Marcin Prokop: „Staram się bronić przed cynizmem i wciąż znajdować powody do zachwytu tym światem”
Z okazji urodzin dziennikarza, przypominamy jego wyjątkową rozmowę!
- Piotr Najsztub
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Piotra Najsztuba z Marcinem Prokopem. Wywiad ukazał się w grudniu 2017 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Marcin Prokop wywiad
Zawsze go widać. Czy to dlatego odniósł taki sukces w telewizji? Czy boi się sztucznej inteligencji? Co myśli o błyskawicznych karierach youtuberów? Czy jest pozytywnym facetem? Co robi, gdy w hotelu meldują go w jednym pokoju z Dorotą Wellman? I dlaczego, na litość boską, kupił córce charcika?! Marcin Prokop odpowiada na trudne pytania Piotra Najsztuba w twardej, męskiej rozmowie.
Jesteś dorosły?
Bo przekroczyłem magiczną czterdziestkę?
Nie, dla każdego dorosłość ma chyba inne znamiona.
Jeśli mierzyć moimi kryteriami, to jestem dorosły mniej więcej, odkąd skończyłem 17 lat, bo wtedy zacząłem sam na siebie zarabiać i nie musiałem nikogo o nic prosić.
Dorosłość więc to samowystarczalność finansowa?
To jeden z warunków. Drugim stopniem dojrzałości były narodziny mojej córki, 12 lat temu. A całkiem niedawno zaliczyłem trzeci stopień, czyli moment, kiedy dociera do ciebie, że jesteś już starym kotem, który nie musi biegać za każdą myszą. Jak w kreskówce o Bonifacym i Filemonie, zaczynasz być Bonifacym. Notabene mój ojciec ma tak na imię... I jako ten Bonifacy przestajesz się nałogowo ze wszystkimi ścigać, zmniejszasz również presję na siebie, bo już się w życiu naudowadniałeś tego i owego. Zmienia się jeszcze jedna rzecz – przestajesz z zazdrością patrzeć na tych, którzy robią rzeczy lepiej od ciebie. Zamiast tego zaczynasz im szczerze gratulować.
Byłeś zazdrosny i zawistny?
Raczej sfrustrowany tym, że sukcesy innych obnażały moje własne deficyty. Na przykład zbytnie poukładanie i rygorystyczną obowiązkowość. Dlatego imponowali mi ludzie, których stać było mentalnie na wypisanie się ze świata tak zwanej kariery po to, by odbyć z rodziną rejs dookoła świata. Albo hodować alpaki w Bieszczadach. Albo zająć się czymkolwiek innym, co byłoby czystą pasją, nieobarczoną żadnym kompromisem.
Kiedy i komu tak zazdrościłeś?
Jestem z wykształcenia ekonomistą, również prywatnie interesuje mnie świat biznesu, więc nie kręcą mnie kariery celebrytów, tylko przedsiębiorców. Zwłaszcza działających w świecie nowych technologii. Patrzyłem więc z pewną zazdrością na sukcesy takich gości, jak na przykład Michał Sadowski, młody programista z Wrocławia, który razem z ojcem napisał aplikację do monitoringu ruchu w sieci. Z tego oprogramowania korzysta między innymi Biały Dom, a przy tym Michał prowadzi biznes, jakby się tym szczerze bawił, bez korporacyjnej napinki. To jest ten model, który za „moich czasów” nie istniał, bo kariera była strasznie poważnym słowem. W tej fascynacji biznesem chodzi jednak o to, że zawsze miałem poczucie, że niczego konkretnego nie wytwarzam, że jestem efemerydą, która się pojawia, a jak wyłączają kamery, znika. Zazdrościłem ludziom, którzy robią jakąś konkretną robotę, na przykład budują domy. Zostaje po ich pracy jakiś ślad.
A zazdrość branżowa?
Był taki moment, kiedy zazdrościłem szaleńczego sukcesu youtuberom. Pojawili się znikąd i bardzo szybko zdobyli olbrzymią publiczność. Zazdrościłem im tego, że nie mają żadnych kagańców, żadnej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, żadnych barier „wejścia”, bo internet jest wolny...
Mają autocenzurę.
