Kazadi, Mensah, Terrazzino, Piróg i Egurrola. Razem z Vivą! gwiazdy wracają do swoich korzeni
1 z 15
Zrobili karierę w Polsce i to tu mieszkają. Stefano Terazzino jest Włochem, wychował się w Niemczech, ale najbardziej znany jest w Polsce i czuje się tu doskonale. Natomiast Omenaa Mensah, Patricia Kazadi i Agustin Egurrola są Polakami, ale jedno z ich rodziców pochodzi z innego kraju, dlatego część ich korzeni jest właśnie tam. Z kolei Michał Piróg w Tel Awiwie znajduje odpowiedzi na wiele pytań dotyczących swojego pochodzenia. Wszyscy oni wrócili do tych miejsc razem z VIVĄ!, aby pokazać je i odkryć na nowo.
Zapraszamy do wyjątkowej galerii, w której gwiazdy wracają do kraju przodków.
Agustin Egurrola po latach odwiedził Kubę, gdzie mieszkał jako mały chłopiec. Jako dorosłego z ciemniejszą karnacja i egzotycznie brzmiącym nazwiskiem, wszyscy uważali go za Kubańczyka.
Agustin Egurrola: Wyjechałem z Kuby jako mały chłopiec. W głowie zostało mi zaledwie kilka wspomnień stamtąd. Palące słońce i plaże z drobniutkim białym piaskiem. Niewielkie przedszkole, w którym płakałem z tęsknoty za mamą.
2 z 15
– Dlaczego bałeś się podróży na Kubę?
Agustin Egurrola: Wyjechałem z Kuby, mając pięć lat. Rodzice rozeszli się, kiedy byłem małym chłopcem. W głowie zostało mi ledwie kilka wspomnień z Kuby. Palące słońce i plaże z drobniutkim białym piaskiem. Niewielkie przedszkole, w którym płakałem z tęsknoty za mamą. Koń na biegunach stojący w rogu mojego pokoju. Pamiętam, że kiedyś wyglądałem przez okno, a ktoś ciągnął go ulicą, krzycząc: „Kabajo, kabajo!”. Mama pobiegła i go odkupiła dla mnie. W niewielu wspomnieniach pojawia się ojciec. Pytasz, dlaczego bałem się tej podróży? Bo z Kuby pamiętam przede wszystkim łzy. Jako małe dziecko nasiąkłem łzami matki. Do tej pory nie potrafię spokojnie patrzeć, jak kobieta płacze. Jako mały chłopiec do wszystkich obcych mężczyzn mówiłem „tato”. Mój własny nie mieszkał ze mną, od czasu do czasu zabierał mnie do siebie na soboty i niedziele. A potem przez lata żyliśmy z mamą sami. Długo patrzyłem na jej ból. Nie robiłem sobie nadziei, że pewnego dnia ojciec pojawi się w naszym życiu. A jednak. I właśnie teraz na Kubie po raz trzeci od tamtej chwili miałem się z nim spotkać. Nie byłem pewien swoich emocji.
3 z 15
– Znasz historię miłości swoich rodziców?
Agustin Egurrola: Dziś już tak. On wykształcony, lekarz weterynarii. Jeździł do Francji, do Stanów, doktoryzował się w Polsce. Tak się poznali. Dla mamy to była miłość życia. I mimo że dziadkowie byli przeciwni, sprzedała wszystko, kolekcje książek, pożyczyła od brata pieniądze i wyjechała na Kubę. Tam trwała rewolucja. Ludzie błądzili z głowami w chmurach. Dla nich wtedy Bóg, rodzina – to wszystko nie było ważne. Chcieli zbawiać świat. Kiedy okazało się, że mama spodziewa się dziecka, ojciec wsadził ją na statek, który dwa miesiące płynął do Polski, by tu mnie urodziła. A potem jak prawdziwy Latynos napisał jej list, by już nie wracała. Nie przyznała się rodzinie, postanowiła walczyć. I nawet gdy na Kubie okazało się, że ojciec ma już inną kobietę, nie poddawała się jeszcze przez cztery lata. W końcu zrozumiała, że ta miłość nie ma szans. Została bardzo zraniona. Wróciliśmy. Polska, do jakiej przyjechałem, była szara. Mama w samolocie nauczyła mnie, jak się mówi „dzień dobry” i wymawiać imię dziadka. Wszedłem do małego, ciasnego mieszkanka na warszawskim Żoliborzu. I tam spędziłem całą młodość.
