Reklama

Mieszkałem przez rok na plebanii i wyciągnąłem z tego doświadczenia przerażający obraz tego, co się dzieje w Kościele. Byłem świadkiem sytuacji, kiedy księża pod pretekstem urlopu wyjeżdżali na seksualne orgie do Niemiec – mówi w wywiadzie Dawid Ogrodnik.

Reklama

Przed nim kolejne wielkie role: w „Johnny” zagra ks. Jana Kaczkowskiego, w „Broad Peak” – jednego z najlepszych polskich himalaistów Adama Bieleckiego, a w tym roku możemy go oglądać w „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” – gra tam kanciarza i „mistrza więziennych ucieczek” Zbigniewa Najmrodzkiego. Poniżej przypominamy rozmowę Magdaleny Żakowskiej z Dawidem Ogrodnikiem, która ukazała się w „Urodzie Życia” 11/2019.

Magdalena Żakowska: Ile jest Dawida Ogrodnika w Mieczysławie Koszu?

Dawid Ogrodnik: Nie chciałbym, żeby ktoś poza mną znał odpowiedź na to pytanie. Ale odpowiem tak: w filmie są trzy sceny, które nie są historią Mieczysława Kosza. Jedna jest historią Krzysztofa Komedy – to ta scena, w której pijany Kosz nie może przypomnieć sobie melodii utworu, który ma zagrać na koncercie, i prosi kolegę, żeby mu zanucił. Druga dotyczy relacji Kosza z jego partnerką. A trzecia scena jest sceną z mojego życia. Opowiedziałem ją Maćkowi Pieprzycy i stwierdziliśmy, że warto ją umieścić w filmie, bo dobrze oddaje też prawdę o Koszu.

Która to scena?

Nie mogę powiedzieć. To zbyt osobiste.

Ta rola to taka kreacja totalna. Jak w filmie „Chce się żyć”, gdzie zagrałeś chłopaka z porażeniem mózgowym, czy w „Ostatniej rodzinie”, gdzie wcieliłeś się w postać Tomasza Beksińskiego.

Tym razem moje przygotowania polegały na tym, że Lech Możdżer przysyłał mi filmy, w których gra – z różnych ujęć kamery w swoim mieszkaniu we Wrocławiu, a ja odpalałem je na laptopie, a potem godzinami próbowałem odtworzyć. Ćwiczyłem też grę na pianinie. Początkowo w naszym mieszkaniu, ale po trzech dniach pianino wyleciało, a ja razem z nim. Widziałem tylko jedno nagranie z koncertu Mietka Kosza. Dzięki niemu poznałem jego ułożenie rąk i pozycję przy fortepianie. Ale ruchu ciała na podstawie tych ujęć nie dało się odtworzyć, więc zaczerpnąłem je od Keitha Jarretta. Spotykałem się z osobami niewidomymi, niedowidzącymi, poznałem też niewidzącego reżysera dźwięku, który ma własne studio nagraniowe. I to spotkanie totalnie mnie rozwaliło. Nie dość, że sam montuje dźwięk na komputerze, posługując się myszką, to odbiera SMS-y i odpisuje na nie, rozmawia, porusza się i biega po schodach jak osoba widząca. Ma kilka miesięcy młodsze od mojej córki dziecko i piękną żonę.

Czasy się zmieniły.

Mietek Kosz nie był samodzielną osobą niewidzącą. Nikt go tej samodzielności nie nauczył. Był w dużym stopniu uzależniony w życiu od innych ludzi. Myślę, że to było jego nieszczęściem. Miał silną potrzebę wolności.

Jesteś znany z tego, że długo i skrupulatnie przygotowujesz się do ról. Ale im dłużej się przygotowujesz, tym trudniej później się tej roli w życiu pozbyć.

Od czasu „Chce się żyć” jestem pod kontrolą psychologa. Dużo się o sobie dowiedziałem, potrafię sprawniej wychodzić z roli, chociaż świat wewnętrzny mojego bohatera wciąż jeszcze zostaje ze mną na długo.

