Magdalena Zawadzka ostro o fuksówkach w szkołach teatralnych! Mocne słowa aktorki
„Tak zwane koty były taką udręką dla młodych ludzi, że niektórzy chcieli popełnić samobójstwo”, podkreśla
- Krystyna Pytlakowska
Od kilku tygodni w Polsce dyskutuje się o mobbingu w szkołach filmowych i akademiach teatralnych. Głos w tej sprawie zabrały m.in. Weronika Rosati, Joanna Koroniewska, Krystyna Janda i wielu innych aktorów. O czasie swoich studiów i kształcenia się na takiej uczelni w rozmowie z Krystyną Pytlakowską opowiedziała Magdalena Zawadzka. Czym była dla niej fuksówka? Jak wspomina swoją edukacją?
Magdalena Zawadzka o fuksówkach w szkołach teatralnych i mobbingu
Krystyna Pytlakowska: Dużo się teraz mówi i pisze o fuksówkach w szkołach teatralnych. Ty też ją przeżyłaś.
Magdalena Zawadzka: Tak, i było to niesamowite przeżycie. Pamiętam moją fuksówkę, to było wielkie wydarzenie w życiu początkującej studentki szkoły teatralnej.
Opowiedz nam o niej. Teraz fuksówki stały się podmiotem wielkiej krytyki, pełne negatywnych wydarzeń w życiu świeżo upieczonych studentów.
Od razu na poczatku roku akademickiego zaczęła krążyć opowieść o tym, że czeka nas fuksówka. Nie wiedzieliśmy za bardzo, o co chodzi, ale domyślaliśmy się, że będzie to cudowna zabawa, na której „fuksy” pierwszy raz zaprezentują siebie profesorom i innym studentom. Miał to być występ wymyślony i przygotowany wyłącznie przez nas, bez pomocy reżyserów z Wydziału Reżyserii czy profesorów, a jego scenariusz miał być wielką tajemnicą. No i zaczęła się burza mózgów, a moja koleżanka z roku Jola Zykun i ja wymyśliłyśmy sobie dwuosobowe show. Obie lubiłyśmy śpiewać, znałyśmy dużo piosenek i lubiłyśmy tańczyć. Na tym miał więc opierać się nasz występ.
Zawsze ładnie śpiewałaś. Pierwszy raz zapamiętałam Ciebie w „Wojnie domowej”, gdzie występowałaś z gitarą. Ale tańca Twojego nie pamiętam.
No widzisz, a chodziłam do kółka baletowego, zresztą Jola także. I obie byłyśmy ruchowo przygotowane. Nie tylko do tańca, ale i gimnastyki. Pamiętam, że pomógł nam wtedy kolega z roku, Jacek Zbrożek, który był po szkole baletowej. Wymyśliłyśmy sobie zestaw piosenek - dużo przedwojennych, bo były zabawne.
Pamiętasz jakie?
„Każda piękność tańczy shimmy”, jakieś wspaniałe stare tango, czy „Lambeth walka”. A z nowoczesnych oczywiście Twista, który wtedy królował. Do tego Twista śpiewałyśmy rosyjską piosenkę z Wanią i Griszą, przerywaną okrzykiem: nu dawaj Grisza– to było bardzo śmieszne. Nie pamiętam już tytułów tych piosenek, ale wiem, że były do tego dołączone nasze tańce. Nie tylko „Shimmy” czy „Lambett walk”, ale też jakiś piękny walczyk.
A charleston?
Oczywiście. Nie mogło go zabraknąć. Miałyśmy zestaw dziewięciu piosenek z tańcami, które ustawił nam nasz kolega Jacek. Ktoś grał na pianinie, nie pamiętam, czy to osoba z naszego roku, w każdym razie był akompaniament. A ćwiczyłyśmy w szkole teatralnej po godzinach, dosyć długo, żeby wszystko wyszło perfekcyjnie. Byłyśmy bardzo podniecone, że będą na nas patrzeć trzy wyższe lata i wszyscy profesorowie. Musiałyśmy więc pięknie wyglądać, żeby się wspaniale zaprezentować. Moja mama bardzo się tym przejęła i w jakimś zagranicznym piśmie wypatrzyła przepiękny model sukienki.
