„Teraz podróżuję za nas dwoje”. O miłości i podróżach Elżbieta Dzikowska opowiada Oli Kwaśniewskiej
Związek Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej do dziś jest legendą
Kiedy Elżbieta Dzikowska zobaczyła Tony’ego Halika pierwszy raz, jak opowiadał o skoczkach w Acapulco, pomyślała: „Jaki śmieszny facet”. I wyłączyła telewizor. Z tym „śmiesznym facetem” spędziła 24 lata – aż do jego śmierci. Razem zjechali cały świat, zrealizowali około 300 filmów i programów telewizyjnych z kultowego cyklu „Pieprz i wanilia”. „Teraz podróżuję za nas dwoje”, mówi. Przypominamy wywiad, którego Elżbieta Dzikowska udzieliła Oli Kwaśniewskiej.
Tony Halik i Elżbieta Dzikowska: historia miłości
– Ponoć mało brakowało, a do Pani spotkania z Tonym Halikiem w ogóle by nie doszło?
Elżbieta Dzikowska: Gdyby nie prezydent Meksyku, to rzeczywiście byłoby trudno. Był rok 1974, otrzymałam wówczas roczne stypendium przyznane przez peruwiańską minister kultury i leciałam do Limy przez Meksyk, bo tam właśnie odbywał się kongres Światowego Stowarzyszenia latynoamerykanistów, którego byłam członkiem. Obiecałam przed wyjazdem Ryszardowi Badowskiemu, że przy okazji zrobię dla telewizyjnego „Klubu sześciu kontynentów” wywiad z mieszkającym wówczas w Meksyku Tonym Halikiem. Zadzwoniłam do niego, żeby się umówić, ale odpowiedziała mi tylko automatyczna sekretarka, bo Tony był akurat w Gujanie Francuskiej. Zostawiłam swój numer telefonu i wykręciłam kolejny telefon – do polskiej ambasady, a tam czekała na mnie depesza z wiadomością, że peruwiańska pani minister została zdymisjonowana, a moje stypendium unieważnione. Więc postanowiłam: wracam do ojczyzny. Na szczęście mój przyjaciel, José Luis Cuevas, wielki artysta, którego poznałam 10 lat wcześniej jako młodego i początkującego grafika, zaprosił mnie na obiad, na którym był prezydent Luis Echeverria Álvarez. Siedzieliśmy przy jednym stole. Zapytał, jakie mam plany, więc powiedziałam, że wracam do kraju. A on na to: „Przecież my możemy dać pani stypendium! Przyjdzie pani jutro na przyjęcie i mój rzecznik prasowy to załatwi”. Przyszłam, ale nikt mnie nie chciał wpuścić. Niewiele myśląc, wyrwałam kartkę z notesu i napisałam liścik do prezydenta, prosząc jakiegoś spóźnionego gościa o przekazanie go. I udało się. Dostałam roczne stypendium, a Tony zdążył wrócić i oddzwonił. To był ten przypadek. Ale tak naprawdę Tony’ego poznałam najpierw w telewizorze. Opowiadał o skoczkach w Acapulco, a ja pomyślałam: Jaki śmieszny facet. I wyłączyłam telewizor.
– Czyli nie szła Pani na to spotkanie z nastawieniem, że zmieni Pani życie?
Elżbieta Dzikowska: Ależ skąd! Ja miałam przecież męża w ojczyźnie, Andrzeja Dzikowskiego. I to był dobry mąż. Zawsze go chwalę. Tony przyjechał po mnie czerwonym fordem pinto. Nowy samochód, premiera, więc był bardzo dumny. I tak się w tym samochodzie kokosił…
– …że nazwała go Pani Coco-Loco.
