianna: Zaraz po maturze Maciej wyprowadził się z domu i zamieszkał sam. Byłam chyba w drugiej klasie liceum, rodzice gdzieś wyjechali, co często im się zdarzało, ale tym razem prawdopodobnie na dłużej, bo poprosili Maćka, żeby ze mną przez ten czas zamieszkał. Ja o tym nie wiedziałam. Pierwszego wieczoru przekonana, że już mam wolną chatę, poszłam na jakąś imprezę i ostro zabalowałam. To były moje pierwsze doświadczenia alkoholowe, więc jak wróciłam do domu, w środku nocy, byłam w bardzo konkretnym stanie. Do dziś pamiętam ten moment: otwieram drzwi, a mój brat tam jest... To było przed erą komórek, więc musiał się strasznie denerwować. Był na mnie totalnie wściekły, ale nawet nie krzyknął.

Maciej: Ledwo to pamiętam. Najważniejsze, że wróciła i nie musiałem szukać jej po mieście. Zresztą to jest niezła przypowieść o różnych perspektywach pamięci.

Marianna: W ogóle nie miałam wrażenia, że tato mnie wyróżnia. Wręcz przeciwnie. Tato kojarzył mi się strasznie apodyktycznie z dzieciństwa. Oprócz wypadów basenowych. No i teraz jest pytanie – czy to było tylko kilka wypraw, które w mojej pamięci urosły do rangi naszego rytuału?

Maciej: To był rytuał. Hotel, w którym nagrywano film „Wodzirej”, nazywał się wtedy Holiday Inn, na Bronowicach, pod Kopcem Kościuszki. W trakcie kręcenia ojciec zgadał się z dyrekcją hotelu i pozwolono mu przychodzić na basen, pomimo tego, że basen był wyłącznie dla gości. To było nasze ulubione miejsce weekendowych rozrywek. Spędzaliśmy tam godziny. Tam zresztą nauczyłem się pływać.

Marianna: Pamiętam zapach sauny. I smak de volaille’a z frytkami i pepsi-colą, które tato zamawiał w restauracji.

Maciej: Powiew luksusu w siermiężnych latach 80. Do rytuału należały odwiedziny w Pewexie, który również mieścił się w tym hotelu. Tato kupował napoje wyskokowe, a nam na pociechę orzeszki w czekoladzie, które nazywały się Trix, taki przodek M&M’s-ów.

Marianna: A pamiętasz tego Włocha, znajomego taty, który nazywał się zresztą Deputato i kazał nam sobie coś wybrać z Pewexu? Powiedział: „Możecie wybrać, cokolwiek chcecie”. Ty wybrałeś gogle, a ja lalkę Barbie. Moją pierwszą. Bardzo się wstydziłam, czy nie przesadzam z tym wyborem.

Maciej: Pewex to był raj. Napisałem kiedyś felieton, jakich słów nie da się dzisiaj wytłumaczyć naszym dzieciom. Pada tam między innymi hasło „Pewex”. Musiałem napisać – „dziś po prostu sklep”.

Szymon Szcześniak/LAF AM

Milczymy. Każdy pogrążony w swoich myślach. Dla nich to stan naturalny, że wśród swoich się milczy. Oboje mają silne geny Stuhrów. Kiedy każde z nich funkcjonuje z osobna, nie czuć tego. Kiedy spędzają czas w swoim gronie, oszczędzają słowa.

„Maciek jest jaskiniowcem. Jak jego ojciec”, tłumaczy Barbara Stuhr. „Ludzie, którzy ich nie znają, mówią: »Pani ma na pewno wesoło w domu«. Nie wiedzą, że obaj się chowają, każdy w swojej jaskini, bo tam czują się najbezpieczniej. Ci, którzy ich kochają, wiedzą, że oni tego potrzebują i najszczęśliwsi są wtedy, gdy się nie odzywają i mają smutne miny. Co wcale nie oznacza, że są smutni”.

