„Mimo braku warunków zewnętrznych lubiany przez kobiety”, mówi o sobie dziennikarz muzyczny, Wojciech Mann
Nie zawsze jestem miły, zdradził w jednym z wywiadów
Miłośnik bluesa i rocka. Człowiek wielu talentów, w tym m.in. tłumacz. Od lat 60. XX wieku związany był przede wszystkim z III Programem Polskiego Radia. Od 2020 roku fani mogą go usłyszeć na antenie Radia Nowy Świat. A jaki jest prywatnie? Wojciech Mann już od najmłodszych lat wykazywał talent do występowania przez publicznością. W dzieciństwie zadebiutował w zespole Gawęda. W dorosłym życiu dał się poznać jako konferansjer w takich programach, jak „Szansa na sukces” czy „MdM” – w nim występował u boku Krzysztofa Materny. Ma do siebie dystans. Zaraża poczuciem humoru. Taki po prostu jest Wojciech Mann.
Wojciech Mann - wywiad „VIVY!”
W wywiadzie z "Vivy!" z 2000 roku na pytanie Piotra Najsztuba, czy siebie lubi odpowiedział:
Tak. Jestem porządny facet. Podoba mi się muzyka, którą lubię. Chociaż... nie zawsze jestem miły.
A poproszony o zredagowanie notki na Wikipedii o sobie odparł:
Wojciech Mann, prawdziwe nazwisko: Mann. Osobowość radiowa i telewizyjna, działająca czynnie w latach 1965–... tej drugiej bym nie chciał określać. Prowadził szereg programów rozrywkowych i publicystyczno-rozrywkowych, zapowiadał koncerty i festiwale. Miał autorskie audycje w radiu i w telewizji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Żonaty... Beznadziejne. Notki są suche. (…)
Chciał, żeby nawet programy rozrywkowe, których był uczestnikiem, dawały jakąś dozę informacji albo materiały do przemyślenia. Usiłował komentować rzeczywistość poprzez żart i satyrę. Napisał szereg ładnych piosenek, które nigdy nie zostały nagrane. Mimo braku warunków zewnętrznych lubiany przez kobiety.
Przypominamy wywiad, którego Wojciech Mann udzielił "Vivie!" przed laty, gdy jako prowadzący programu "Duże Dzieci", rozmawiał z gośćmi w wieku od 6 d 9 lat. Lilianie Śnieg-Czaplewskiej opowiedział o dzieciństwie, domu rodzinnym i dlaczego w ogólniaku nie doświadczył outsiderstwa.
Czytaj także: Odziedziczył po tacie gust i talent... Co dziś robi Marcin Mann, syn Wojciecha Manna?
Panie Wojtku, czy trafnie mi się zdaje, że jako kilkulatek był Pan słodkim, pucołowatym cherubinkiem, z jasną czupryną?
Skoro teraz nim jestem, to musiałem być i wtedy. Byłem chyba dość porządnym, bezproblemowym dzieckiem. Na pierwszym zdjęciu, jakie mi w życiu zrobiono, widać krzepkiego chłopaczka w kusym paletku, które mi się nie podobało, bo było za małe od początku. Rozjeżdżało się na mnie, gdyż byłem zapięty dokładnie, ale kładłem to na karb trudności zaopatrzeniowych w tamtych czasach. Miałem za to aż dwie czapeczki – jasną i ciemną.
Wojciech Mann z mamą, fot. archiwum prywatne
Pański dom rodzinny był skromny czy zasobny?
Nie ma co mówić o zasobności, ponieważ władza ludowa wsadziła mojego ojca do więzienia zaraz po tym, jak się urodziłem. Sfabrykowano jakieś zarzuty, ale nie znam powodów. Nie wiem, czy chodziło o to, że się nigdzie nie zapisał, czy nazwisko miał nie takie bardzo ludowe. Pamiętam wizyty w więzieniu, noszenie paczek. Wypuścili go gdzieś tak przed 56. rokiem, po jakimś czasie zrehabilitowali, ale co zabrali jemu i mnie, nie da się odrobić. Rodzice pochodzili ze Lwowa, tam zostawili wszystko. Z zasobnością więc było marnie. No i pierwszą młodość spędziłem tylko z mamą.