Elżbieta Dzikowska: Tak (śmiech). On zawsze był Coco-Loco. Szalony. I zawsze lubił o swoich sukcesach opowiadać, bywało, że w nadmiarze. Wówczas zawiózł mnie do swojego domu, pięknego zresztą, wiele w nim było fragmentów sztuki przedkolumbijskiej. W kominku upiekł mi befsztyk i poczęstował barszczem czerwonym z papierka, odejmując sobie od serca, bo ten barszcz ktoś mu z Polski przywiózł. Chwaliłam, chociaż był do niczego, mięso za to wyśmienite. On był wtedy prezydentem Związku Dziennikarzy Zagranicznych w Meksyku i organizował różne wyjazdy, na które mnie dopraszał. Zaprzyjaźniliśmy się.
Polecamy: W rocznicę urodzin Sławomira Mrożka przypominamy EKSKLUZYWNY WYWIAD z pisarzem i jego żoną
1 z 10
Tony Halik i Elżbieta Dzikowska: połączyła ich miłość i pasja do odkrywania nowych lądów
2 z 10
fot. Elżbieta Dzikowska i Tony Halik w obiektywie Zofii Nasierowskiej
– Szybko poczuła Pani, że to jest to?
Elżbieta Dzikowska: Nie. Tony nie był szczególnie przystojny, ale miał niesamowity urok i poczucie humoru. Także inteligencję i niebywały talent organizacyjny. Zaczęłam to doceniać szczególnie, kiedy po roku wyjechałam z Meksyku. Odprowadził mnie aż do Panamy, gdzie pierwszy raz byłam w kasynie i przegrałam, jak na wszystkich loteriach, on zaś potrafił przerwać grę, gdy wyszedł na swoje; okazał się niespodziewanie rozważny. Ale nic by pewnie z tego nie wyszło, gdyby nie zadzwonił nocą, jak już byłam w Peru. Nie podałam mu numeru, bo sama go nie znałam, mieszkałam u przyjaciół. A tu w nocy telefon: „Przylatuję jutro”. Wzruszyłam się. Wynajął samochód, spytał, gdzie chciałabym pojechać, a ja powiedziałam, że w dolinę Casmy. Tam znajdowały się ciekawe zabytki przedkolumbijskie. Chciałam, żeby i on je zobaczył. Okazało się, że potrafi docenić sztukę. Zaskoczyło między nami coś głębszego. Kiedy rozstawaliśmy się na lotnisku, powiedziałam, że jak załatwię swoje sprawy, dam mu znać.
– Pani wracała do Polski?
Elżbieta Dzikowska: Tak. Czekał tam na mnie Andrzej Dzikowski.
– I wtedy już była Pani pewna?
Elżbieta Dzikowska: Tak. Powiedziałam Andrzejowi o zmianie swoich uczuć i napisałam do Tony’ego, że może przyjeżdżać.
– Postawiła mu Pani ultimatum, że musi wrócić do Polski.
Elżbieta Dzikowska: Tak. Prezydent Echeverria Álvarez proponował mi pracę i obywatelstwo, ale powiedziałam, że dziękuję, ja mam swój kraj, swoją pracę i wracam.
– Pan Tony bez problemu ultimatum przyjął?
Elżbieta Dzikowska: On kochał Polskę. Myślę, że może i beze mnie by kiedyś przyjechał. Na pewno nie wtedy, bo on tam zostawił jednak nowy dom, ale innego wyjścia nie było. Kupił przez „Locum”, czyli za dolarowe bony, mieszkanie w Warszawie, przy ulicy Inflanckiej, dwa pokoje z kuchnią, i tam spędziliśmy kilka lat.
Polecamy: Piekielnie rajskie wyspy – Indonezja, jakiej nie znacie!
3 z 10
fot. Elżbieta Dzikowska na tle portretów swojego i Tony'ego – dzieł Edwarda Dwurnika
– Obydwoje musieliście wyjść z poprzednich małżeństw. Obyło się bez rodzinnych dramatów?
Elżbieta Dzikowska: Tak naprawdę to nigdy z nich nie wyszliśmy. Nie sformalizowaliśmy nigdy naszego związku z Tonym. Ja byłam rozwiedziona z Andrzejem już wcześniej, ale po roku wróciliśmy do siebie, też bez odwiedzin w urzędzie stanu cywilnego. Byłam więc formalnie wolna. Tony nie był rozwiedziony, ale jego drogi z żoną wcześniej się rozeszły, gdy Pierette zafascynowała się sektą różokrzyżowców i już nie chciała z nim nigdzie jeździć. Utrzymywał ją do końca życia. A mnie to nie przeszkadzało. Mówię to po raz pierwszy publicznie – my nie mieliśmy formalnego ślubu.