W tym roku zagrałeś w trzech filmach: w „Broad Peak”, „Ikarze”, „Najmro”, a teraz trwają zdjęcia do czwartego – westernu „Magnezja”. Przechodzisz z roli w rolę. Łatwo jest chyba zgubić siebie?

Zawsze jest takie ryzyko. Zdaję sobie z tego sprawę. Dziś, przed naszym spotkaniem, odmówiłem dwóch ról. Wiem, że muszę teraz trochę pożyć, bo właściwie pracuję nieprzerwanie od dwóch lat.

Dawid Ogrodnik zachwycił jako Mietek Kosz

Podobnie jak Mietek Kosz odebrałeś wykształcenie muzyczne. I chciałeś być muzykiem.

Jestem muzykiem. W każdym razie mam na to papiery. Drugi stopień muzyczny, klarnet, Szkoła Muzyczna imienia Mieczysława Karłowicza w Poznaniu.

Kogo słuchałeś w dzieciństwie?

Z klarnecistów Benny’ego Goodmana i Eddiego Danielsa, ale też Milesa Davisa czy Johna Coltrane’a. Dużo jazzu, wszystkiego, co było w bursie dostępne. Chociaż sam odebrałem wykształcenie klasyczne, to nie wyobrażałem sobie siebie w orkiestrze, w trzynastym rzędzie, gdzie gram przez trzy minuty trzy nutki.

Nie ma chyba zbyt wielu utworów klasycznych na klarnet…

Dokładnie! Ale klasę muzyki rozrywkowej i jazzowej utworzono w mojej szkole dopiero wtedy, kiedy ją kończyłem.

Żałowałeś, że nie wcześniej?

Bardzo. Wtedy narodziła się moja miłość do saksofonu. Młodsi koledzy tłumaczyli mi, na czym polega improwizacja. Z Akademii Muzycznej wypożyczałem nuty utworów jazzowych. Dziś częściej gram na saksofonie niż na klarnecie. I tylko dla siebie.

Dlaczego nie zostałeś zawodowym muzykiem?

Bo miałem świadomość, że nie mam już szans na osiągnięcie w jazzie tego, co moi młodsi koledzy, nie znam skal, gram mocno intuicyjnie. Do Instytutu Jazzu w Akademii Muzycznej w Katowicach bym się nie dostał.

Do PWST w Krakowie też się nie dostałeś. I to trzy razy.

W jazzie czułem się słaby, a teatr mnie pochłonął i zafascynował na tyle, że nie myślałem o tym, co będzie. Zaczęło się od tego, że moja wychowawczyni, Ania Szymańska, która kiedyś uczyła mnie języka polskiego, a dziś jest moją najbliższą przyjaciółką, namówiła mnie na udział w przedstawieniu. I zabrała pierwszy raz do teatru.

Tomek Tyndyk

Pamiętasz ten pierwszy spektakl?

Oczywiście. „Szklana menażeria” Tennessee Williamsa w Teatrze Bagatela w Krakowie. Wyszedłem porażony tym, ile emocji można opowiedzieć w tak krótkim czasie. Teatr to taki film, który przeżywasz bardzo blisko. Potem zagrałem u Ani w Teatrze Scena Na Piętrze, kameralnym ośrodku w centrum Poznania. To były fragmenty Dostojewskiego. I otworzył się przede mną nowy świat.

Czytałeś Dostojewskiego, Czechowa?

Wcześniej nie. Zresztą do dziś wolę non fiction, książki naukowe, reportaże. Właśnie kończę „Sodomę” Frédérica Martela o pedofilii w Kościele.

To bliski ci temat.

Bliski.

Aktor wziął udział w akcji #MeToo

Ponad rok temu na Instagramie włączyłeś się do akcji #MeToo. Ujawniłeś, że ksiądz próbował molestować cię seksualnie. Ale twój wpis nie wywołał reakcji. Byłam zaskoczona, bo kiedy ofiara decyduje się na tak odważny krok, powinna za nim iść reakcja świata, Kościoła, prokuratury. Bolało?