4 z 15
Stefano Terazzino: Chociaż wychowałem się w Niemczech, każdego roku jeździłem do rodziny na Sycylię, spędzałem tam długie miesiące, żyjąc wesołym, głośnym włoskim życiem.
Terrazzino opowiada z rozanieleniem o włoskiej kuchni, którą uwielbia, tym bardziej że jego tata jest kucharzem, a także o swojej licznej rodzinie. Stefano ma dwóch młodszych braci – Vincenza i Marco. Śmieje się, że wcale nie chciał mieć takiego „starodawnego” imienia. Niestety, jego włoska rodzina zmusiła rodziców, by – zgodnie z tradycją – pierwszemu wnukowi nadać imię po dziadku. „Mama wolała Alessandro. Ja też wolałbym Alessandro, ale rodzina taty uparła się, że wnuk będzie Stefano. Przyjechali do szpitala i urządzili awanturę we włoskim stylu, z krzykami, lamentami i rzuceniem klątw, więc rodzice poddali się i nadali mi imię Stefano”.
Polecamy: Sycylijska opowieść Stefano Terrazzino
5 z 15
Rodzice Stefano Terazzino myśleli, że więcej nic nie dadzą sobie narzucić, okazało się jednak, że przy narodzinach następnego syna uaktywniła się rodzina od strony mamy – tradycja sycylijska nakazuje drugiego syna nazwać imieniem kolejnego dziadka. „I tak młodszy brat nosi imię Vincenzo”. Dopiero trzeci syn dostał współczesne imię – Marco, którego Stefano i Vincenzo oczywiście bardzo mu zazdroszczą. Obaj młodsi bracia tancerza mieszkają w Niemczech, grają w piłkę nożną, młodszy – z pasji, starszy – profesjonalnie, w niemieckiej lidze. Tańczy tylko Stefano.
Polecamy: Stefano Terrazzino: "Osiądę gdzieś na Sycylii z liczną rodziną"
6 z 15
"Kiedyś, po jednym z moich pierwszych odcinków »Tańca..«, kiedy pozdrowiłem moją rodzinę, wszyscy się popłakali. Dziadek Vincenzo zalał się też łzami, kiedy zobaczył mnie śpiewającego »O sole mio!«. Klasyczna włoska familia. Uwielbiam ich”, wzrusza się Stefano Terazzino, choć przyznaje, że czasem denerwuje go krzykliwość sycylijskich rodzin. Kiedy jego ojciec gotuje nawet prosty makaron, cała kuchnia zasypana jest pieprzem, solą i bazylią. „Tata gotuje, śpiewa i oddaje się swoim marzeniom. Mama stara się ściągać go na ziemię, ale delikatnie. Pewnie tak będzie wyglądała moja emerytura”, śmieje się Stefano. „Jestem bardzo podobny do taty. Osiądę gdzieś na Sycylii z liczną rodziną."
