„Był wielką indywidualnością”. Tak Elżbieta Penderecka mówiła nam o miłości do męża
Wybitny kompozytor zmarł w wieku 86 lat
Elżbieta Penderecka. Perfekcjonistka. Polska działaczka kulturalna oraz inicjatorka wielu konkursów muzycznych. Jej dzień pracy liczy czasem 20 godzin. Łatwo przywiązuje się do ludzi i łatwo się wzrusza. Jest największym wsparciem dla sławnego męża, Krzysztofa Pendereckiego. Ale żyć w jego cieniu? To za mało dla ambitnej kobiety.
Elżbieta Penderecka o mężu, Krzysztofie Pendereckim
Szczęśliwe małżeństwo tworzą już od ponad 50 lat. Jak sama zdradziła, nie bała się z nim związać, mimo tego, że muzyk jest 13 lat starszy i miał opinię „bon vivanta”.
„Wydawał mi się kimś bardzo młodym, z dużym poczuciem humoru i odpowiedzialnym. Zresztą taki pozostał do dzisiaj. Zafascynowało mnie, że był wielką indywidualnością nie tylko w muzyce, również w stylu bycia”, wyznała w wywiadzie VIVY!.
Od 1965 roku, Elżbieta Penderecka prowadzi sekretariat swojego męża. Dwadzieścia lat temu zorganizowała pierwszy Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, który w 2004 roku został przeniesiony do Warszawy. Od 2003 roku jest prezesem Stowarzyszenia imienia Ludwiga van Beethovena.
Zdobyła wiele nagród, w tym Paszport Polityki w kategorii kreator kultury, Nagrodę Tytana Tytanów za promocję Polski w świecie. Jaka jest jej recepta na sukces?
„Mieć cel i dążyć do niego. Ale nie wszystkim się to udaje. To tak jak jeden muzyk zdobywa trzecią nagrodę w konkursie i idzie w świat, a inny zdobywa pierwszą i po roku wszyscy o nim zapominają. Trzeba pomóc tym utalentowanym ludziom „znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie…”.
O życiu na walizkach, wyławianiu młodych talentów i Festiwalu Beethovenowskim, na który co roku zaprasza największe gwiazdy, Elżbieta Penderecka opowiedziała Elżbiecie Pawełek.
1 z 6
Kto okazał się największą atrakcją Wielkanocnego Festiwalu Beethovenowskiego, który właśnie się skończył?
Niektórzy mówią, że John Malkovich, choć jest to festiwal muzyczny. Cieszę się jednak, że tak wybitny aktor czytał partię narratora w dramacie Goethego „Egmont”, do którego muzykę napisał Beethoven. Sam Goethe stwierdził, że „Beethoven wczuł się w jego intencje z godną podziwu genialnością”. Ściągnęliśmy naprawdę wielu wybitnych artystów: amerykańskiego wiolonczelistę Amita Peleda, niemiecką sopranistkę Marlis Petersen czy skrzypaczkę Veriko Tchumburidze, która z rodziną wyjechała do Turcji przez wojnę w Gruzji. Dla niektórych artystów była to pierwsza wizyta w Polsce. A dla nas, animatorów kultury, wielka radość, kiedy wyjeżdżali stąd zachwyceni, bo zobaczyli wspaniałe sale koncertowe i gorącą publiczność.
– Zaprosiła tu Pani cały świat, wiele znakomitych orkiestr, nawet Hong Kong Sinfoniettę pod batutą kobiety. To ogromna odpowiedzialność!
Na pewno, ale chciałabym, żeby dotarło to również do decydentów, że muzyka i generalnie sztuka od dawna są wspaniałą wizytówką naszego kraju. Dla przeciętnego zaś melomana festiwal jest szansą poznania znakomitych artystów. Nie każdego bowiem stać na koncert w Lucernie czy Salzburgu, gdzie bilety do opery kosztują od 200 euro wzwyż. A u nas wystąpiły zespoły tej miary co Frankfurt Radio Symphony czy Orchester Wiener Akademie. Tradycją już się stało, że podczas festiwalu można obejrzeć bezcenne rękopisy Beethovena i innych wielkich kompozytorów na wystawie w Bibliotece Jagiellońskiej. Czuję się trochę jej matką chrzestną, bo z tym pomysłem pierwsza zwróciłam się w 1997 r. do ówczesnego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, profesora Aleksandra Koja.
– Wszystko, czego się Pani dotknie, tak się udaje?