Wydaje mi się, że to znak dzisiejszych czasów. Jesteśmy tak przesyceni informacjami, że przestaliśmy już na nie reagować. Wyłączyliśmy empatię, co nie jest zresztą takie głupie, bo gdybyśmy do wszystkich informacji, które nas zalewają, podchodzili emocjonalnie, kosztowałoby to zbyt wiele zdrowia. Obserwuję ten proces na sobie samym. Ja też informacje o wypadku, aferze politycznej czy pedofilii traktuję często jak taki jednodniowy news. I nie chowam do nikogo urazy.

Nawet do tego księdza?

Żeby była jasność – ja jednak nie byłem ofiarą. Ten ksiądz wykonał gest, który miał sprawdzić moje potencjalne zainteresowanie seksem. Miałem wtedy 17 lat i dałem mu jasno do zrozumienia, że nie. To się więcej nie powtórzyło. Gdybym czuł się ofiarą, nie miałbym skrupułów, żeby podać jego imię i nazwisko.

Mieszkałeś wtedy przez rok na parafii.

I wyciągnąłem z tego doświadczenia przerażający obraz tego, co dzieje się w Kościele. Odsetek osób homoseksualnych w Kościele jest bardzo wysoki, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale poziom zakłamania i obłudy, który temu towarzyszy, jest już problemem.

Im bardziej ksiądz jest oficjalnie homofobiczny, tym większe prawdopodobieństwo, że jest homoseksualny. Byłem świadkiem sytuacji, kiedy księża pod pretekstem urlopu wyjeżdżali na seksualne orgie do Niemiec. Mieszkałem wtedy z kapitalnym księdzem. Dzięki niemu zdałem maturę, opiekował się mną i nigdy żadna krzywda mnie od niego nie spotkała.

Kiedy trafiliśmy na przypadek księdza, który na terenie parafii umawiał się na seksualne sesje z uczniem z liceum, od razu zgłosiliśmy to w kurii. Po pewnym czasie ten ksiądz został po cichu przeniesiony. Ksiądz, który sprawdzał, czy jestem chętny, też. I tak jest do dziś. Daleko nam do Hiszpanii, Irlandii czy Stanów Zjednoczonych, gdzie przypadki pedofilii się tropi, a Kościół w tym pomaga i oczyszcza się.

Jesteś wierzący?

Wtedy byłem. Teraz też jestem, ale już nie praktykuję.

Wiem, że miałeś niełatwe dzieciństwo. Że była w nim przemoc. Ale najbardziej zmroziło mnie zdanie twojego taty, które przytoczyłeś w jednym z wywiadów: że w życiu liczy się tylko złoty medal.

Na szczęście to zdanie nie zdeterminowało mojego życia.

Ale masz ten złoty medal. Gdybyś był aktorem bez sukcesów, który nie gra głównych ról, tylko te trzecioplanowe, nadal chciałoby ci się uprawiać ten zawód?

Nie wiem. Ale chyba nigdy nie przywiązywałem się do tego zawodu zbyt mocno. Dość łatwo przyszła mi decyzja, aby rzucić naukę w szkole muzycznej i zdawać do szkoły teatralnej. To nie był dla mnie żaden dramat. I zachowałem w sobie taką gotowość do zmiany. Nigdy też nie czuję się źle, odmawiając roli albo jej nie dostając. Ale wierzę, że w życiu mamy przypisane jakieś zadania, w których możemy osiągnąć więcej niż w innych. I tym jest dla mnie aktorstwo.

Cztery lata temu zrezygnowałeś z etatu w teatrze. Podobno dlatego, że jesteś zbyt dużym indywidualistą na to, żeby odnaleźć się w grupie?

Każdy aktor jest indywidualistą.

Właśnie taką rozmowę odbyłeś z dyrektorem TR-u, Grzegorzem Jarzyną?

Tak. I wypisałem się z Teatru Rozmaitości, ale to nie znaczy, że nie potrafię odnaleźć się w grupie i że nie tęsknię za teatrem. Jeszcze nie w tym sezonie, ale już w następnym wracam do teatru – tym razem do Teatru Polskiego.