Myślę, że jej nie mają. To jest to rozhamowanie, które sprawiło, że w którymś momencie przestałem im zazdrościć. Bo to, że wszystko możesz, nie znaczy, że wszystko powinieneś. A oni wychodzą z założenia, że skoro wszystko ci wolno, możesz też zrobić program, w którym bohater upija się ze swoją rodziną przed kamerą, jak można zelżyć matkę po alkoholu i jak ona może ci soczyście odpowiedzieć...
Wspaniały polski format!
Zajebisty, chciałoby się powiedzieć, prosto do prime time’u. Ale najlepsze jest to, że autor tego dzieła ma 70 tysięcy subskrybentów. Tyle, ile ma widzów niezły program w kanale tematycznym. To dowód na to, że fetysz dzisiejszych czasów, czyli popularność, sam w sobie jest zupełnie bezwartościowy. Wyścig na lajki jest ślepą uliczką. Na szczęście w tej youtube’owej magmie rzeczy przerażających są też zjawiska bardzo wartościowe. Na przykład taki gość jak Radek Kotarski – elokwentny, schludnie ubrany i nienagannie ufryzowany młody człowiek, który dzisiejszym dzieciakom pokazuje świat wiedzy, języka, historii, technologii w bardzo przystępny sposób. Do tego potrafił skutecznie skapitalizować swoją popularność I to są rzeczy, które mi imponują, a nie świat czerwonych dywanów i szołbiznesowych imprez.
Zobacz też: To on zastąpi Szymona Hołownię. „Wielka radość”, mówi nowy ekranowy partner Marcina Prokopa
Świat zawsze na koniec składa się z dwóch rzeczy: sensownych myśli i głupot. W tej sprawie nowe technologie nic nie wnoszą, oprócz łatwiejszego do nich dotarcia.
Spójrz na to, w jaki sposób i w jakim tempie do naszego życia wkracza aktualnie sztuczna inteligencja. To jest ze wszech miar pasjonujące i wzbudza we mnie szereg pytań, które – jako znany filozof pasma śniadaniowego – mogę ujawnić. Po pierwsze: jaki jest maksymalny stopień naszego zaufania do technologii? Na razie ufamy mapie Google’a, że ona nas dobrze prowadzi i nie skończymy podróży w jeziorze... Osobiście jestem raczej po stronie technopesymistów, którzy wieszczą zagładę. Z kolei technooptymiści twierdzą, że można sztucznej inteligencji „wgrać” moduł, który ją powstrzyma przed zaszkodzeniem ludzkości. Dlatego, panie redaktorze, istotą współczesnego humanizmu powinno być zainteresowanie technologią, głęboki namysł nad nią...
Ale przyszłość nadejdzie i człowiek już nie będzie panem Ziemi. Będą współżyły trzy rodzaje równoprawnych istot: ludzie, zwierzęta i niektóre przynajmniej rośliny i sztuczna inteligencja. Masz córkę, która się z tym światem spotka, będzie musiała w nim żyć. Myślisz, że możesz ją czegoś przydatnego w tym przyszłym życiu nauczyć?
Stawiam na samowystarczalność.
Woda, energia?
Dzisiejsze dzieciaki nie byłyby w stanie przeżyć tygodnia, gdyby nagle odłączyć im internet. Bo przyzwyczaiły się, że tam kryją się natychmiastowe odpowiedzi na wszystkie pytania i dylematy. Dlatego chciałbym, aby moje dziecko choćby w bazowych sprawach nie musiało korzystać z tego zewnętrznego mózgu. Chciałbym też zaszczepić jej jak najdalej idącą niezależność. Poczynając od niezależności od głupich owczych pędów, od presji grupy, poprzez niezależność ekonomiczną, czyli nie licz na to, że w dorosłym życiu cokolwiek od kogokolwiek ci się należy. A żyjemy w czasach, kiedy takie roszczeniowe nastroje są bardzo silne. Do tego dorzuciłbym niezależność rozumianą jako samosterowność, to znaczy podejmowanie suwerennych decyzji, zgodnych ze swoimi przekonaniami.