Nie wiem, staram się. Zawsze próbuję wszystko zrealizować. Ale coraz trudniej mi pogodzić działalność w Stowarzyszeniu imienia Ludwiga van Beethovena, którego jestem prezesem, i organizację festiwalu z koncertami męża i naszymi domami w Krakowie i Lusławicach. Tylko poczucie odpowiedzialności nie pozwala mi zrezygnować, a pracuję przy festiwalu całkowicie społecznie od 21 lat. Chciałabym, żeby kiedyś ktoś zauważył, że to jest praca dla Polski. Jestem tu z własnego wyboru razem z moim mężem. Ktoś mnie zapytał: „A gdzie pani spędza wolny czas?”. Mówię: „Nie na Lazurowym Wybrzeżu tylko nad polskim Bałtykiem”.
Na zdjęciu: Elżbieta i Krzysztof Pendereccy są małżeństwem od 52 lat. Na zdjęciu po prawykonaniu „Jutrzni”, Münster 1972.
2 z 6
– Ten perfekcjonizm Pani nie męczy?
Męczy. Ale wpoiła mi go moja babcia, z pochodzenia Austriaczka, też perfekcjonistka. Mam to we krwi, że każdą rzecz próbuję perfekcyjnie doprowadzić do końca.
– Wobec męża stosuje Pani taryfę ulgową?
Skądże! Ktoś mnie kiedyś zapytał, która z żon kompozytorów byłaby mi najbliższa. Myślę, że żona Straussa, ponieważ starała się kontrolować jego pracę i jego terminy. Ale tak żyje każdy artysta. Mój mąż jest ogromnie pracowity. Ma jednak chwile, zwłaszcza na wiosnę, kiedy przyroda staje się dla niego ważniejsza od tego, że ma postawić jeszcze kilka nut na papierze. Wtedy wkraczam ja i mówię: „To, co masz zrobić dziś, nie przekładaj na jutro”.
– Kiedy tworzy, ma Pani do niego dostęp?
Tak, nie znosi być sam. Lubi, jak w domu coś się dzieje, jak nie ma absolutnej ciszy. Siada i pisze przy dużym stole w największym pokoju w naszym krakowskim domu. Złoszczę się, bo tu wisi marynarka, tam leży książka… Jego pokój jest zastawiony książkami, ale nie wolno mi nic przestawiać. Okropnie się wtedy denerwuje.
– Jest Pani pierwszym recenzentem jego utworów, próbuje mu doradzać?
To jest najgorsza rzecz, kiedy żona wtrąca się do pracy męża. Czasami mówię, że coś mi się nie podoba do końca. Bywa, że po wykonaniu utworu mamy ostrą dyskusję, ale to jest twórcze. Gdybyśmy mówili, że wszystko jest cudowne, to nie przeżylibyśmy razem 51 lat, bo życie stałoby się śmiertelnie nudne.
– Jak Pani odnalazła się w świecie wielkiej muzyki?
Dość szybko w niego weszłam, bo wyrosłam w rodzinie muzycznej. Mój ojciec był prawnikiem i muzykiem. Ale w powojennym ustroju nie chciał pracować jako prawnik, był koncertmistrzem sekcji wiolonczel w Orkiestrze Filharmonii Krakowskiej i profesorem Akademii Muzycznej. Przyjaźnił się z Krzysztofem. Nasze światy były więc bardzo bliskie.
– Chodziła Pani do szkoły muzycznej?
Nie, i dziś tego żałuję. Ale zostałam wykształcona w bardzo renesansowy sposób. Musiałam grać na fortepianie, uczyć się francuskiego, jako dziecko miałam nawet francuską nianię. W szarej, komunistycznej rzeczywistości nasz dom, a mieszkaliśmy w kamienicy należącej przed wojną do dziadków, był oazą dawnej Polski. Rodzina była katolicka, niezaangażowana w politykę, choć po cichu się o niej dyskutowało. No i bardzo dużą wagę przywiązywało się do edukacji.
Na zdjęciu: Krzysztof Penderecki w Warszawie z kardynałem Stefanem Wyszyńskim i Jerzym Katlewiczem. Rok 1966.
3 z 6
– Mając do wyboru różne kierunki studiów, zdecydowała się jednak Pani na fizykę i chciała się potem wybrać na Sorbonę.
Ale na pewno nie zostałabym Einsteinem. (śmiech) Wcześniej skończyłam szkołę od swoich rówieśników, bo szybko i dobrze się uczyłam. Bez problemu dostałam się na Uniwersytet Jagielloński.
– W znakomitej książce „Pendereccy. Saga rodzinna” mąż zdradził, że zakochał się w Pani bez pamięci: „Zwariowałem na jej punkcie. Była dziewczyną wyjątkowej urody, nieśmiałą i nie zdawała sobie sprawy, jaka jest piękna”.
