Reklama

Ikona polskiego kina. Mężczyzna nietuzinkowy. Świetny pisarz. Erudyta o błyskotliwym poczuciu humoru. Jan Nowicki w refleksyjnej rozmowie z Beatą Nowicką opowiada o raju, afekcie do szpitali, udręce pisania, miłości życia i… śmierci. Przypominamy archiwalny wywiad z legendarnym aktorem, który ukazał się na łamach „VIVY!” w grudniu 2020 roku. Dziś media obiegła smutna informacja o śmierci 83-letniego aktora...

Reklama

Oczym ja mam na Boga z tobą rozmawiać?

O przemijaniu i samotności. O miłości i o tym, że właściwie jest Pan pisarzem…

Pisarzem – za duże słowo, ale niech będzie. Od blisko 15 lat nie uprawiam zawodu aktora. A nieliczne propozycje po prostu olewam. Czasami występuję z moimi kolegami jazzmanami. Zawód aktora niesie ze sobą takie niebezpieczeństwo, że człowiek nigdy do końca nie wyprowadza się z niego, bo jest w nim pewien powab. A piszę od lat. Nietrudno jest napisać książkę. W tej chwili każda łachudra pisze. Ważne, żeby książkę sprzedać, a po drugie, żeby była czytana. Od biedy może mógłbym się z tego pisania utrzymać, ale takiej biedy to ja już nie zniosę.

„Mężczyzna nie umiera nigdy” – to cytat z Pana najnowszej książki o cudnym tytule „Spotkania w Raju”.

Z moimi cytatami trzeba uważać, bo one bardzo często są kłamstwem, prowokacją. Biorą się z umiłowania do frazy. Jak mi się fraza spodoba, to nawet nie musi mieć sensu. A trochę na poważniej, wiesz, że całkiem niedawno skończyłem 81 lat?

Wiem. 5 listopada.

Wszystkich, którzy twierdzą: „Jeszcze dużo przed tobą… dobrze wyglądasz…”, po prostu nienawidzę. Dlatego, że ani dużo przede mną, ani dobrze nie wyglądam, a przede wszystkim wiem, co oznacza ciężar, ale także pewne uroki tego wieku. Do siedemdziesiątki w ogóle nie liczyłem lat. Było mi zupełnie obojętne czy mam lat 35, czy 65, być może ze względu na to, że zawsze cieszyłem się końskim zdrowiem. Poza tym mam taką cechę charakteru, że niczego szczególnego od życia nie oczekuję. Powiem więcej, to, co mnie spotykało przez całe życie, przekraczało moje oczekiwania. Nie spodziewałem się, że to zagram, to powiem, to napiszę. Teraz, pijąc poranną kawę, wstrętną zresztą, bo za mało nasypałem, pomyślałem sobie, że wszystko jest do siebie podobne. Aktorstwo jest podobne do pisania.

Kiedyś mi Pan powiedział, że nadmiar myślenia aktorowi tylko przeszkadza.

Aktorzy nie mają opinii ludzi zbyt mądrych, i słusznie, fakty tę opinię potwierdzają. Powiem więcej, aktor mądry, a zwłaszcza za mądry, to jest nieszczęście. I dokładnie to samo dotyczy człowieka piszącego. Pozwolisz, że nie będę nazywał siebie pisarzem, tylko człowiekiem, który napisał parę książeczek. Napisanie książki wymaga ekshibicji. Trzeba przyznać się do czegoś w sobie. Mało że przyznać się, ale jeszcze okłamać na temat siebie samego, co nazywamy procesem twórczym.

Czytaj także: To u jej boku Jan Nowicki zaznał prawdziwego szczęścia. Anna Kondratowicz była ostatnią miłością aktora

Łukasz Telus /AKPA

Jan Nowicki z żoną Anną Kondratowicz na Festiwalu Reżyserii Filmowej w Wałbrzychu, 2018 rok

Ciekawi mnie, czy w dniu urodzin czekał Pan szczególnie na czyjś telefon albo czyjąś obecność?