To właśnie mama Maćka i Marianny zrobiła słynny już w rodzinie Stuhrów eksperyment: „Maciek moje pytania: »Co w szkole?«, »Co słychać?«, »Co robiłeś?« zawsze kwitował wzruszeniem ramion i mruknięciem: »A, nic«. Niczego nie można było się dowiedzieć. Pewnego razu postanowiłam sprawdzić, czy mój synek w ogóle się do mnie odezwie, jeśli ja pierwsza go nie zaczepię. Myślałam, że cisza będzie trwała dzień, a trwała cztery dni, jeśli nie dłużej. Widział, że jestem w domu, czuł się zaopiekowany i to mu wystarczało. Słowa były zbędne. W końcu przyszedł i wyartykułował jakieś pytanie, bo czegoś potrzebował. Zapytałam go wtedy: »Maciuś, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że nie odezwałeś się do mnie od kilku dni?«. Był rozbrajająco zdziwiony. W ogóle tego nie zauważył”.

W pamięci Maćka cisza trwała dwa tygodnie.

Marianna: Ja jestem ekstrawertyczna. Mówię, co mam na myśli, i mówię to szczerze, otwarcie. Nic nie kamufluję. Maciek jest szalenie zamknięty w sobie. Zbudował niesamowity pancerz wokół siebie. Paradoksalnie ludzie odbierają go inaczej. Wielu sądzi, że go zna, nie ma nic bardziej mylnego.

Zresztą, żeby oboje „poznali się” bliżej, potrzebowali lat. I Warszawy.

Marianna: Ja się niedawno zorientowałam, że myśmy się kompletnie minęli.

Maciej: Kiedy ja i moi koledzy mieliśmy 18 lat, Marianna miała 12. Byliśmy dla niej starcami.

Marianna: A jak dorosłam, Maćka już nie było w Krakowie. Zaczynał jeździć do Warszawy, miał malutkie dziecko. Wtedy nie istniało Pendolino, które kursuje co godzinę, i ta odległość wydawała się duża również w sensie psychologicznym.

Maciej: Zupełnie przez nas nieprzewidzianym w dzieciństwie trafem oboje wylądowaliśmy w Warszawie. Ja przez pewien czas mieszkałem nawet w Marianny mieszkaniu, kiedy Marianna próbowała być wrocławianką, potem ona wróciła i ja musiałem zacząć moje przygody remontowo-budowlane, które trwają do dzisiaj. Nikt by nie przypuszczał, że pojutrze przyjeżdża nasza ukochana ciocia z dzieciństwa – ta, co zakomunikowała mi narodziny siostry – i po raz kolejny z rodzicami wszyscy spotkamy się w Warszawie.

Marianna: Ojciec z powodów zawodowych od lat bywa tu nieustannie, mama zaczęła przyjeżdżać coraz częściej, bo bardzo pomaga mi przy dzieciach. Rok temu siedzieliśmy przy stole w moim domu i mówiliśmy, że to było nie do wymyślenia, że ta rodzina będzie się spotykać w Warszawie, bo tak dla wszystkich będzie najprościej. I dobrze. Przynajmniej mamy szansę na namiastkę życia rodzinnego.

Kiedy pytam Mariannę, co byłoby na obrazie, gdybym poprosiła ją o namalowanie swojej rodziny, odpowiada po chwili milczenia:

Reklama

„Namalować taki obraz? Trudna sprawa. Trudne pytanie... Dla mnie najfajniejsze są momenty, kiedy spontanicznie się spotykamy i nagle robi się z tego świetny wspólny wieczór. Miło przywołuję taki obraz z kanapy w domu rodziców na wsi, niedaleko Rabki. Piec kaflowy w roli kominka, my wszyscy w szlafrokach, po saunie, z kieliszkiem nalewki mamy, którą sączymy małymi łykami, rozluźnieni, nikt się nie martwi, że trzeba rano wstać, można bajdurzyć. Maciek – oprócz tego, że na co dzień jest zamknięty w sobie – bywa też fantastycznym gawędziarzem, ma fenomenalną zdolność do zapamiętywania miliona świetnych gagów, dowcipów, anegdot. Jak wejdzie na taką falę, złapie wiatr, to potrafi pół nocy tak szaleć i jest wtedy przeuroczy. A nas wszystkich ogarnia dziecięca głupawka. Uwielbiam takie rodzinne chwile”.

Szymon Szcześniak/LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama