Leszek Balcerowicz: "Po ojcu odziedziczyłem gen działania"
1 z 5
Żywa legenda. Człowiek, który zmienił historię. Znienawidzony i kochany. Podziwiany i odsądzany od czci. Kim dzisiaj jest Leszek Balcerowicz?
Wydana ostatnio książka „Trzeba się bić. Opowieść biograficzna” to wywiad-rzeka, który opowiada m.in. o tym, jaki jest poza pracą. W wywiadzie dla "Vivy!" Leszek Balcerowicz także pokazał swoją ludzką twarz. Dlaczego pasał krowy i jak bawi się z wnukiem? Na co namawiał Busha i co wybaczyła mu żona? I czym się dzisiaj zajmuje człowiek, który dwukrotnie był ministrem finansów, pełnił też funkcję prezesa Narodowego Banku Polskiego? Przed "Vivą!" nie ma żadnych tajemnic.
Wywiad i sesja z Leszkiem Balcerowiczem w nowej "Vivie!", numer 19/2015 w kioskach.
2 z 5
Człowiek, który przeprowadził reformę polskiej gospodarki w początkach wolnej Polski, dzisiaj wreszcie ma czas dla bliskich. Ale nie ukrywa w rozmowie z "Vivą!", że za tamten szaleńczo pracowity czas zapłacił dużą cenę.
Traci się lata, kiedy dzieci dorastają. Nie ubolewam nad konsekwencjami tamtej decyzji, odpowiadam na pytanie. Na szczęście, mimo że byłem ojcem mało obecnym, mam dobre stosunki z dziećmi. A teraz nadrabiam, jeżeli chodzi o wnuki. Mam dla nich trochę więcej czasu niż kiedyś dla moich dzieci. Z moim wnukiem, który ma dziewięć lat, rozmawiamy głównie o sporcie. Staram się z nim razem pływać. Dlatego lubię lato. Albo jeździmy na rowerze. A moja wnuczka ma 13 miesięcy.
W tamtym czasie życie rodzinne profesora Balcerowicza niemal nie istniało.
W Polsce była ogromna szansa, ale trzeba było pracować więcej i w jeszcze większym stresie. Czasem udało mi się pobyć z rodziną w niedzielę. Cały ciężar wychowania małych dzieci spadł na moją żonę. I zrobiła to doskonale. Wychowała je w niełatwych czasach, w stresie. Dla niektórych polityków stałem się wrogiem publicznym numer jeden. Mój syn stoczył kiedyś przez to bójkę w szkole.
Z tamtym czasem związana jest też rodzinna anegdota:
Syn miał dziewięć lat, żona postanowiła go wtajemniczyć, żeby nie dowiadywał się o ojcu z mediów. „Słuchaj, Wojtek”, powiedziała, „tata będzie w rządzie”. A on na to: „To tata przejdzie do historii!”.
3 z 5
Siłę i upór ma po ojcu. Jak był wychowywany?
Moi rodzice byli ogromnie zapracowani. To były czasy głębokiego PRL-u. Urodziłem się w 1947 roku, do szkoły chodziłem w Toruniu. Ojciec wywodził się ze wsi, miał małe gospodarstwo na przedmieściach Torunia, a jednocześnie był dyrektorem tuczarni świń. Nie był człowiekiem, który okazuje wiele emocji. Ciężko pracował. Gdy wracał zmęczony z pracy, zasypiał, a wtedy moje młodsze siostry zaplatały mu warkoczyki na głowie. Mama bardzo się nami opiekowała. Do dziś taka jest. Pamiętam, że też ciężko pracowała w gospodarstwie. Dzięki swemu dzieciństwu lepiej znam rolnictwo niż niektórzy członkowie PSL.
Wyznaje, że pasał krowy. Do jego obowiązków należało przeganianie ich z pastwiska.
Jechałem za nimi na rowerze. Nie powiem, żebym był z tego bardzo zadowolony. Krowy nie zawsze się zachowywały kulturalnie, wręcz przeciwnie, a moje koleżanki z klasy na to patrzyły. Dodatkowo rano przed pójściem do szkoły na rowerze zawoziłem mleko w kanakach do mleczarni. A przywoziłem serwatkę dla świń. Gdyby mój ojciec doczekał w młodszym wieku kapitalizmu, byłby wybitnym przedsiębiorcą. Starał się, żeby w warunkach socjalizmu mieć coś prywatnego. Jak władza ludowa pozwoliła na prywatną hodowlę nutrii, to ojciec zainstalował klatki. Lisy też hodował. Do moich obowiązków należało czyszczenie klatek. Co wymagało refleksu. Trzeba było zwierzę chwycić za ogon. I wtedy oczyścić klatkę. Od tamtego czasu mam niebywały refleks.
A potem odkrył sport. W nim wyładowywał energię.