– Pani nie miała takiej romantycznej potrzeby, żeby to jednak zalegalizować?
Elżbieta Dzikowska: Nie. Już miałam kiedyś zawarty związek formalny z Dzikowskim, i świecki, i nawet kościelny. Papierek o niczym nie świadczy. Mieliśmy z Tonym do siebie zaufanie, kochaliśmy się i traktowaliśmy się jak małżeństwo. Nie lubię słowa partner, bo co to znaczy? Partner to za mało. Dla mnie to był mąż, a ja dla niego byłam żoną. Tony, jak to Coco-Loco, opowiadał nawet, gdzie ten ślub był zawarty i co się jadło na weselu. Jego to trochę, jak widać z tych opowieści, krępowało. Mnie – nie.
Polecamy: Amazonka - dlaczego nadal nie znamy jej źródeł? Zapraszamy w podróż śladem królowej rzek
4 z 10
fot. Na łódce "Halinówka" – jedynym miejscu, jak mówi Elżbieta, w którym nie pracowali, pływali przez 20 lat. Tu na wybrzeżu włoskim podczas wyprawy "Tropem Odyseusza"
– Jak Państwo decydowaliście o kierunkach, które obieracie w podróżach?
Elżbieta Dzikowska: Ja decydowałam o kierunkach na lądzie, a Tony – na morzu. Przez 20 lat pływaliśmy po różnych akwenach naszą łódką „Halikówką”. Po Morzu Egejskim, Śródziemnym – „Tropem Odyseusza”, potem rzekami Europy – Saoną, Rodanem, Renem do Bałtyku. Pływaliśmy dookoła Kuby, po Mazurach, w Szwecji po Kanale Gotajskim. W Finlandii – po jeziorach, aż za koło podbiegunowe, i to były nasze bardzo prywatne wyprawy. Tylko tam nie pracowaliśmy, bo normalnie łódka służyła, żeby dopłynąć do celu i zrobić film.
– Pan Tony pisał, że zdarzało mu się prowokować niebezpieczeństwo tylko po to, żeby stawić mu czoło. Lubił sztormy?
Elżbieta Dzikowska: Uwielbiał. Pewnego razu był taki sztorm, że na samym olinowaniu robiliśmy cztery węzły. Byłam pewna, że muszą nas przewrócić, a jednak szliśmy dalej.
– Nie bała się Pani?
Elżbieta Dzikowska: Nie. Zawsze powtarzam, że boję się tylko chamstwa i turbulencji. Bywało, że darły się żagle, a ja oczywiście musiałam je zszywać. On był kapitanem, ja – starszym majtkiem. Miał chore serce, a ja byłam zdrowa, więc trzymałam ster, a przeciążenia były duże. Teraz co roku jeżdżę do Buska-Zdroju, żeby reperować kręgosłup, ale nie narzekam – warto było.
Polecamy: Indie. Nad świętym brzegiem Gangesu spotykają się codziennie życie i śmierć. Reportaż z Waranasi
5 z 10
fot. Wspólne podróże, programy telewizyjne i... praca ramię w ramię w przydomowym ogrodzie. Lata 80.
– Kto wpadł na pomysł programu „Pieprz i wanilia”?
Elżbieta Dzikowska: Tony. On kiedyś miał parę takich programów w Stanach Zjednoczonych ze swoją pierwszą żoną, Pierrette. Uważał, że taki format, jak kobieta i mężczyzna razem podróżują i o tym opowiadają w jakby amerykańskim stylu, będzie dobry i dla Polski. Myśmy robili filmy tylko we dwoje, na własny koszt, a 10 minut programu w studiu nagrywały w naszej piwnicy 22 osoby z telewizji. Uzupełnialiśmy się. Ja musiałam coś wiedzieć, a on miał charyzmę. Bardzo barwnie mówił, z taką specyficzną energią, którą się odczuwało ponoć nawet przez ekran.