To prawda, że po każdym posiłku całował Pan mamę w dłoń?
Takie gesty były na porządku dziennym. Mieszkaliśmy w kwaterunkowym pokoju, z siostrą i dziadkami. Luźno nie było, ale dla mnie to był cały mój świat. Miałem w nim nawet jakiś własny kącik. Dzieci mają niesamowitą zdolność adaptacji, a mama nie pielęgnowała w nas poczucia krzywdy wobec świata. Chowała swoje zmartwienia przede mną i młodszą siostrą. Ta ostatnia dokuczała mi czasami, drażniła się albo podbierała moją własność. Przecież siedzieliśmy sobie na głowie w jednym pokoju, można się było kłócić co pięć minut. Jako cherubinek dobrze wychowany wiedziałem, że dziewczynek byle gdzie bić nie wypada. Musiałem więc wypracować metodologię, żeby poczuła karzącą dłoń sprawiedliwości, ale żeby jej, broń Boże, nie zrobić krzywdy. Obrywała po plecach.
Biedna dziewczynka.
Raz mnie uderzyła krzesłem, nie była taka bezbronna. Ale mówimy o starych dziejach, siostrzyczka od dawna mieszka w Stanach.
Jakie marzenia miał mały Wojtuś?
Zazdrościłem bezdzietnemu wujostwu, które w moim pojęciu posiadało wszystko, o czym można zamarzyć. A mieli mieszkanko o powierzchni 30 metrów, tylko dla siebie, a nawet telefon absolutnie budzący mój podziw, że można go mieć w posiadaniu. Jakby tego było mało, wuj doczekał samochodu typu trabant. Wydawało mi się, że jest nababem.
Był Pan dzieckiem zadającym mnóstwo pytań, ciekawym świata?
Wszystko mnie interesowało, ale ilość pytań była poniżej normy, bo szybko nauczyłem się czytać, uwielbiałem to. Wiedzę wyrywkową, chwilami zaskakującą, posiadłem z tego, co przeczytałem. Z braku telewizji i innych multimedialnych rozrywek książki były dla mnie szalenie ważne; jak poszedłem do szkoły, właściwie umiałem czytać. Mama usiłowała w tych lekturach wprowadzić jakąś selekcję, zwłaszcza odkąd znalazła u mnie „Złego” Tyrmanda, gdzie postaci były za bardzo zdemoralizowane. Czytałem wszystko, jak leci. I „Trzech muszkieterów”, i książeczki o zwierzętach, i rzeczy zupełnie nie na swój wiek, jak pamiętny „Wspólny pokój” Uniłowskiego.
Bieda, gruźlica, śmierć i trochę erotyki. Pamiętając swoją przeszłość, ingeruje Pan w lektury syna Marcina?
To zdecydowanie co innego, jego trzeba zachęcać, by sięgnął po książkę. Usiłuję go przekonać, że książka nawet bez obrazków może być bardziej interesująca niż film czy gra komputerowa. Jest bystry, bo oficjalnie podziela tę moją opinię, ale twierdzi, że nie ma czasu na czytanie. Na szczęście trochę czyta.
Czytaj także: Wydawało się, że są dla siebie stworzeni. Kasia Kowalska i Kostek Yoriadis rozstali się w atmosferze skandalu
Wojciech Mann, lata 60. na spacerze po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, fot. archiwum prywatne
Wyznał Pan na wizji, że ma „słabość do Jadzi” – ośmiolatki z „Dużych dzieci”, dziewczynki z pomalowanymi na zielono i czerwono paznokciami i z loczkami, której akurat wypadły mleczne zęby. Czy ktoś kiedyś miał do Pana słabość, gdy był Pan mały?
Nie bardzo, nie pamiętam takich incydentów. A Jadzia rzeczywiście mnie urzekła, więc obdarzam ją ekstra dawką sympatii, choć wiem, że to niepedagogiczne i niemoralne. Ale tu ważna uwaga: akceptuję wszystkie dzieci, co do jednego, i to na przyzwoitym poziomie. Żadnemu nie dałbym do zrozumienia, że coś mi nie pasuje. To byłoby okropne, bo wiem, jak się takie dziecko czuje.