Pamiętam, że na okładce tego magazynu była moja ukochana Brigitte Bardot, którą uważałam za najpiękniejszą kobietę świata. Miała na sobie wściekle zieloną sukienkę na ramiączkach - taką koszulkę z falbaną na dole, która świetnie nadawała się do ruchu scenicznego. Mama wynalazła gdzieś materiał z rodzajów jedwabiu i tafty i krawcowa uszyła mi replikę tamtej sukienki. A potem w największej reprezentacyjnej sali na górze czekała na nas publiczność, zaciekawiona, co też te fuksy pokażą.
Dostałyśmy ogromne brawa. Zresztą nie tylko my, ale wszyscy, którzy brali udział w fuksówce. Zachwycano się naszymi umiejętnościami, a Emilka Krakowska, ilekroć się gdzieś spotkamy, wspomina, że pamięta nasz występ, i że był uroczy. Taki prawdziwy, przez nikogo wyreżyserowany. A potem czekał na wszystkich poczęstunek i fantastyczna zabawa. Zapraszali nas do tańca koledzy z wyższych lat, co uważałam za wielki zaszczyt. Wydawało mi się, że ci z czwartego roku to bogowie, którzy już dotarli do źródła wtajemniczenia i są prawdziwymi aktorami.
A my to takie nieopierzone pisklęta, z których dopiero coś ma wyrosnąć. Pamiętam, że jednym z tych, którzy mnie zaprosili do tańca, był późniejszy mój chłopak, z którym potem jakiś czas „chodziłam”. Świetnie się też tańczyło z profesorami.
Czytaj także: Joanna Koroniewska nie mogła pożegnać się z umierającą mamą...
Magdalena Zawadzka w sesji dla „VIVY!”, listopad 2002
Którego z profesorów najbardziej w szkole lubiłaś?
Przez dwa lata uczył mnie profesor Ludwik Sempoliński.
Wielka sława profesorsko-aktorska.
Tak, ale do tańców na fuksówce się nie podrywał. Moim rokiem opiekował się też później profesor Bardini. Bardzo inteligentnie złośliwy. Myślę, że się świetnie bawił, patrząc na nas. A jeśli potem coś skrytykował, to tylko dla naszej korzyści, bo natychmiast można było to poprawić. Aleksander Bardini przygotowywał z nami piosenki na dyplom.
Poznałam Bardiniego, często miał kontakt z moim ojcem.
A Gustaw często grał z nim w karty. Ale wtedy ani mnie, ani profesorowi do głowy nie przyszło, że będę miała z Gustawem Holoubkiem coś wspólnego. Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, miałam 17 lat.
W każdym razie, Twoja fuksówka bardzo różniła się od następnych fuksówek. Nie chodziło o to, żeby was pognębić, zdołować, wywrzeć na pierwszoroczniakach presję fizyczną i psychiczną czy molestować ich seksualnie?
To nie wchodziło w grę. Dla nas było to przepiękne przeżycie, pełne ogromnej życzliwości i sympatii ze strony starszych studentów, którzy pamiętali oczywiście, jak sami przeżywali fuksówkę i jak się denerwowali. A nasi profesorowie to byli ludzie podziwiani, wielkie autorytety moralne, intelektualne i aktorskie. Ludzie z wielką klasą. Myśmy ich szanowali jako swoich mistrzów, z których można brać wzór. Byli nam znani ze swoich wspaniałych kreacji. Często wspominam panią Janinę Romanówną, przedwojenną artystkę najwyższej klasy, która uczyła mnie, jak grać na dużej scenie teatralnej.
Pamiętasz jakąś jej naukę?
Była damą i wpajała dziewczynom, że w każdej sytuacji nie można się zniżać do braku klasy. A ponieważ uczyła nas repertuaru klasycznego, który uwielbiała, uważała, że jest on bazą dla wszystkich innych możliwych rodzajów sztuki. To tak jak z muzyką, jeżeli ktoś świetnie gra klasykę, to potem może zagrać wszystko, co zechce. Profesor Romanówna uważała, że jeżeli nauczymy się rozumieć klasykę, grać Fredrę, Mickiewicza czy Słowackiego, to potem nie będziemy mieć żadnych problemów, żeby zagrać w Witkacym. I miała rację.
Uczyła nas też ruchu scenicznego i wykorzystywania rekwizytów, takich jak wachlarze czy lorgnon. Podobnego zdania był profesor Sempoliński, który uważał, że rekwizyt powinien pomóc grać, a nie przeszkadzać w graniu. Pamiętam, że gdy nie mogłam przejść przez drzwi sceny, mając na sobie krynolinę, profesor Romanówna włożyła ją i przemknęła przez te drzwi jak motylek. Do dziś pamiętam, z jaką łatwością to zrobiła. Leciutko, jakby frunęła, a nie jak dragon w adidasach.
Czytaj także: Dawid Ogrodnik oskarżony o przemoc. „Byłeś bardzo agresywny. Zostałem wdeptany w ziemię”
Magdalena Zawadzka w sesji dla „VIVY!”, lipiec 2014
Co się stało, że fuksówka przerodziła się w postrach pierwszoroczniaków?
Nie wiem. Coś się z ludźmi stało w ogóle. Dowiedziałam się niedawno, że w Warszawskiej Szkole Teatralnej od kilku lat już nie ma fuksówki, do której obyczaje przyniesiono z wojska. Tak zwane koty były taką udręką dla młodych ludzi, że niektórzy chcieli popełnić samobójstwo. Gdyby na mojej fuksówce działo się coś takiego, zrezygnowałabym ze studiów w szkole teatralnej.
Ale na szczęście było bardzo miło. Potem jeszcze bywałam na fuksówkach jako gość i pamiętam, jak podobały mi się występy przyszłych młodych aktorów. A ja, gdy wspominam swoją fuksówkę, to widzę siebie w tej niesamowitej zielonej sukience i wysokich szpilkach pożyczonych od mamy, na których całkiem nieźle sobie w tańcu radziłam.
Nie sądzisz, że taka fuksówka jak Twoja, mogłaby powrócić?
Chyba nie, bo nie ma już takich młodych ludzi z naiwnością dziecka i wiarą w to, że tutaj zaczyna się życie od nowa. Myślę, że większość z nich już gdzieś tam grała, gdzieś śpiewała czy statystowała w serialach. Młodzi są bardziej światowi i otrzaskani. Przecież nawet kilkunastoletnie dziewczynki w szkołach średnich często są modelkami na wybiegach, mają ufarbowane włosy i ostry makijaż. Gdy ja przyszłam na egzamin do szkoły teatralnej, miałam na sobie granatową spódniczkę, białą bluzkę i buty na płaskich obcasach.
A dziewczyny teraz chodzą ubrane w najlepsze markowe ciuchy, mają wymyślne fryzury i nikt ich nie skrytykuje za mocny makijaż. Świat idzie do przodu, zmieniają się ludzie, zmieniają się obyczaje. Młodzież ma dostęp do wielu rzeczy, do których myśmy nie mieli. Świat stoi dla nich otworem. Podróże, Internet, telewizja, kanały filmowe. Już małe dzieci podróżują, a my wtedy byliśmy zamknięci. Myślę, że młodzi zostali pozbawieni czegoś pięknego i naturalnego. Ja ich nie krytykuję, tylko nie zazdroszczę im tego ich świata. I tego szybkiego dojrzewania.
Które często przeobraża się w przemoc?
Dla mnie to też jest niepojęte i nieludzkie. Tak samo jak niepojęte jest życie online. Ale przecież nic na to nie poradzimy.
Rozmawiała: KRYSTYNA PYTLAKOWSKA
Czytaj także: Paulina Młynarska komentuje wypowiedź Krystyny Jandy. „Dla mnie ogromne rozczarowanie”
Magdalena Zawadzka w sesji dla „VIVY!”, lipiec 2014
Magdalena Zawadzka w sesji dla „VIVY!”, listopad 2012