– Koloryzował też w tych programach?
Elżbieta Dzikowska: Tak, zawsze koloryzował. Czasami zmieniał swój życiorys, ponieważ nudziło mu się powtarzanie ciągle tego samego. Sam tworzył swoją biografię, również na mój użytek.
– Czy różnica wieku miała znaczenie?
Elżbieta Dzikowska: Zrazu nie. On się zresztą odmładzał. Jak go poznałam i spytałam, ile lat ma, to odpowiedział, że 50, a miał 52. Był ode mnie starszy 16 lat. Na początku się tego nie odczuwało, ale potem tak, bo zaczął chorować.
– Bardzo często w przypadku par z dużą różnicą wieku dopatruje się takiego mechanizmu, że kobieta szuka w partnerze figury ojcowskiej.
Elżbieta Dzikowska: Nie, absolutnie. Ale niewątpliwie on miał takie cechy opiekuńcze. Umiał wszystko doskonale załatwiać. Dla mnie to było fantastyczne, bo nie musiałam się przejmować ani biletami, ani hotelami, ani samochodami. Każdy problem potrafił rozwiązać. Natomiast był spolegliwy, jeżeli chodzi o kierunki. Pytał: „Elżuniu, gdzie chciałabyś wyjechać?”. Kiedy powiedziałam, że tropem katedr średniowiecznych, kupił przyczepę Niewiadów i pojechaliśmy przez Europę aż do Santiago de Compostela.
Polecamy: Surfowanie wśród skał, rowerowe wycieczki, wino w lokalnych knajpach. Wakacje marzeń w Alpach!
6 z 10
fot. Pomnik miłości, czyli Tadż Mahal w Indiach, Elżbieta i Tony podziwiali w latach 70.
– Pan Tony dowartościował Panią?
Elżbieta Dzikowska: Dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam, jak kiedyś w Meksyku, w górach, zepsuł się samochód. Byłam młodą, ponoć niezbyt brzydką blondynką, to pozornie nie zapewniało bezpieczeństwa wśród meksykańskich macho, ale Tony powiedział, żebym wyszła na drogę, zatrzymała jakiś samochód i pojechała do najbliższego miasteczka sprowadzić pomoc. Do głowy nam nie przyszło, że to może być niebezpieczne. Stanęłam na zakręcie, w nocy, zatrzymałam dwóch facetów, zabrali mnie i zawieźli do tego miasteczka. Warsztaty okazały się zamknięte, więc poprosiłam, żeby dostarczyli mnie na posterunek. Komendant policji obudził jakiegoś właściciela ciężarówki i po prostu kazał mu ze mną jechać. Udało się, już nad ranem dotarliśmy do Tony’ego i załadowaliśmy nasz wóz na ciężarówkę. Bardzo lubiłam z Tonym podróżować. Ale to nie był jedyny powód mego wędrowania po świecie. Przedtem, zanim go spotkałam, znałam już wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej, ponieważ przez 20 lat prowadziłam dział Ameryki Łacińskiej w redakcji pisma „Kontynenty”. Potem, jak go niestety zabrakło, też przemierzałam świat dalej i nadal po nim wędruję. Zawsze sobie dawałam radę. Wydawało mi się, że wszystko jest możliwe. Byłam skromna i pewnie zakompleksiona, jako kobieta, bo wydawało mi się, że jestem mało interesująca, ale byłam zaradna.
Polecamy: Indie. Nad świętym brzegiem Gangesu spotykają się codziennie życie i śmierć. Reportaż z Waranasi
7 z 10
fot. Elżbieta i Tony byli pierwszymi Polakami, którzy dotarli do ruin zaginionego miasta Vilcabamba, ostatniej stolicy Inków. Peru, 1976 rok
– Pan Tony jakoś zmienił Pani postrzeganie siebie?