Coraz trudniej o taką samowystarczalność, bo otacza nas świat coraz bardziej skomplikowany, którego mechanizmów działania coraz bardziej nie znamy, a co za tym idzie, nie będziemy potrafili go sami na swój użytek odtworzyć. Nie umiałbym na przykład zrobić prądu, gdybym nie miał generatora.
Jeśli nie wiesz, jak wytwarzać prąd, to rozwiń w sobie miękkie umiejętności do tego, żeby mieć dostęp do osoby, która to wie, i przekonać ją do tego, że warto ten prąd robić z tobą. Albo dla ciebie.
Zejdźmy na Ziemię. Rozumiem, obiecałeś dziecku psa i go kupiłeś, w porządku. Ale czemu charcika? Takie bezbronne stworzenie.
To jest whippet, a nie charcik włoski, ten najmniejszy. Whippet to rozmiar M wśród chartów. A dlaczego taka rasa? Bo moja rodzina zawsze miała koty, a charty mają – wbrew pozorom – dość kocią naturę.
To znaczy?
Bardzo lubią towarzystwo człowieka, ale na swoich warunkach. Lubią się przytulać, być blisko, są dyskretne i nienachalne w sposobie bycia. A przy okazji mają mądre spojrzenie i aksamitną sierść, która nie zostaje na czarnych ubraniach. Jak widzisz, whippet ma dużo praktycznych uzasadnień. I do tego jest ładny, wygląda jak sarenka.
A córce się spodobał, oprócz tego, że jego wymiar praktyczny Tobie odpowiada?
Bardzo. Pokochali się z wzajemnością. Nie karmi go gwoździami, nie zamęcza, nie przywiązuje do drzewa, więc nie mogę dostarczyć tego rodzaju sensacji.
Szukajmy dalej.
Szukajmy.
Zobacz też: Marcin Prokop pokazał bajecznie piękne zdjęcie z córką. „Bujając w obłokach...”
Byłeś głównym pomysłodawcą realizowanej przez „Dzień Dobry TVN” akcji „Pozytywka”. Obaj wiemy, że pozytywne rzeczy słabo się sprzedają w mediach.
Jestem oczywiście zwolennikiem tezy, że nic wartościowego w malarstwie, literaturze, filmie, muzyce nie powstało z pozytywnych emocji. Wszystko co dobre było z brudów i cierpienia...
W myśl przedwojennego wersu „i że kto inny ją dopieszcza, literatura pozyskała wieszcza”.
Ale jednak program „Dzień Dobry TVN” ma trochę inną funkcję niż konkurowanie z Czechowem albo Chopinem. Przede wszystkim ma stawiać ludzi na nogi, ma być pozytywnym sposobem na rozpoczęcie dnia, substytutem porannej kawy...
Wypijanej z dobrze znanymi sąsiadami, czyli prowadzącymi DDTVN.
Chcemy mówić o niebanalnych, mądrych, aktywnych i generujących dobre emocje ludziach, którzy robią coś pożytecznego, zmieniają świat na fajniejsze miejsce. Takie nadajniki pozytywnych wibracji.
Laureata wybierają widzowie?
Redakcja programu.
A Ty byś dostał to wyróżnienie? Gdybyś mógł oczywiście.
Za swoją publiczną działalność?
Tak.
Czasami przypadkowe osoby mówią mi, że dzięki mnie zdarzyło im się uśmiechnąć w trudnym dniu, zapomnieć na chwilę o jakichś przykrościach. To duży komplement. Natomiast tak zupełnie prywatnie, wbrew pozorom sympatycznego dryblasa w śmiesznych skarpetach, nie nazwałbym siebie postacią bezkrytycznie pozytywną. Za dużo mam w głowie ciemnych zaułków, proszę pana.
Wspaniale! To na czym polega Twój mrok?