Da się wrócić do teatru, kiedy ma się taki rozpęd w filmie?

Da się, wierzę, że można to połączyć. Nie dam się zatrzymać.

Tomek Tyndyk

Męska przyjaźń: Ogrodnik, Gierszał, Kościukiewicz…

W PWST w Krakowie byłeś na roku z Mateuszem Kościukiewiczem, Kubą Gierszałem, Tomkiem Schuchardtem. Tworzyliście zgraną grupę. A potem wasze drogi się rozeszły. Współzawodnictwo? Zazdrość?

Może pojawiło się współzawodnictwo? Ale dziś już go nie ma. Nasze drogi ponownie się zeszły. W „Najmro” gram z Kubą, w „Magnezji” z Mateuszem i mogę śmiało powiedzieć, że jest dziś jednym z moich najbliższych przyjaciół. Role braci, które gramy w „Magnezji”, bardzo nas do siebie zbliżyły. Sprawiły, że zaczęliśmy o siebie dbać pod każdym względem. Nie tylko na planie, ale też prywatnie. Wczoraj ja mu przywiozłem do domu kawę, a dzisiaj on mnie.

Mateusz bardzo wcześnie założył rodzinę i przeżywał coś, co ja przeżywam od niedawna. I dopiero dziś go tak naprawdę rozumiem, bo sam widzę, że doba ma za mało godzin, żeby zmieścić w niej coś więcej niż pracę i dom. Teraz wyrównały nam się te etapy w życiu. Z tą różnicą, że Mateusz odwozi rano córkę do szkoły i ma siedem godzin dla siebie, a moja córka jest jeszcze za mała na przedszkole. Ciągle powtarza mi „Poczekaj, poczekaj, jeszcze nadejdzie taki moment, że i ty będziesz miał czas, żeby wpaść na poranną kawę z gazetką do Relaksu”. Mogę śmiało powiedzieć, że nareszcie mam przyjaciela, jakiego zawsze chciałem mieć.

Dlaczego dopiero teraz?

Bo dorośliśmy, dzieci sprawiły, że nasze ego zostało zepchnięte na drugi plan. Obaj mamy już za sobą ten moment, kiedy zorientowaliśmy się, że już nie jesteśmy najważniejsi, tylko dla nas ktoś jest najważniejszy. Kiedyś frustrowało mnie, że w życiu trzeba dużo czasu poświęcać na głupoty, jak zakupy, zmywanie czy sprzątanie. Dziś robię je z automatu. Zacząłem czerpać przyjemność z prostych czynności – lubię wyjść i zjeść coś dobrego, doceniam takie chwile. Obaj z Mateuszem nie robimy już filmów z takiego młodzieńczego pragnienia, żeby zaistnieć. Robimy filmy, bo chcemy spotykać fajnych ludzi i przeżywać fajne emocje. Bez udowadniania sobie niczego.

Długo miałeś w sobie tę potrzebę rywalizacji?

Nigdy jej nie miałem. To znaczy, nie rywalizowałem z nikim innym, walczyłem wyłącznie ze sobą, swoimi ambicjami, które doprowadzały mnie czasem do stanu wyczerpania. Jedyną osobą, której chciałem w życiu cokolwiek udowodnić, był mój ojciec. I przez pewien czas ta potrzeba była paliwem, które mnie napędzało.

A mówiłeś, że to zdanie ojca o złotym medalu nie zdeterminowało twojego życia…

Bo nie zdeterminowało, chociaż rzeczywiście przez pewien czas ze względu na niego chciałem ten złoty medal zdobyć.

Który film był tym medalem?

Żaden. Po kolejnych filmach zawieszano mi kolejne medale, a ja zorientowałem się, że to niczego we mnie nie zmienia. Nadal byłem tym chłopakiem z Wągrowca, który chce zaimponować ojcu. W pewnym momencie zrozumiałem, że trzeba po prostu ruszyć dupę, spotkać się z nim i porozmawiać. Chciałem usłyszeć: „Kocham cię i jestem z ciebie dumny”. To była jedyna droga do tego, żeby przerwać to błędne koło.