Elżbieta Dzikowska: Dodał mi pewności siebie.
– Był bardzo szarmancki.
Elżbieta Dzikowska: Bardzo. Był bardzo elegancki i bardzo o mnie dbał. Kupował mi kwiaty, a jak był sam w podróży, to zawsze przywoził mi prezent, i to taki z podtekstem. Jestem spod znaku Ryb, więc zawsze były jakieś elementy rybie. Albo z elementem sowy, bo nazywał mnie Sówka Halikówka. A ja mu dawałam na imieniny broszki z bursztynem, nawiązujące do naszych wypraw.
– I nosił te broszki?
Elżbieta Dzikowska: Tak, spinał nimi chusteczkę pod szyją. Taki miał styl. Część tych broszek znajduje się w toruńskim Muzeum Podróżników imienia Tony’ego Halika, które powstało z moich darów. Niektóre przerobiłam sobie na pierścionki. Są mi szczególnie bliskie.
Polecamy: Amazonka - dlaczego nadal nie znamy jej źródeł? Zapraszamy w podróż śladem królowej rzek
8 z 10
fot. Tony Halik w stroju "Błękitnych ludzi pustyni" – Tuaregów. Maroko
– Mieliście Państwo jakieś swoje rytuały? Czy jeśli ma się tak barwne, dynamiczne życie, to nie ma czasu na nic stałego?
Elżbieta Dzikowska: Mieliśmy rytuały rozdzielne, ponieważ ja kochałam góry, a on morze. Ja cierpiałam na chorobę morską, więc pływanie było poświęceniem z mojej strony. Kiedy Tony już był chory, sprzedaliśmy naszą „Halikówkę”. Ale podczas mojej nieobecności przez telefon Tony wynajął łódkę na Kanarach za te wszystkie pieniądze, które uzyskał za „Halikówkę”!
– Pojechaliście?
Elżbieta Dzikowska: Pojechaliśmy, z przyjaciółmi. I w końcu zapadł na chorobę morską. Powiedział wtedy: „Elżuniu, nie wiedziałem, że to takie okropne. Przepraszam cię”. I kupił mi kwiaty. Ja jeździłam w góry, w Bieszczady. A on na to: „Po górach chodzą tylko kozy i rogacze” (śmiech).
– Jego góry nie interesowały?
Elżbieta Dzikowska: Nie. Kiedyś robił film o dziewczynach, które uprawiają jogę na Popocatépetl. To wulkan niedaleko miasta Meksyk, bardzo wysoki. I jak to filmował, zachorował na serce. Miał migotanie przedsionków, arytmię i myślę, że to go do gór zniechęciło.
–A karty nie były wspólnym rytuałem?
Elżbieta Dzikowska: Były. Grywaliśmy w kanastę, na pieniądze, codziennie wieczorem. Ja wygrywałam i pod koniec roku rozliczaliśmy się. On mi płacił, a ja dzwoniłam do jakiegoś zaprzyjaźnionego artysty: „Maćku, Franku, Basiu, mam tyle i tyle pieniędzy, czy mogę za to kupić obraz?”. „Przyjedź i wybierz sobie”, brzmiała na ogół odpowiedź. I w ten sposób powstała moja kolekcja, już teraz zapisana Muzeum Okręgowemu w Toruniu.
– A zdjęcia?
Elżbieta Dzikowska: Robiliśmy je oboje, Tony nawet kiedyś dla „Time–Life”. On naprawdę umiał patrzeć na świat i pokazywać go na swoich fotografiach. Początkowo nie lubił, jak ja robiłam zdjęcia, bo uważał, że nie można dwóch rzeczy robić dobrze: filmować i fotografować. Lubił jednak, kiedy fotografowałam jego przy pracy.
Polecamy: Piekielnie rajskie wyspy – Indonezja, jakiej nie znacie!
9 z 10
fot. 1987 rok. W swoim domku w Międzylesiu nakręcili wiele programów z głośnego cyklu "Pieprz i wanilia"
– Czy Pani dzieli życie na okres z Tonym i bez Tony’ego? Czy może, jak wiele osób, mimo że go nie ma, to w jakiś sposób odczuwa Pani jego obecność?