Na tym, że jak słyszę w radiu o poranku rozkrzyczany głos didżeja, który ze sztuczną modulacją i fałszywym podnieceniem krzyczy: „Hej, hej, kochani, ależ jest wspaniale, właśnie rozpoczęła się kolejna fantastyczna doba waszego życia, a tymczasem sprawdźmy, kto dzisiaj wygra w naszym niesamowitym konkursie?!”, to mam w sobie niezgodę na taki lukier, którym w imię „bycia pozytywnym” przykrywa się rzeczywistość. Mrok, jak to nazwałeś, wynika u mnie z ciągłego dziabania widelcem tego ciastka, żeby sprawdzić, co jest w środku, z czego to się naprawdę składa. Frustruje mnie to, że wielu ludzi nawet nie próbuje tam zajrzeć. Większość woli „spać”. Zresztą świetnie to opisał Anthony de Mello w swoim „Przebudzeniu” – nawet potrząsani za rękę ludzie nie chcą otworzyć oczu, uważając, że wiedzą, jak ten świat jest ułożony i jakie mechanizmy nim rządzą. Nawet jeśli im się pokazuje twarde dowody, że się mylą, będą krzyczeć, że jesteś zdrajcą, zaprzańcem, ale nie dadzą się obudzić. Bo tak jest wygodniej.
A Twoim mrokiem nie jest też czasem zbyt daleko posunięta auto-ironia?
To raczej reakcja obronna, żeby w tym pędzącym coraz szybciej donikąd chaosie, którym stał się dzisiejszy świat, całkiem nie zwariować.
Ale to też jakaś zaprzeszła koleina.
Opis rzeczywistości. Staram się jednak bronić przed cynizmem i wciąż znajdować powody do zachwytu tym światem, szukać poczucia spełnienia w nowych przedsięwzięciach. Ostatnio przeżyłem taki moment satysfakcji podczas wakacji...
Mówisz o programie nagrywanym przez Ciebie w Stanach Zjednoczonych.
Pojechałem na miesięczną wyprawę w poprzek USA, ponad pięć tysięcy mil, tylko z bratem i kilkoma prostymi amatorskimi kamerami, które uczyliśmy się obsługiwać na miejscu. Nie mieliśmy żadnego planu ani scenariusza. Rejestrowaliśmy to, co spontanicznie przydarzało nam się po drodze. Rozmawialiśmy z przypadkowo napotkanymi ludźmi, poznając ich historie – od Indianki z rezerwatu Siuksów poprzez recepcjonistkę w muzeum ziemniaka po właściciela sklepu z bronią. Z tego wszystkiego powstało pięć odcinków programu „Niezwykłe Stany Prokopa”, który emituje Travel Channel. Realizując tę produkcję, po raz pierwszy od wielu lat miałem poczucie, że w 100 procentach spełniam się w tym, co robię. Bo po pierwsze, kwitnę w sytuacjach nietypowych i spontanicznych. Po drugie, byłem 100-procentowo odpowiedzialny za całą realizację, wszystko zależało ode mnie. Nie było ekipy, wytycznych, oczekiwań, ponaglających telefonów z redakcji. Po wielu latach pracy w roli telewizyjnego najemnika, komandosa od gotowych formatów, to było jak łyk świeżego powietrza. Taka mała własna grządka w dużym ogródku.
Ale to duża telewizja zapłaciła, żebyś mógł w tę podróż pojechać.
Niezupełnie. Ryzyko tej realizacji było po mojej stronie. Gdyby to, co zarejestrowałem, nie nadawało się do emisji w telewizji, wtopiłbym prywatne pieniądze. Planem B byłoby umieszczenie tego w sieci. W dzisiejszym świecie, żeby zostać nadawcą i zbudować zasięg, nie musisz mieć już telewizji ani radia za plecami.
Czyli nie myśl, a zasięg?
Jeśli jest i myśl, i zasięg, i jeszcze do tego oryginalność, to fantastycznie. Niestety, wielu internetowych twórców idzie drogą na skróty i koncentruje się głównie na tym, żeby zarobić szybko i dużo. Trwa gorączka złota, bo parę gwiazd YouTube’a pokazało, że są w tym biznesie poważne konfitury, więc natychmiast wyrosły tabuny naśladowców. Dzięki temu mamy na przykład tryliard rozpaczliwie słabych kanałów, prowadzonych przez dzieciaki, które na ekranie komentują to, że grają w jakąś grę – każdy z nadzieją, że zostanie kolejnym PewDiePie. Mimo że YouTube jest fascynującym zjawiskiem, to jednak za telewizją wciąż przemawia doświadczenie, know-how, techniczna jakość, zdolność kreowania wielkich widowisk. Jest w niej też pewna magia – podobna do tej, która sprawia, że muzyka z płyty winylowej smakuje jednak lepiej niż z serwisu streamingowego. Może dlatego wielu youtuberów, choć się do tego nigdy nie przyzna, marzy o pracy w telewizji, a niektórzy, jak Karol Paciorek, skwapliwie korzystają z szansy przejścia do naszego klubu. Po 18 latach spędzonych na ekranie wciąż mogę powiedzieć, że lubię to medium. Poza tym człowiek, który spędził w telewizji połowę życia i zbudował tam swoją pozycję, nie kąsa ręki, która go karmi...
