Robił rzeczy, których dziś się wstydzi. Poruszające wyznanie Peji...
„Najprostszym rozwiązaniem było wziąć nóż i wyjść na ulicę”
Choć od dłuższego czasu romansuje z mainstreamem (ale na własnych warunkach), nadal jest postrzegany jako bad boy polskiej sceny muzycznej. Jak mówi, hardcorowy rap, sprawy w sądzie, nieciekawa przeszłość i towarzystwo, narkotyki, sterydy – to wizerunek wypracowany za młodu. Dziś jest już kimś innym. Ryszard „Peja” Andrzejewski w poruszającej rozmowie z Olą Kwaśniewską o rodzinnych dramatach, nałogach i dramatycznych życiowych wyborach.
Poszedł do „Agenta”, żeby pozbyć się wizerunku bad boya. Bo nie ma nic gorszego od szufladkowania, a on stara się temu nie podlegać. Skończył 40 lat i nie chciał być kojarzony z wizerunkiem wypracowanym za młodu.
Obawiałeś się, czy Cię zaakceptują?
To też. Ale chciałem pokazać, że Rychu Peja również po czterdziestce ma coś do zaoferowania. Coś więcej niż tylko „k…” i „p…”. Chodziło o to, żeby się „sprzedać” w wymiarze ludzkim. Że to jest gość, z którym można normalnie pogadać, można z nim zrobić biznes, on nie da w mordę, wychowuje dzieci, jest odpowiedzialny, żyje w związku z żoną już 10. rok, nie łajdaczy się, rzucił alkohol, nie używa narkotyków ani sterydów, co też czynił przez lata. Jest fajnym człowiekiem, który przeszedł długą drogę i może stanowić przykład na faktyczną dobrą zmianę. Bo być może gdybym się nie zatrzymał, to nie byłoby programu „Agent”, tego wywiadu, nie byłoby rodziny i nie byłoby już Rycha Peji. Wnioski zostały wyciągnięte. Im więcej zrobię dobrego, zanim moje dzieci zaczną świadomie myśleć, czytać i pisać, tym więcej dowiedzą się o mnie dobrych rzeczy.
Ten wizerunek bad boya to była też kreacja?
Nie trzeba było niczego kreować. Wywodzę się z nieciekawej okolicy, miałem nieciekawe towarzystwo i nieciekawe życie. Wszystko, o czym rapowałem, było tak na serio, że aż waliło w mordę samym przekazem werbalnym. Ludzie się tego bali. Ci niesłuchający rapu, wywodzący się z innych środowisk, oglądając klip albo słuchając płyt, mówili: „Rynsztok, szambo! Co to za świat? Takiego życia nie ma”. Otóż jest! Zależy, gdzie pójdziesz. Jeżeli chcesz pobiegać, to pójdziesz do parku i zobaczysz sportowców, ale też pijaków na ławce. A jak wejdziesz w ślepą uliczkę, to zobaczysz tylko pijaków lub grupę okolicznych łobuzów.
Ta rozmowa odbywa się na moich starych śmieciach w dzielnicy, na której się wychowałem. Ona się dziś bardzo fajnie modernizuje. Coraz mniej widać nieciekawych zakamarków, bo powstaje mnóstwo fajnych inicjatyw. Zamiast gangsterki jest hipsterka. Ale lata 90. były niebezpieczne. Jeżeli jechałeś na inne osiedle do dziewczyny i nie zakumplowałeś się z kolesiami wystającymi pod klatką, to mogłeś dostać w mordę. Tak samo, gdy jakiś nieznajomy przyjeżdżał tutaj na dzielnicę. Często robiłem rzeczy, których dzisiaj się wstydzę. Dziś nie nazwę tego walką o przetrwanie, bo to był momentami zwyczajny bandytyzm. Wtedy tłumaczyłem to ekonomią.
Czyli że trzeba było zdobyć pieniądze?
Tak. Najprostszym rozwiązaniem było wziąć nóż i wyjść na ulicę, wyrwać kobiecie torebkę albo strzelić kogoś w mordę i zabrać mu portfel. Dziś widzę to inaczej. Wiem, że mogłem jakieś pieniądze zarobić, ciężko pracując. Zmieniłem swoją rzeczywistość, status społeczny właśnie przez ekonomię, bo tylko w ten sposób mogłem awansować do tak zwanej niezubożałej klasy średniej. Nie jestem tym samym kolesiem, który mając 20 lat, chował ojca na cmentarzu. Który kompletnie nie wiedział, jak będzie wyglądać jego życie, był przerażony pomimo tego, że szedł do przodu jak huragan i wiedział, że nic go nie powstrzyma. Bo nie miał zbyt wielkiego wyboru. Ale było trudniej zdobyć dobrą pracę bez kwalifikacji, nie mając dyplomu ukończenia szkoły średniej.
A ja przerwałem naukę również dlatego, że musiałem zająć się zarabianiem pieniędzy. Albo na ulicy, albo próbując wywalczyć kontrakt w wytwórni muzycznej. Później były też momenty, iż pomimo wydawania płyt nadal żyłem bardziej z pieniędzy zarabianych na ulicy niż tantiem. Zawsze chciałem coś osiągnąć. Pozbyć się kompleksów. Dlatego, że byłem najmniejszy w klasie, najgorzej ubrany, wytykany palcami, nie miałem kapci na zmianę ani śniadania. Przez to byłem dzieckiem nieufnym, a moja komunikacja często wyglądała tak, że albo rozkwasiłem komuś nos, albo ktoś mi.
Już pierwszego dnia na pierwszej lekcji w podstawówce zostałem posadzony z kolegą, którego nie znałem. Zrzuciłem jego książki, po czym dałem mu w mordę i chyba nawet wytarłem mu krwawiący nos mokrą gąbką. Chciałem chyba zasygnalizować, że ze mną nie ma żartów, a tak naprawdę była to forma obrony, pancerz. Pewnie się tak strasznie bałem zmiany otoczenia, tego, że wyszedłem z domu alkoholowego, z okolicy kryminogenno-patologiczno-alkoholowo-popapranej.
Cały wywiad z Ryszardem „Peją” Andrzejewskim w najnowszym numerze magazynu VIVA! od czwartku 23 sierpnia.