Polecamy: Sycylijska opowieść Stefano Terrazzino
7 z 15
Patricia Kazadi: Od zawsze chciałam poznać swoje korzenie, zrozumieć je. Miałam przecież świadomość, że mój tata jest z Afryki, mama – z Polski. Chciałam zobaczyć, jak wygląda moje kuzynostwo, mój dziadek. Czułam zew krwi, z którego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Odkąd jako mała dziewczynka dowiedziałam się, skąd pochodzi moja rodzina ze strony ojca, ciągnęło mnie, żeby zobaczyć kraj przodków. Prosiłam rodziców: „Jedźmy tam, jedźmy”. Ale oni odpowiadali, że to bardzo droga wyprawa, że teraz nie mogą sobie pozwolić na taki wyjazd całą rodziną. A poza tym w latach 90. w Kongu nie było bezpiecznie. Później, gdy dorosłam, co roku planowałam, że na wakacje wybiorę się do Konga już sama. I ciągle coś stawało na przeszkodzie. A czas mijał.
Polecamy: Patricia Kazadi: "Nie mogę uwierzyć, że w Afryce znają mnie i moją muzykę!"
8 z 15
– Samolot zbliża się do lotniska w Kinszasie, ląduje. Schodzisz po trapie, rozglądasz się. Jesteś w Kongu. Marzyłaś o tym tyle lat. Wielkie wzruszenie?
Patricia Kazadi: I ogromna radość, podniecenie, niecierpliwość. Tyle uczuć w głowie, że do końca nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie ogarniam tego. A kiedy dotykam stopami kongijskiej ziemi, płaczę. Nie mogę nad tym płaczem zapanować. Cieszę się jak mała dziewczynka. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to uczucie. Marzenie, które właśnie się spełnia. Wiele lat czekałam na tę podróż.
Polecamy: Patricia Kazadi o rodzinie i muzycznych inspiracjach.
9 z 15
– Może po prostu nie interesowałaś się krajem przodków na tyle, by wszystko zostawić dla tej podróży?
Patricia Kazadi: Od dziecka fakt, że pochodzę również stamtąd, wzbudzał we mnie emocje. Chciałam poznać swoje korzenie, zrozumieć je. Miałam przecież świadomość, że mój tata jest z Afryki, mama – z Polski. Poznali się na studiach. Chciałam zobaczyć, jak wygląda moje kuzynostwo, mój dziadek. Czułam zew krwi, z którego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Moje reakcje na przykład na muzykę etniczną, nie tylko afrykańską, były bardzo żywiołowe, spontaniczne. Kiedy ją słyszałam, bezwiednie zaczynałam tańczyć, śpiewać. Wypełniała mnie radość. Ta muzyka poprawiała mi nastrój, jeśli akurat byłam w dołku. Jakiś czas zresztą śpiewałam w orkiestrze kubańskiej. Nie ukrywam też, że podobali mi się mężczyźni „południowi” (śmiech). Wiele lat temu ambasada Konga organizowała spotkania kongijskie. I ja na nie chodziłam. Poznałam tam mojego „przyszywanego” kuzyna, z którym nawet próbowaliśmy robić coś muzycznie. Ale dopiero gdy brat mojego ojca przyjechał do nas pierwszy raz w 2000 roku i przywiózł kilka płyt z muzyką afrykańską, zaczęłam jej namiętnie słuchać. Zauroczyła mnie.
10 z 15
Omenaa Mensah jest córką Polki i Ghańczyka. Szefowa Omenaa Foundation, walczącej o edukację afrykańskich dzieci, mówi: „Jestem zauroczona Ghaną”. Napisała książkę „Gorzka czekolada”, w której opowiada o długiej drodze do swoich korzeni, o tym, dlaczego zaangażowała się w pracę charytatywną i swoim słodko-gorzkim życiu. Omenaa Mensah powiedziała VIVIE!, że w podróży do Ghany wcale nie chodziło o powrót do korzeni, tylko o spełnienie jej największego marzenia.
Omenaa Mensah: Wyjazd do Ghany odsuwałam w czasie, bo nie był mi tak bardzo potrzebny. Wyszłam za mąż, pochłaniała mnie miłość, moja mała córeczka i praca w telewizji. Nie myślałam też o tym, by działać charytatywnie, nie byłam na to gotowa. (...) Nie próbuję być europejska, nie farbuję włosów na blond. Wręcz przeciwnie – podkreślam moje pochodzenie. Wróciłam do fryzury afro, choć wcześniej prostowałam włosy.
