„W życiu nikogo nie biję”, Piotr Stramowski o swojej roli w filmie „Fighter”
Aktor wymiotował na treningach!
Piotr Stramowski walczył na planie Fightera w ringu bokserskim. Sceny walki z Mikołajem Roznerskim są długie i bardzo realistyczne. Aktor z wielkim poświęcenie przygotowywał się do tej roli. Opowiada, czym jest dla niego to doświadczenie. I kiedy w życiu sięgał po przemoc.
Roman Praszyński: Jak przygotowywał się Pan do filmu „Fighter”?
Piotr Stramowski: To był długi i żmudny proces. Zmieniał się scenariusz, aktorzy, producent, finalnie zmienił się dystrybutor. Reżyser, Konrad Maximilian, zadzwonił do mnie cztery lata temu. Długo dryfowaliśmy, zanim weszliśmy na plan. Treningi zacząłem w zeszłym roku. Zdążyliśmy przejść przez 17 dni zdjęciowych, po czym projekt został przerwany. „Druga cześć” była kręcona w tym roku i wymagała kolejnych fizycznych i merytorycznych przygotowań. „Fighter” to projekt, przy którym najwięcej się nauczyłem jak do tej pory. Głównie cierpliwości i tego, w jaką stronę chcę podążać w życiu.
Duży wysiłek?
Bardzo duży. Trening sztuk walki jest bardzo wyczerpujący. 80 procent dnia trzeba poświęcić na ćwiczenia. Do tego regeneracja, odpowiednia dieta. Musiałem wejść w tryb, który do tej pory był mi obcy. Co prawda uprawiam sporty od dłuższego czasu, ale te treningi wymagały wyjątkowego przygotowania i skupienia. Naprawdę odkryłem część siebie, której nie znałem wcześniej.
Co to znaczy?
Dzięki tak wielkiemu wysiłkowi mamy możliwość określenia swoich granic, tego, ile możemy wytrzymać i ile jesteśmy w stanie zaryzykować. To był swego rodzaju sprawdzian.
Na czym to polega?
Ćwiczy się wiele godzin. Do tego dochodzą układy walki. Uczę się wyprowadzać ciosy. W końcu jestem tak zmęczony, że organizm odmawia posłuszeństwa, ja protestuję, ale trzeba trenować dalej - tak mówi trener. Wymiotuję, wtedy można odpocząć. To dopiero jest transgresja, kocham to!
O, matko! Ile trzeba tak trenować?
Trenowałem łącznie sześć miesięcy. Cztery miesiące w zeszłym roku, dwa miesiące w tym roku.
A jak wyglądały zdjęcia? Naprawdę się biliście na planie?
Różnie. Głównie było to markowane. Co prawda, w ciągu trzech dni zdjęciowych spędziliśmy 25 godzin na ringu, więc czasami rękawica się obsunęła i wyprowadzaliśmy prawdziwy cios. Niech mi pan wierzy, w takim ferworze można się zapomnieć. Adrenalina jest na tak wysokim poziomie, że po prostu się tego nie odczuwa.
A jak Pan się czuje po premierze?
Spełniony. Praca nad filmem nie była łatwa. Koproducent i dystrybutor zrezygnowali w połowie zdjęć i zostawili na lodzie całą ekipę. Moja żona ćwiczyła do roli przez pół roku, ogoliła się na łyso i koniec końców nie zagrała. To było duże obciążenie emocjonalne. Ciężko mi było wchodzić w ten projekt ponownie, ale tyle osób było zaangażowanych emocjonalnie, że żal było nie skończyć. Film powstał, mieliśmy bardzo mało czasu na postprodukcję, gdyby było go trochę więcej, wprowadzilibyśmy kilka zmian, ale w tym przypadku było to niemożliwe, właśnie ze względu na czas, którego mieliśmy mało. Cieszę się, że nasza praca ujrzała światło dzienne. Że został ślad po morderczych treningach i „kawałku serca”, które każdy z nas włożył w ten projekt.
W życiu bił się Pan z kimś naprawdę?
Nie. Raz w podstawówce miałem tzw. „solówkę”. Już nie pamiętam powodu sprzeczki. Pewnie chodziło o to, żeby komuś zaimponować. Pamiętam, że cała szkoła wyszła nas oglądać. Daliśmy sobie raz po pysku i na tym się skończyło. Innym razem „poprztykałem” się z chłopakiem na obozie tenisowym (w tym miejscu pozdrawiam Piotrka (śmiech), powiedzmy, że „wygrałem”, ale rok później ten chłopak przyszedł do mojego liceum i chciał rewanżu. Okazało się, że przez ten rok ćwiczył kickboxing i wtedy ja oberwałem. Widzi pan, tak to jest, życie potrafi płatać figle! (śmiech)