Ale ja nie byłam nim zainteresowana, miałam wtedy 17 lat. Pamiętam, że poznałam go w Filharmonii Krakowskiej. Bardzo mi zaimponował swoimi wczesnymi kompozycjami i po koncercie z bukiecikiem kwiatków poszłam mu pogratulować. Nasze rodziny spędzały potem wspólnie wakacje nad morzem. Pewnego dnia Krzysztof zaskoczył mnie, mówiąc: „Ja się z tobą ożenię”. Przerażona uciekłam. On jednak był uparty. Kiedy jechałam autobusem do Krynicy na ferie, jechał za mną samochodem. Chodził moimi drogami… Wyszłam za niego, jak miałam 19 lat. Pobraliśmy się tak wcześnie, bo dostał w Essen pierwszą w swoim życiu profesurę.
– Nie obawiała się Pani, że miał opinię bon vivanta, córkę z pierwszego małżeństwa i był 13 lat starszy?
Nie. Wydawał mi się kimś bardzo młodym, z dużym poczuciem humoru i odpowiedzialnym. Zresztą taki pozostał do dzisiaj. Zafascynowało mnie, że był wielką indywidualnością nie tylko w muzyce, również w stylu bycia. Nosił fioletowy sweter, zielone spodnie i czerwone skarpetki, czym zwracał na siebie uwagę. Pamiętam, co mój teść powiedział: „Nie wiem, jak długo mój syn z tobą będzie, ale chciałbym, żebyś wyrzuciła z szafy jeden jego garnitur, przypominający mi obicie na kanapę”. Dziś z takich materiałów szyje się modne garnitury, wówczas to było ekstrawaganckie.
– W tak młodym wieku wiedziała Pani, jak poprowadzić dom?
Wie pani, wszystkiego zostałam nauczona przez moją babcię. Wprawdzie mieliśmy gosposię, ale w weekendy dostawała wolne i wtedy z babcią przesiadywałam w kuchni. Uczyła mnie też dobrych manier. No i uważała, że młoda dziewczyna powinna trzymać się prosto, więc codziennie musiałam chodzić z kijkiem na plecach. Dzięki niej w domu wszystko potrafiłam zrobić i nic mnie potem nie zaskoczyło. Do dzisiaj jestem pedantką. Lubię, jak wszystko jest poukładane i zrobione na czas.
– Mąż twierdzi, że w domu potrafi tylko zaparzyć herbatę.
Nie, nie. Myślę, że z jego strony jest to wygoda, bo doskonale orientuje się, co gdzie jest, tylko udaje, że nie wie. To jest forma wycofania się z codziennych obowiązków, które spoczywają bardziej na kobietach.
– Ale „Pasję według św. Łukasza” zadedykował Pani w dowód swojej wielkiej miłości?
To prawda. Nikt się jednak nie spodziewał, że ten sakralny utwór odniesie w świecie taki sukces. Wtedy urodził się nasz syn Łukasz. Nie mogliśmy z nim podróżować, bo nie dostał paszportu. Dla komunistycznej władzy stał się gwarantem, że wrócimy do Polski. Co tydzień więc jeździliśmy z Essen do Krakowa, gdzie był pod opieką moich rodziców. W jedną stronę 1200 kilometrów, powrót w nocy w niedzielę, bo w poniedziałek mąż miał wykłady.
– Podróżując z mężem po świecie, mogła Pani poznać wielkie osobistości. Jakieś szczególne spotkania zapadły Pani w pamięci?
Oj, było ich wiele. Na przykład cudowne spotkania z Arturem Rubinsteinem czy Dymitrem Szostakowiczem. Pamiętam też konkurs muzyczny w księstwie Monako w 1967 roku, gdzie był jurorem, na którym pojawiła się księżna Grace Kelly i książę Rainier. W Monte Carlo mieliśmy być przyjęci w pałacu książęcym na obiedzie. Na szczęście wyniosłam z domu dobre wychowanie i chociaż byłam bardzo przejęta, potrafiłam już wtedy zachować się przy każdej okazji. Byliśmy z mężem bardzo młodzi. Takie spotkania pozostawiają ogromny wpływ na dalsze życie. Parę lat później mieliśmy kilka niezapomnianych spotkań z Salvadorem Dalim w jego niezwykłym domu w Cadaques…
Na zdjeciu: W dworku w Lusławicach podczas sesji dla VIVY! w 2002 roku.
4 z 6
– Żona Gala okazała się wspaniałą promotorką twórczości Dalego, a Pani – swojego męża.