Elżbieta Dzikowska: Odczuwam stale. Był okres bez Tony’ego, z Andrzejem Dzikowskim, którego nie mogę pominąć, bo na to nie zasłużył. Potem nastąpił czas Tony’ego. A potem, w 1998 roku, stałam się samotną kobietą, ale ciągle jestem z nim związana. Wciąż dbam o jego pamięć. Ma najpiękniejszy współczesny grób na świecie, bo stworzył go wybitny rzeźbiarz, nasz przyjaciel, Gustaw Zemła. To krzyż z czerwonego granitu, na którym wisi plecak wypchany metaforycznie przygodami, filmami, podróżami. Bardzo piękny jest ten grób, na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie. Ale żyję też własnym życiem, tak jak zanim poznałam Tony’ego. Pracuję, bo uważam, że to praca nadaje sens życiu.
– Jeździ Pani w miejsca, w których nie zdążyliście być razem?
Elżbieta Dzikowska: Tak. Uwielbiam Azję Południowo-Wschodnią, gdzie ludzie, chociaż tacy biedni, serdecznie się uśmiechają, są życzliwi, otwarci. Byłam z Tonym w Tajlandii i w Kambodży. On bardzo chciał pojechać do Indonezji i nie zdążył, a ja odwiedziłam ten kraj kilka razy. Uzupełniam poznanie Ameryki Łacińskiej, na przykład w ubiegłym roku byłam na Końcu Świata, czyli Tierra del Fuego w Chile i w Argentynie. Wiele razy byłam też w Chinach, a tylko raz z Tonym. Długo go już nie ma.
Polecamy: Surfowanie wśród skał, rowerowe wycieczki, wino w lokalnych knajpach. Wakacje marzeń w Alpach!
10 z 10
fot. Elżbieta Dzikowska i Tony Halik w Egipcie
– I jeździ Pani też w jego imieniu?
Elżbieta Dzikowska: Tak mi się wydaje. Teraz wybieram się do Papui Nowej Gwinei, na festiwal Sing Sing, zbiera się na nim ponad 100 plemion. Kiedyś był między nami taki podział: on się interesuje tym, co się rusza, a ja tym, co stoi, czyli ja przyrodą, a głównie zabytkami, a on zwierzętami i ludźmi. Teraz mnie też interesują przede wszystkim ludzie. Powstały albumy „Uśmiech świata”, „Biżuteria świata”, będą też „Fryzury i nakrycia głowy” i „Świat, który odchodzi”. To jest na pewno inspiracja Tony’ego, bo on właśnie lubił jeździć do Indian i plemion, a teraz ja to kontynuuję. Tony naprawdę na pamięć zasługuje, bo to dzięki niemu zostało w Polsce otwarte okno na świat. Sama nie miałabym środków na to. Większa liczba ludzi ogląda, niż czyta, choć Tony napisał też wiele książek o swoich podróżach i te książki są wznawiane do tej pory.
– „Szczęście to nie dar boży, to siła przebicia każdego człowieka, zrodzona z jego chęci i ciekawości życia. Z jego wysiłku”. Poznaje Pani?
Elżbieta Dzikowska: To jego cytat.
– Bardzo piękny, bo to jest taki rodzaj myślenia, który nie pozwala na jakiekolwiek pretensje do losu.
Elżbieta Dzikowska: Tak. On zawsze myślał optymistycznie. O tym, co złe, starał się nie pamiętać. Ja też wyznaję tę samą zasadę. Moim hymnem była piosenka Marka Bernesa, w której jest wers: „Ja lubliu tiebia, żyzń, i nadiejus’, czto eto wzaimno”. Oraz: „Kak ja sczastliw, czto niet mnie pokoja”. I ten niepokój mam w sobie. To on mnie pędzi po świecie. Za nas dwoje.
Polecamy: Indie. Nad świętym brzegiem Gangesu spotykają się codziennie życie i śmierć. Reportaż z Waranasi