Na obecność nie czekałam, bo tak się szczęśliwie złożyło, że najwspanialszą obecność, jaka mnie w całym życiu spotkała, mam obok siebie. Żeby to nie zabrzmiało jak z jakiejś Rodziewiczówny, ale spotkałem miłość teraz. To jest moja Ania. A jeżeli chodzi o oczekiwania? Nie. Oczekiwań nie miałem żadnych. Jeśli masz na myśli coś tak trywialnego jak prezenty, jest to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą mnie spotkać. Prezenty wpędzają mnie w stan paniki. A przede wszystkim, że na to absolutnie nie zasługuję.

Dziwne. Jest w tym jakieś poczucie winy…

Pewnie psycholog chętnie by się tym zajął (milczenie). Osiemdziesiąt jeden lat… To pierwszy rok, który zauważyłem. Gdybym mógł podzielić życie na trzy części, to najpierw wybrałbym chrzest, potem 80 lat, a na końcu śmierć. Trzydzieści, 40, 50, 70 lat w ogóle nie było dla mnie żadnym wiekiem, głównie ze względu na zdrowie, o którym wspomniałem. Nigdy nie rezygnowałem z czegoś, co może mi szkodzić. Wprost przeciwnie. Rzeczom, które niszczyły zdrowie, wychodziłem naprzeciw. Jakbym chciał się zorientować – ile jeszcze można? A nade wszystko zrezygnowałem z nadmiernych nadziei. Bo na co miałem mieć nadzieję, skoro jakakolwiek ona by była, właśnie mi się spełnia.

Miłość na przykład.

Kobiety marzą, żeby ktoś przyjechał na białym koniu i je znalazł w gąszczu życia. Z przemyśleń tego, co widzę, wydaje mi się, że to mężczyźni są znajdywani. To w ich stronę zmierza jakiś trop, zachęta. Stąd nawet więcej można wyczytać w oczach kobiet niż w słowach. Zresztą wspaniała kobieta, która zamierza nas pokochać, raczej mało mówi.

To ładne… W „Spotkaniach w Raju” też są kobiety, jest nawet ślub! To powieść czasu pandemii?

Kiedy zacząłem pisać, nie było żadnej pandemii. To, co się później wydarzyło, zapędziło mnie na dziwne manowce. Mnie urzekł Raj. Restauracja.

A ten raj boski?

Wybacz, ale nie spodziewam się go. Jeszcze by tego brakowało, aby tacy ludzie jak ja zasługiwali na raj. Nie. Aż tak głupi nie jestem. W niebie podział jest sensowniejszy. Mówię o Raju, gdzie bywałem z panem Piotrem Skrzyneckim, gdzie było dobre jedzenie, dobra wódka. Raj na ulicy Rajskiej. Kiedyś rozmawiałem z Grzesiem Turnauem. Mówię: „Słuchaj, chciałbym wysłać panu Piotrowi do nieba piosenkę. Ale nie wiem, jak to się pisze. Wiem tylko, że zatytułuję ją »Konwalie, bzy albo pet«”. Grześ, znawca estrady, sam tekściarz i poeta, odpowiada: „No i pan już ma piosenkę. To już jest to”. Tak więc restauracja Raj na ulicy Rajskiej, gdzie na samym końcu widać kościół Karmelitów…

Czytaj także: Nazywano ją Marilyn Monroe polskiego sportu. Historia miłości Barbary Sobotty i Jana Nowickiego

PAP/Andrzej Piotrowski

Jan Nowicki, Barbara Sobotta, Łukasz Nowicki

To już jest to.

Tak. To już jest książka.

Trwa pandemia, kilku przyjaciół: doktor Fachura, aktor Miniony, mecenas Mądry opuszczają swoje mieszkania i przenoszą się na stałe do Raju, zamieszkują na pięterku.

A w Raju dyskutują. Każdy snuje swoją opowieść. O życiu, miłości, literaturze, Polsce. O wszystkim. To jest ich zabawa. Miłośnik róż, mecenas Gustaw Mądry, chce wyhodować czarną odmianę i nazwać ją… Pandemia. Mają grubo po siedemdziesiątce, czyli są w grupie podwyższonego ryzyka.

Jak powstały „Spotkania w Raju”?