Skąd Pan to wie?
Sam byłem w sytuacji, gdy rówieśnicy byli bardziej lubiani ode mnie. Kozłem ofiarnym nigdy nie byłem, bo wiedziałem, jak temu zapobiec, ale ofiarą to i owszem. W podstawówce przechodziłem ospę wietrzną – to taka choroba z pryszczami na twarzy. Szliśmy na jakąś wycieczkę i kolega, któremu wychowawca kazał iść ze mną w parze, powiedział, że z pryszczatą dupą w parze chodził nie będzie. To było przykre. Nawet bardzo przykre. Nikt nie chce być pryszczatą dupą, ja też.
Ale podobno był Pan chętnie zapraszany na prywatki.
Aaa, to później, już w ogólniaku. Bo się znałem na muzyce i miałem zachodnie płyty, przedmiot największego pożądania. Jako dosyć obrotny młody człowiek pierwszy raz wyjechałem na Zachód w wieku 16 lat, na lipne zaproszenie, do pracy na czarno w Londynie. Tam naprawdę pracowałem, a nie siedziałem znajomym na głowie. Niemal w każde wakacje udawało mi się wyjeżdżać, usamodzielniłem się. Pozwoliło mi to już nigdy w przyszłości nie bać się losu bezrobotnego.
Wyjeżdżał Pan po płyty, po znajomość języka?
Po wszystko. Po to, żeby pooddychać innym powietrzem. Posiąść wiedzę, kupić płyty, jakieś dżinsy, pójść na 40 filmów, których w Polsce nie było, podciągnąć język, bo wiedziałem, że to niezbędne. Całą kupę atrakcyjnych i pożytecznych rzeczy. Zapraszano mnie więc na wszystkie prywatki nie dlatego, że świetnie tańczyłem, bo nie były to jakieś godne zapamiętania wyczyny, ale ze względu na posiadanie płyt z muzyką, której słuchał cały świat, a u nas była reglamentowana, nawet jeśli się słuchało Radia Luxembourg. Każdy nastolatek usiłował jakoś sobie zapewnić przewagę. Jedni wyżywali się w sporcie, inni tańcowali. Ja miałem jakieś albumy z dobrą muzyką pod ręką, na dodatek rozumiałem, o czym tam śpiewają, więc nie doświadczyłem outsiderstwa.
Wojciech Mann, "Viva!" listopad 2006
Od Pana przyjaciela z młodości, wspólnika i radiowca Jana Chojnackiego, dowiedziałam się, że na studenckim obozie wojskowym był Pan mistrzem żonglerki… kałasznikowem.
Próbowałem stworzyć wizerunek Szwejka-łamagi i dobrze odgrywałem tę rolę, bo nie chciało mi się czołgać w upał ani ganiać w masce gazowej, ale w jakiś zdumiewający sposób posiadłem sztukę operowania bronią na komendę: „Prezentuj broń!”, „Do nogi broń!”, „Na ramię broń!”. Zobaczył to dowódca i pochwałom nie było końca, co trochę popsuło mój wizerunek.
Wiele bym dała, aby to widzieć.
Nie pani jedna. Kałasznikow śmigał mi w rękach, jakbym był absolwentem West Point. Nieźle też strzelałem do celu. Nie zapomnę tak zwanych utajnionych zeszytów, w których zapisywaliśmy rzeczy wyłącznie tajne. Tajność polegała na tym, że zeszyt wisiał na sznurku ostemplowany, a dowództwo śmiertelnie poważnie i po wielekroć oznajmiało nam, że to, co jest w utajnionym zeszycie, nie może być przekazane nikomu. Ani matce, ani ojcu, „o ile nie są objęci szkoleniem wojskowym”. Doza surrealizmu i głupoty była przeogromna. Za to jest co wspominać, gdy się spotykamy w starym gronie.
Podobno w szkole razem z kolegami produkował Pan piwo.