Zrobiłeś to?

Tak. Pojechałem do Wągrowca, spotkałem się z ojcem i powiedziałem mu, że chcę to usłyszeć. I usłyszałem.

Ale żeby się na to zdobyć, musiałeś chyba najpierw poczuć się dumny z samego siebie, uznać, że już ten złoty medal masz.

Na pewno. I w tym sensie masz rację, że to zdanie ojca jakoś na mnie wpłynęło. Zdobyłem się na tę rozmowę dopiero dwa lata temu.

Jakie masz dziś relacje z ojcem?

Dobre. Pomagamy sobie na tyle, na ile możemy.

A mama?

Mama to mama. Druga po córce najważniejsza kobieta w moim życiu. Miałem 13 lat, kiedy opuściłem dom i wyjechałem do szkoły do Poznania, ale moje relacje z mamą nigdy się nie przerwały. Wyczuwa mnie intuicyjnie. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale kiedy mam słabszy moment, zawsze do mnie dzwoni. To działa zresztą w dwie strony.

Czy trudne dzieciństwo…

Ja miałem superfajne dzieciństwo!

W wieku 13 lat przeprowadziłeś się sam do miasta, potem mieszkałeś w akademiku, spotkała cię tam fala podobna do tej w wojsku.

Ale nadal jestem pogodnym, szczęśliwym człowiekiem! W tych momentach, w których było trudno, też byłem bardzo pogodnym człowiekiem, bo się realizowałem, spełniałem marzenia. Może nie były to proste sytuacje, ale ich przetrwanie dodało mi sił.

Najważniejsza kobieta w życiu – córka

Twoje dzieciństwo wpłynęło na to, jak widzisz siebie jako ojca?

Na pewno. Od dawna już wiem, jakim ojcem chcę być, a jakim nie. Najważniejsze jest dla mnie to, aby dać mojej córce wolność. Aby jej nie oceniać, dać jej przestrzeń na to, żeby sama poznawała świat. Uważam, że musi się kilka razy przewrócić, uderzyć, żeby nauczyła się, co sprawia jej ból. Nie mówię: „Nie rób tego”, „Zostaw”, „Nie idź tam”.

Zdarza ci się zabierać ją na plan?

Rzadko, ale tak. Jestem w niej po uszy zakochany. Właśnie spędziłem z nią dwa dni sam i… Chyba nie znajdę słów, żeby to opisać.

Powiedziałeś, że po „Magnezji” robisz sobie rok przerwy. Dla niej?

Przede wszystkim dla niej.

A co potem?

Mam nadzieję, że zaczną się zdjęcia do filmu o księdzu Kaczkowskim, realizowanym przez producentów „Broad Peak”, w którym gram główną rolę.

I wraca temat Kościoła.

Praca nad tym filmem i uczestnictwo w pracach scenariuszowych to dla mnie wspaniałe intelektualne przeżycie. Jest tyle delikatnych, głębokich tematów, które musimy poruszyć… Samotność, choroba, obcowanie ze śmiercią, życiem… Dlatego potrzebuję tej rocznej przerwy. Ksiądz Kaczkowski był fantastycznym człowiekiem, ale jak każdy miał też słabsze momenty i ciemniejsze strony. Chcę go pokazać z całą tą złożonością. Analiza tego, jak żyje się w tak wielkiej samotności, jak realizuje się swoje potrzeby, czy i jak rekompensowane jest życie w celibacie, gdzie przekierowuje się potrzebę posiadania dzieci, potrzebę bliskości, jest fascynująca.

Ta rola będzie też twoją wewnętrzną dyskusją z Kościołem?

Na pewno.

Tomek Tyndyk
Reklama

Rozmowa z Dawidem Ogrodnikiem ukazała się w „Urodzie Życia” 11/2019

Reklama
Reklama
Reklama