Poważni pisarze mówią, że piszą książki na spacerach. Spacerują, jak Gustaw maszerował z Konwickim, jak Różewicz przechadzał się z Borowskim, a na tych spacerach powstawały ich wiersze albo książki. Tymczasem ja jestem człowiekiem, którego kilka lat temu spotkał następujący incydent. Był u mnie kolega na wsi i mówi: „Janku – zbliżał się wieczór, to było lato – chodźmy na spacer”. Oniemiałem. A wiesz dlaczego? Bo mając wtedy grubo po siedemdziesiątce, stwierdziłem, że w ogóle nie wiem, co to jest spacer. W „Księdze ziół” Sándora Máraia jest cudowny rozdział dotyczący spacerów, zwłaszcza spacerów samotnych, o których pisze, że są czymś absolutnie niezwykłym. No więc kumpel proponuje mi spacer, a ja stwierdzam, że nigdy nie spacerowałem. Zawsze albo siedziałem przy barze czy przy stole, albo biegłem, albo jechałem. I do tej pory nie spaceruję, a to jest bardzo niedobra rzecz dla moich nóg. Po tylu latach palenia i niszczenia zdrowia wreszcie coś musiało mi wysiąść i skończyło się interwencją lekarzy. I powiem ci, że uwielbiam szpitale.

Wkręca mnie Pan…

Nie. Zaraz ci udowodnię dlaczego. Już jestem wściekły, że nigdy nie napiszę książki o szpitalach, gdzie byłoby tyle poczucia humoru i prawdy o życiu. Jedynej prawdy, jaka w ogóle istnieje, takiej międzyludzkiej, której nie spotkasz na korcie tenisowym, w restauracjach czy w parku. Tylko i wyłącznie spotkasz ją w szpitalu, gdzie są ludzie od niemowlaka do 90. roku życia. Gdzie czasami korytarzem przemknie jakiś wózek ze staruszką z otwartymi ustami, gdzie dwóch byków przemieszcza zwłoki z miejsca na miejsce, gdzie poważnie, śmiertelnie chorzy na raka grają w tysiąca na parapecie, popalając po cichu papierosy. I gdzie istnieje prawdziwe poczucie humoru, takie, które ociera się o dramat. To mnie ujmowało i ujmuje w prozie Dostojewskiego. Zawsze muszę czytać „Idiotę”, wszystko jedno, na której stronie. Dostojewski to jedyny pisarz, który wzbudza we mnie śmiech. Nazwać utratę dziewictwa u Nastazji Filipownej „pierwszym zdziwieniem”, to jest coś absolutnie nieprawdopodobnego.

Zgadzam się z Panem. Czy ten afekt do szpitali sprawia, że mniej boi się Pan zarazy, która na nas spadła?

Kiedy się pojawiła, sięgnąłem po stosowne lektury: „Czarodziejska góra” Manna, „Dżuma” Camusa, „Dziennik roku zarazy” Defoe o epidemii w Londynie. Kiedy przeczyta się coś takiego, na człowieka spływa spokój. Pomyślałem sobie – bardzo nieładnie to zabrzmi – że wreszcie coś zaczyna się dziać. Dlatego, że ten koszmar, ta zapaść świata roślin, oceanów, zwierząt, atmosfery ciągle jest w pewnym oddaleniu. Człowiek wciąż myśli, że nigdy czegoś takiego nie przeżyje, że mu lodowce znikną. A raptem pojawia się potężne ostrzeżenie. Brutalne, a jednocześnie proste jak konstrukcja cepa. I następuje wielkie zdziwienie. Ludzie w obliczu śmierci zaczynają się bratać, żałować i niby myśleć. Mówię niby, bo gdyby od jutra skończyła się pandemia, ponownie przestaną myśleć o konsekwencjach. Ruch antycovidowy jest czymś aberracyjnym. Upatruję w tym kabaretowe poczucie humoru. Pół świata umiera, a druga połowa mówi, że nie umiera…

Czytaj także: Marta Mészáros i Jan Nowicki byli razem 30 lat. Dlaczego się rozstali?

fot: Andrzej Wiernicki/Forum

Jan Nowicki, Marta Meszaros

No właśnie...

Pytasz mnie, czy się boję. Boję się o los bliskich i zwierząt. Tych bliskich mam coraz mniej, nie dlatego, że wymarli, tylko że ja stałem się im mniej bliski. Na człowieka w moim wieku ludzie patrzą jak na zwłoki. Jeszcze żyje, dobrze się trzyma ten tatuś i dziadek, ale jego już nie ma. Stąd też moje „Białe walce”, książka, którą napisałem o starych ludziach, którzy postanowili nie wracać do swoich Kossaków i srebrnych sztućców, tylko wyjechać do starego domu i tam próbować żyć dalej.