Tak, był to tak zwany podpiwek, który schładzaliśmy na balkonie. Rzadko udawało się doczekać do końca procesu fermentacyjnego, bo byliśmy niecierpliwi. Kiedyś, pół godziny po zdjęciu gara, uznałem, że piwo nie ma mocy, ale właściwie można je spożyć. Gdy mama wróciła z pracy, po wyrobie nie było śladu, tylko ja bardzo ostrożnie leżałem, cierpiąc na straszny ból głowy. Do dzisiaj pamiętam również smak wina „Maślacz” – bardzo słodkiego, i ten sam stan następnego dnia. Ale wszystko: piwo, wino, wagary i awantury w szkole, było w normie.
Marcin też trzyma się w normie? Przyznał Pan z radością, że „ojcostwo go wzięło” i sprawia mu najwyższą przyjemność. Dla Marcina wstał Pan nawet rano, żeby go odwieźć do szkoły. Jest Pan pobłażliwym czy surowym ojcem? Zgodziłby się Pan, żeby Marcin robił za gwiazdę w telewizji?
Nie zgodziłbym się. Miał już takie propozycje i wiem, że dawałby sobie świetnie radę, ale uznałem, że to jeszcze nie pora. On oczywiście by tę próbę przetrzymał, ale nie chciałem żadnego gwiazdorstwa, żadnej presji zmanierowanego towarzystwa. Ani jakichkolwiek konotacji, że Mann coś ułatwił albo załatwił synowi.
Sprawdź też: Zaraził go pasją do muzyki, łączyła ich wyjątkowa więź. Krzysztof Antkowiak poszedł w ślady ojca
Wojciech Mann, "Viva!" listopad 2006
I złamał Pan dziecku karierę. Jak się patrzy na artystów z filmu „O dwóch takich co ukradli księżyc”…
To prawda. Nie przewidziałem tego. Mimo to twierdzę, że Marcin ma czas. Jak będzie rozgarnięty i bystry, wszystko przed nim. A jeśli chodzi o program „Duże dzieci”, przyspieszyłbym rotację uczestników, żeby mały gwiazdor nie zdążył uwierzyć, iż jest niezastąpiony.
Ma Pan jakąś własną niepowtarzalną metodę wychowawczą?
Gdy czegoś nie chce zrobić, słyszy: „Jak ja byłem w twoim wieku…” i tu płyną najbardziej nieprawdopodobne, absurdalne przykłady wygłaszane z miną na serio. Gdy nie chce jeść czegoś zdrowego, mówię: „Jak ja byłem w twoim wieku, to jadłem trzy porcje…” Albo: „Jak ja byłem w twoim wieku, to na rowerze do Sopotu dojechałem w jeden dzień”. Gdy dostaje słabszy stopień w gimnazjum, opowiadam mu: „Ja w twoim wieku byłem bardzo dobrym uczniem. Miałem same piątki, bo nie było szóstek, ale niektórzy dawali mi nawet szóstki”. Jego, nie wiem czemu, moje opowieści bardzo złoszczą.
Idzie w muzyczne ślady taty?
Myślę, że mam wpływ na kształtowanie się jego gustu, choćby mimowolny. Naturalną siłą rzeczy słucha tego, czego ja słucham. Bob Dylan powiedział, że współczesna muzyka rozrywkowa jest nic niewarta. Chyba ma rację… Pozostałem przy starszej muzyce. Nie podoba mi się, że u nas panuje przekonanie, że jak coś nie jest z ostatniego sezonu, to się nie liczy. Po dorobku pokoleń zostały nagrania, trzeba je ciągle przypominać, bo stanowią wartości niezwykłe. Cenić je, a nie lansować taką nudę, jaką słyszę w Sopocie. Marcin myszkuje po moich płytach, wie, że musi je na miejsce odłożyć. Niczego mu nie narzucam. Ostatnio, jak sobie zgrał płytę, byłem zdumiony. Znalazły się na niej King Crimson, Led Zeppelin, AC/DC… Żadnej sieczki. Mój syn potrafi docenić wartościową klasykę, co mnie napawa optymizmem.
Rozmawiała LILIANA ŚNIEG-CZAPLEWSKA
CZYTAJ TEŻ: Dekadę temu przeszedł na emeryturę. Dziś Leszek Teleszyński nie kryje rozgoryczenia