Polecamy: "Jestem arystokratką, choć nie przekłada się to na majątek". Omenaa Mensah o swoich korzeniach
11 z 15
Omenaa Mensah: Mój tata aż miał łzy w oczach, gdy dowiedział się, że chcę otworzyć fundację pomagającą w kształceniu afrykańskich dzieci i że chcę wreszcie wybrać się w podróż do jego ojczyzny.
– Kiedy tam pojechałaś?
Omenaa Mensah: W 2014 roku. Nie mogłam odłożyć wyjazdu, ponieważ od króla rodu Ashantee, z którego ja też się wywodzę, dostałam zaproszenie na jego urodziny i 15-lecie obchodów panowania Otumfuo Osei Tutu II. Tak się nazywa.
– Król wiedział, że jest w Polsce taka Omenaa?
Omenaa Mensah: Cała ta historia była bardzo dziwna. Oczywiście, że nie wiedział. Opowiedziałam mojemu znajomemu, który dużo podróżuje po Afryce w interesach, o moim pomyśle utworzenia fundacji na rzecz tolerancji i upowszechniania współpracy polsko-afrykańskiej. Odrzekł, że chciałby mi pomóc, bo mu się ten plan podoba i że za trzy tygodnie leci do Ghany. Jak to, on leci, a ja nie? „Gdybyś kiedyś potrzebował towarzyszki takiej podróży, to ja bardzo chętnie z tobą pojadę”. Po trzech tygodniach dostałam od niego SMS-a, że król Ashantee zaprasza mnie na swoje 15-lecie i czy będę mogła przyjechać w maju. Żart? Jednak nie, wszystko na poważnie. A potem dostałam e-maila od króla z oficjalnym zaproszeniem. Sprawdził, że nazywam się Amma Omen aa Yaa Ware Mensah. A te imiona świadczą o pochodzeniu z rodu Ashantee. Omenaa to nawet w Ghanie bardzo rzadkie imię, mój tata mi je nadał, chciał, żeby było wyjątkowe. Przecież głupio byłoby, gdybym miała na imię Zosia albo Basia. No, spójrz na mnie: czy ja wyglądam jak Basia Mensah (śmiech)? A Daniel Ozon, ten, który pomógł mi w wyjeździe, został współfundatorem mojej fundacji i cały czas wspiera naszą działalność.
– Co kupiłaś królowi na urodziny?
Omenaa Mensah: Mapę Polski z XVII wieku i piękną rzeźbę z brązu, a dla jego małżonki kolię z bursztynów.
12 z 15
– Gdy wyszłaś z samolotu w Ghanie, pomyślałaś: Ja stąd pochodzę, to też mój kraj?
Omenaa Mensah: To były takie emocje, że trudno o nich opowiedzieć. Przez cały lot byłam spięta, zdenerwowana – i tym, że będę w Ghanie, i tym, że poznam króla. Przecież cała moja ghańska rodzina, mieszkająca tam cały czas, nie miała szansy z królem się spotkać, a ja od razu jadę do niego na przyjęcie urodzinowe do Kumasi – drugiego co do wielkości miasta w Ghanie. Rolls-royce’y, bentleye, mercedesy, najbardziej znane osobistości, prezydent Ghany i ja wśród nich, w kreacji uszytej przez Tomka Olejniczaka. I z kamerą „Dzień dobry TVN”. Kiedy postawiłam nogę na ghańskiej ziemi, miałam kulę w gardle, niewiele brakowało, a wybuchnęłabym płaczem. Od pierwszej chwili jednak wiedziałam, że to nie taka Afryka, jaką sobie wyobrażamy, jaką znamy z filmów pokazujących głównie biedę, choroby i niedożywione dzieci. Że to inny kraj, inny kontynent, inna kultura, gdzie nie wszystko jest takie wymuskane jak w Europie, ale też nie tak strasznie beznadziejne jak w obrazach, które do nas docierają. I od razu zrodziła mi się myśl, że mam misję, że ludzie w Polsce muszą zobaczyć prawdziwą Afrykę, tę biedną i głodną, ale też tę piękną, rozwijającą się. I że to ja powinnam im tę prawdę pokazać.