Pisał Pan w niej: „Starość (…) bywa dziwna. Jest i równocześnie jej nie ma. Co oznacza, że to, co czujemy, nie zawsze przystaje do tego, jak wyglądamy”.

Starość… coraz lepiej się na niej znam. Generalnie wolę starych niż młodych. Lubię u starych to, że nienawidzą wszystkiego dookoła, także tej wszechobecnej, obrzydliwej polityki. Nie dziękują Panu Bogu za życie, tylko są wkur*ieni, że było takie, jakie było. Dlaczego nie było lepsze? Po co komu były te wojny, nieszczęścia? Pytasz, czy boję się śmierci? Przecież nie mogę być aż takim idiotą, żeby bać się śmierci, skoro wiem, że umrę.

Przecież wiem, że Pan nie boi się śmierci…

Boję się cierpienia. Nie. Wkur*ia mnie, że będę cierpiał. Bo będę. Boję się agonii. I boję się zwłaszcza tych, którzy wtedy będą stać z boku, że będą mówili: „Dziadku, tatusiu, nic się nie dzieje, dobrze wyglądasz, będzie dobrze…”. Chętnie wyskoczyłbym wtedy z łóżka, żeby ich opier*olić. Nie chciałbym tego, a wiem, że tak się stanie. Moim marzeniem byłoby, żebym w pewnym momencie wyparował. Oddałbym wszystko, żeby nikt, to nie jest kokieteria, żeby nikt o mnie nie wspominał.

Znowu muszę zacytować fragment Pana książki: „Człowiek umiera długo, przed własną śmiercią. Śmierć drugiego wydarza się też jemu. Stąd tajemnicza więź między grobami a tymi, którzy je odwiedzają”.

Piętnaście lat temu Otylia Jędrzejczak, której rodzina, jak się okazuje, pochodzi z Kujaw, z moich stron, w Kłóbce, oddalonej od mojego rodzinnego Kowala o 10 kilometrów, pochowała Szymona. Bawiłem się wtedy w felietony i napisałem do niej odręcznie list – to był moment, kiedy śmierć brata musiała ją najbardziej boleć – żeby uświadomić jej, że już tak będzie. Kamień w postaci śmierci bliskiej osoby to tylko jeden z kamieni, z których człowiek usypuje szaniec, za którym kryje się przed swoim końcem. Wtedy jeszcze toczyła się narodowa dyskusja, czy po tym wypadku ona może brać udział w olimpiadzie, czy nie może?

Pamiętam to doskonale. Każdy przyznał sobie prawo do osądzania jej.

Napisałem jej: „Oczywiście, że płyń. Oczywiście, że czekamy na brzegu. Ale niczego specjalnego nie spodziewaj się poza bólem, który będzie ci towarzyszył do końca życia, dlatego że człowiek składa się z bólu”. Przez dwa lata nie udzieliła żadnego wywiadu. A mnie zdarzało się czasami kupować kwiaty i jechać do tej Kłóbki na grób Szymka. Kręciłem jakiś film we Wrocławiu, telefon zawsze zostawiałem w garderobie, wracam, a ten płonie z przegrzania. To były wiadomości o Otylii, bo ona wreszcie udzieliła wywiadu i powiedziała, że to był tekst, list, który jej najbardziej pomógł. Dlaczego o tym mówię? Okazuje się, że czasami jak coś napiszemy, to komuś w czymś pomaga. To jest argument, jeżeli chodzi o sens pisania, nie do zbicia.

Szkoda, że nikt już nie pisze listów piórem.

Całe życie piszę watermanem. Mam ich kilkanaście, w zasadzie mój dom składa się z piór i kałamarzy. Piękne słowo „kałamarze”. Kiedyś pokochałem słowo „ramiona”. A niedawno pokochałem słowo „skąpi”. Skąpi swoją prawdę. Uwagę. Zawsze jak była premiera mojego filmu czy sztuki, pojawiały się recenzje, teraz w ogóle nic nie piszą. Dlaczego o moich książkach nic nie ma? Kiedyś zapytałem Mártę Mészáros: „Márta, dlaczego oni mi nigdy nie dają nagród na festiwalach? Przecież nakręciłem 260 filmów, z czego z 15 mogłoby być nagrodzonych”. A Márta: „Bo oni myślą, że już wszystkie masz”.