W szkole podstawowej uprawiałem czwórbój atletyczny. A w średniej – w pięcioboju – miałem rekord szkoły w rzucie dyskiem i w skoku w dal. W końcu zająłem się biegami średnimi. Moje największe osiągnięcia to reprezentacja Polski juniorów w biegu na 800 metrów i mistrzostwo Polski w biegach przełajowych. Gdy mnie pytają o największy sukces w życiu, mówię żartem: byłem mistrzem Polski w biegach przełajowych.
4 z 5
Gdyby nie... koło od malucha, nie byłoby planu Balcerowicza.
Wybierałem się z żoną w 1989 roku do Anglii, miałem tam prowadzić wykłady, żona dostała stypendium na uniwersytecie. Chciałem przed wyjazdem odwieźć naszego małego fiata do Torunia, do rodziców. Ale ktoś ukradł koło zapasowe. Zadzwoniłem do przyjaciela Stefana Kawalca, z prośbą, żeby mi takie koło pożyczył. Gdy Stefan dowiedział się, że za kilka dni wyjeżdżam, zadzwonił do Waldemara Kuczyńskiego, przyjaciela i współpracownika premiera Tadeusz Mazowieckiego. Wiedział, że szukają kandydata na ministra finansów i Kuczyńskiemu chodzi po głowie moja kandydatura. Gdyby nie to koło, wyjechałbym do Anglii i plan Balcerowicza nazywałby się zupełnie inaczej.
Podobno jeździł za Lechem Wałęsą, żeby go przekonywać do swoich pomysłów.
Nie jeździłem, ale uznawałem za oczywiste, że on jest przywódcą wolnej Polski i jako taki musiał być dobrze informowany o naszych planach. Miałem z nim bardzo dobre doświadczenie. Lech Wałęsa jest bardzo inteligentnym człowiekiem. Miał intuicyjne zrozumienie, że własność prywatna jest lepsza niż własność państwowa. Że dawka reform musi być duża. Zdawałem sobie sprawę, że Lech Wałęsa ma swój szczególny język. Na przykład, jak na zjeździe Solidarności, na którym ja też występowałem, powiedział, że to jest „bandycki” program, to wiedziałem, że to komplement.
A co powiedział prezydentowi Bushowi seniorowi, gdy rozmawiał o redukcji zadłużenia?
Miałem zwięzłą wersję kanoniczną. Dziesięć minut z prezydentem wystarczało. Powiedziałem, że robimy radykalne reformy. Ale, żeby utrzymać poparcie dla reform, musimy pokazać, że owoce reform nie będą przekazane tylko wierzycielom. Dlatego potrzebne jest radykalne zmniejszenie naszego długu zagranicznego. Amerykanie uwierzyli nam dlatego, że robiliśmy reformy. Ale nie każdy się zgadzał. We Włoszech ówczesny minister finansów zaczął opowiadać, jakie oni sami mają problemy. Szczególnie trudno było z Japończykami, bo oni przywykli, że dłużnik popełnia harakiri. Ale na szczęście wpływ Amerykanów był kluczowy. Za nimi poszli inni.
5 z 5
Leszek Balcerowicz, który w styczniu skończył 68 lat, przyznaje, że cały czas czuje się młody i wolny:
Po moim ojcu odziedziczyłem gen działania. Był niebywale energicznym człowiekiem. Drażni mnie to, co w Polsce jest powszechne: narzekanie i głoszenie, że się nie da. To usprawiedliwienie: „Nic nie zrobię, skoro się nie da”. Gromadzę takich ludzi, którzy mówią: „A jednak się da”. Na tym polega budowa lepszej demokracji.
Całe życie poświęcił pracy. Taki człowiek może być wolny?
Ale przecież ja to wybieram. Tak długo, jak robimy coś dobrowolnie, to korzystamy z wolności. Gdy wykonujemy atrakcyjną dla nas pracę, to stajemy się pracoholikami. Niektórzy zbierają znaczki, inni obserwują ptaki. A ja miałem takie hobby.
Zapewnia, że najważniejsze jest dla niego to, że miał udział w reformowaniu Polski. Nikomu nie śniło się, że Polska stanie się krajem niepodległym i będzie mogła doganiać Zachód. Mnie też nie. Wybory 4 czerwca 1989 roku otworzyły drogę do stworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego i do radykalnych reform gospodarki, za które profesor Balcerowicz odpowiadał. Taką odpowiedzialność miał także w latach 1997–2000. Tęskni za czasami euforii, gdy zmieniał świat?
Od początku było dla mnie oczywiste, że po takim wolnościowym przełomie jest krótki czas, który nazwałem czasem nadzwyczajnej polityki. Najlepszy czas na zmiany. I bardzo się cieszę, że według rzetelnych badań, w Polsce się to z grubsza udało. Euforii nie da się utrzymać na dłużej. Teraz jest czas normalnej polityki. Teraz trzeba działać inaczej. Jak? Wyszydzać brednie. Mobilizować ludzi, żeby byli bardziej odporni na hasła rozmaitych politycznych hochsztaplerów. To jest teraz bardzo ważne, bo grozi nam zły scenariusz polityczny.