A całuje?
Nie ma takiej potrzeby. Osoby wpływowe w tej branży na kilometr wyczuwają wazeliniarstwo. Zresztą ja nigdy nie miałem ani żadnych „dojść”, ani układów wspomagających, więc jestem przykładem, że można do tego świata wejść trochę „z ulicy”.
Byłeś po prostu najwyższy.
Łatwy do zauważenia. Może i tak. Na różnych biznesowych konferencjach, gdy mnie zapraszają do wygłoszenia motywująco-inspirującego wykładu, zawsze przekonuję, że każdy może być self-made manem. Że nie trzeba być kuzynem Niny Terentiew ani pić szampana z Edwardem Miszczakiem, żeby robić program w telewizji.
Stajesz przed taką pełną salą i masz ich zainspirować. To wydaje mi się zadanie nie do wykonania.
Zadania są różne, zależne od firmy, która za to płaci. Jedne są po jakiejś bolesnej fuzji i na sali są dwie drużyny różnie tę fuzję przeżywające i muszę je jakoś skleić. Inna sytuacja jest wtedy, kiedy firma przedstawia ryzykowną strategię, w której musi postawić wszystko na jedną kartę i sala obawia się tego ryzyka. I pod te nastroje staram się dobierać z własnego doświadczenia historie pokazujące, że inni w podobnych sytuacjach, korzystając z konkretnych narzędzi, osiągnęli sukces albo rozwiązali jakiś problem.
Sukces to jest zwycięstwo, czy sukces to raczej pokonanie innych?
Jeśli jest to gra o sumie niezerowej, to obie strony mogą być wygrane. Gdybyś spytał mnie, co ja definiuję jako sukces...
Odniosłeś jakiś?
Jakiś tak.
Na przykład?
Mam kochaną, wyrozumiałą, wspierającą mnie rodzinę. Zawodowo osiągnąłem długotrwałość, co wydaje się sukcesem w świecie opartym na jednosezonowych mgnieniach. Do tego czuję się w tym wszystkim relatywnie niezależny. Nie robię rzeczy, na które nie mam ochoty.
Zobacz też: Maria Prażuch-Prokop i Marcin Prokop byli sobie pisani. Oto niezwykła historia ich miłości
A czujesz się uzależniony od Doroty Wellman?
To jest podchwytliwe pytanie. Każda odpowiedź będzie zła.
To poproszę prawdziwą.
Nie czuję się uzależniony. Po prostu niezmiennie lubimy razem pracować. Mam przekonanie, że fajnie jest budować relacje z ludźmi, którzy chcą być razem, a nie muszą – nieważne, czy w rodzinie, czy w pracy.
A czy czasem Wy już nie musicie pracować ze sobą, że się wizerunkowo skleiliście?
Kilka lat temu zaczęliśmy się nad tym obydwoje zastanawiać...
Kryzys?
Nie, po prostu zwróciliśmy uwagę, że w pewnym momencie do prowadzenia eventów zapraszano nas razem, wywiady prasowe też chciano od „nas”, nawet recepcjonistki w hotelach automatycznie meldowały nas w jednym pokoju. Podjęliśmy świadomą decyzję, że trzeba to odrobinę zluzować, zwłaszcza że każde z nas, poza „Dzień Dobry TVN”, zawodowo ciągnęło trochę w inną stronę. No i nie chcieliśmy stać się takim dyżurnym dwugłowym smokiem polskich mediów. Chyba się udało.