Czytaj także: Czytaj też: Zaplanowany od pierwszego wejrzenia. Łukasz Nowicki o ukochanej mamie i relacji z ojcem

archiwum prywatne

Jan Nowicki z synem Łukaszem

„Czyta w prasie, że w kolejce do respiratora oddech starca przegrywa z oddechem dziecka! Słusznie, bo dziecko ponoć wszystko ma przed sobą, a dziad za sobą. Też – ponoć” – kolejna Pana fraza.

Tutaj powinienem coś mądrego powiedzieć, a nie umiem. Na dobrą sprawę trudno mi znaleźć prawdziwą różnicę między młodością a starością. Dlatego, że cały czas dostrzegam korowód życia i nieżycia, szczęścia i nieszczęścia, wieku i niewieku. Stąd też wszyscy starcy, którzy uważają, że są autorytetami, nieprawdopodobnie bredzą. Ale z równym zdziwieniem przyglądam się młodym, którzy mówią, że wszystko przed nimi. Słowo „wszystko” zawiera przecież wszystko i nic, zawiera tyle niespodzianek. Tak na dobrą sprawę wszyscy zataczamy krąg życia i śmierci i nigdy nie wiadomo, co się stanie. Tak jak teraz. Umierają młodzi, którzy, gdyby nie ten skur*ysyński wirus, żyliby długo i być może szczęśliwie. Mam 81 lat, a ciągle myślę, kocham, ciągle jem, palę, piję, czytam, ciągle żyję.

Ciągle Pan pisze. „Spotkania w Raju” to już dziewiąta książka.

Pisanie to udręka. Od razu muszę ci powiedzieć, że kocham literaturę bez pamięci. W fakcie, że Polska nie czyta, upatruję większe zagrożenia niż w koronawirusie. To jest prawdziwa zaraza!

Nasz znajomy z Krakowa, Jerzy Pilch, w książce „Zuza albo czas oddalenia” pytał: „Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?”.

Byliśmy umówieni na obiad w restauracji w Kielcach, ale wybuchła epidemia… Jest pochowany blisko miejsca, w którym mieszkamy z Anią (milczenie). Całe życie kokietowałem starością. Mając lat 40, mówiłem, że jestem stary i że skończę z zawodem. Myślałem, że jestem w tym mistrzem. Okazuje się, że on mnie przebił. Absolutnie. Dzwonię do niego, kiedy jeszcze mieszkał w Krakowie na tej swojej Żytniej, i mówię: „Jurek, co ty pieprzysz? Przecież ty jesteś młodszy ode mnie o 10 lat. A w naszym wieku 10 lat to ogrom czasu”. Przyjaźniliśmy się, piliśmy wódkę, przeczytałem wszystkie jego książki, niektóre nawet do radia, ale nudził mnie sobą. Nudził mnie swoim sposobem odbierania świata, sceptycyzmem, goryczą, ironią. Był mądry, utalentowany nieprawdopodobnie, ale cały czas uważałem, że coś ukrywa. Nie musiałbym czytać „Spisu cudzołożnic” czy „Pod Mocnym Aniołem”, ale chciałbym przeczytać coś, co by bolało jego i mnie. Ale bolało tak, jak otwarte złamanie kości.

Pisze Pan: „Czas! Nie my go mamy, tylko on ma nas”. Szkoda że wyprowadził się Pan z Krakowa… Tylko wyrażam swój żal.

Wiem, że historia i wspaniała architektura mają wielką wartość. Wiem, że z Krakowa człowiek nigdy nie wyprowadza się emocjonalnie. Ale w momencie, kiedy o tym rozmawiamy, do pokoju weszła moja Ania. Więc powiem ci, Beatko, może zabrzmi to sentymentalnie w ustach 80-letniego starca, ale nasze miejsce jest tam, gdzie kogoś kochamy i ktoś kocha nas. Człowiek mieszka tam, gdzie jest jego serce, a nie gdzie stoi kościół Mariacki.

Rozmawiała BEATA NOWICKA

Czytaj także: Jan Nowicki powoli traci pamięć. „Boję się włączyć żelazka do prasowania”

archiwum prywatne
Reklama

Małgorzata Potocka i Jan Nowicki

Reklama
Reklama
Reklama