Myślę, że żony albo towarzyszą swoim wielkim mężom, tak jak w małżeństwie Wagnera czy Mahlera, albo nie chcą im oddać części swojego życia i odchodzą. Nie lubię się poświęcać, ale uważam, że należy zabrać twórcy czy wielkiemu artyście to, co go męczy, i pozwolić mu oddać się pracy.
– Nigdy nie było Pani ciężko?
Nikt nie mówi, że życie z artystą jest proste. Mąż w domu jest dyktatorem, ale ja nauczyłam się kompromisu. Zaakceptowałam ten świat, choć myślę, że nie każdy by to potrafił.
– Co takiego się stało, że odważyła się Pani postawić na własną działalność?
Zawsze starałam się znaleźć dla siebie coś, co mnie interesuje. Pomyślałam, że chętnie zajęłabym się muzyką od strony organizacyjnej. Dzięki mężowi mogłam dotrzeć do najwybitniejszych artystów, z których wielu już znałam. Założyłam wtedy jedną z pierwszych agencji artystycznych, wspólnie z naszym przyjacielem, Heritage Promotion of Music and Arts. W tym samym czasie pojechałam z mężem do Puerto Rico, gdzie zaproponowano mu prowadzenie Festiwalu Pabla Casalsa w San Juan. Zgodził się, ale poprosił mnie o pomoc. Mąż był odpowiedzialny za program, a ja angażowałam artystów i orkiestry. Dziesięć lat tej pracy dało mi cenne doświadczenie, które wykorzystałam przy Festiwalu Beethovenowskim. To stało się moim drugim życiem.
– Przez cztery lata przewodziła Pani również Radzie Programowej Festiwalu Kraków 2000 – Europejskie Miasto Kultury.
Były w niej tak wielkie nazwiska, że to była ogromna odpowiedzialność: Wajda, Zanussi czy ksiądz profesor Tischner, z którym miałam zaszczyt powołać Fundację Promyk Słońca dla dzieci z zespołem Downa. Już z niej kilka lat temu odeszłam, a księdza Tischnera nie ma, ale znalazłam swój świat, w którym mogłam się spełniać.
– Jaka jest Elżbieta Penderecka na co dzień?
Myślę, że dalej taka jak przed laty, że nic się absolutnie nie zmieniłam. Chodzę po zakupy z koszykiem na plac, chętnie sprzątam w domu, bo lubię, żeby było czysto. Ale mam bardzo dobrych współpracowników, z którymi pracuję od dawna. To jest coś niezwykłego, ale ogromnie się przywiązuję do ludzi. Jestem bardzo sentymentalna. Krzysztof też, tylko tego nie okazuje.
5 z 6
– Czy chciałaby Pani coś zmienić w swoim życiu?
Nie, myślę, że nic. Chciałabym jak najdłużej kontynuować to, co robię. Pomagać młodym talentom i w jakimś sensie mojemu mężowi, bo przecież ci młodzi ludzie będą kiedyś wykonywać jego muzykę. W Lusławicach od prawie czterech lat istnieje Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego dla najzdolniejszych młodych instrumentalistów i wokalistów. Naprzeciw naszego domu powstała nie tylko sala koncertowa, lecz także pokoje do ćwiczeń i dormitoria dla studentów. Powstało coś na kształt amerykańskiego kampusu. A sala koncertowa jest większa od sali Filharmonii Krakowskiej, jest też studio nagrań.
– Czy nie jest Pani rozczarowana, że Wasze dzieci, Łukasz i Dominika, nie poszły drogą muzyki?
Nie, dzieciom też trzeba dać wolność. Mając ojca z tak silną indywidualnością, wybrały własną drogę.
– Zdobyła Pani wiele nagród, w tym Paszport Polityki w kategorii kreator kultury, Nagrodę Tytana Tytanów za promocję Polski w świecie. Pani recepta na sukces?
Mieć cel i dążyć do niego. Ale nie wszystkim się to udaje. To tak jak jeden muzyk zdobywa trzecią nagrodę w konkursie i idzie w świat, a inny zdobywa pierwszą i po roku wszyscy o nim zapominają. Trzeba pomóc tym utalentowanym ludziom „znaleźć się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie…”.
– A jeszcze trzeba znaleźć odpowiednią żonę, jak powiedział Krzysztof Penderecki.
To było na jego urodzinach. Pamiętam, sala koncertowa zapełniła się gośćmi i Witek Lutosławski zapytał: „Elżbieto, jak to się robi, żeby mężowi zorganizować festiwal?”. A to usłyszał mój mąż i odpowiedział: „No, trzeba mieć taką żonę”.
6 z 6
na zdjęciu: Z wnuczką Marią Elżbietą w krakowskim domu przy Cisowej. Rok 2002.