– Całe życie byłaś rozdarta, szukałaś swojej tożsamości. Znalazłaś ją wreszcie?
Omenaa Mensah: Jestem Polką, myślę po polsku, mówię po polsku, odczuwam po polsku, ale mam w sobie ciekawość ghańskiej części mojej osobowości. Przecież marzyłam o tej podróży, wyobrażałam ją sobie, śniłam o niej. I wreszcie spełniłam to marzenie.
13 z 15
Michał Piróg zapytany, czy to prawda, że chce przenieść się do Izraela, odpowiedział, że jest za stary na to, żeby tak diametralnie zmieniać życie. Ale że za wszelką cenę będzie dążył do tego, by spędzać tam jak najwięcej czasu. „W Izraelu jest pięknie i spokojnie. Jest tam wszystko, co kocham – cudowne plaże, słońce, koszerne jedzenie i fantastyczni ludzie. Spadające bomby, nienawiść do gejów i konserwatyzm to tylko stereotypy. Wiem, że to jest moje miejsce”, zapewniał.
Polecamy: Czyste szaleństwo! Margaret, Piróg, Musiał, Macademian Girl, Kurdej-Szatan pijani ze szczęścia?
14 z 15
Michał Piróg: Gdybym kiedyś miał zamieszkać na stałe w Izraelu, to tylko w Tel Awiwie. To miasto, w którym każdy czuje się wyzwolony – obyczajowo, kulturowo. Jak mówi powiedzenie: „Tel Awiw jest do zabawy, Hajfa do pracy, a Jerozolima do modlitwy”. Nie ukrywam, że jestem zabawowy. Dlatego to moje miasto. W mojej ulubionej knajpce na plaży Metzitzim zapytano mnie kiedyś, po co płacę za hotel, skoro całe dnie spędzam na plaży, a noce u nich. Plaże w Tel Awiwie to fenomen na skalę światową. Obok specjalnie wydzielonej i osłoniętej plaży dla ortodoksyjnych żydów znajduje się plaża dla gejów. Są plaże dla nudystów i dla tych, którzy chcą uprawiać sport czy czytać książkę. Paradoksalnie jest to kraj, w którym robi się wszystko, by uniknąć konfliktów.
Polecamy: Czy podoba się dziewczynom, ważniejszy jest seks czy porozumienie dusz? Michał Piróg szczerze!
15 z 15
Michał Piróg: Gdy pierwszy raz znalazłem się w Izraelu, nie wiedziałem o swoim pochodzeniu. Stanąłem na plaży w Ejlacie i pomyślałem, że czuję się jak u siebie. Wiele razy zagadywano mnie, skąd są moi znajomi. Odpowiadałem, że z Polski, tak jak ja. I zawsze słyszałem: „Nie! Ty tylko tam mieszkasz. Tutaj jesteś u siebie”. Faktycznie, nigdy nie czułem się tu tylko turystą. Na samym początku wiele rzeczy mnie dziwiło. Na przykład przetrzepywanie toreb przy wejściu do większych sklepów czy restauracji. Szybko się przekonałem, że dzięki temu mogę czuć się bezpieczniej. Nie robi już na mnie wrażenia kobieta w eleganckiej sukience czy mężczyzna w cywilnym ubraniu z karabinem na plecach. Oni nie różnią się od policji. Mają broń, żeby bronić cywilów.
Polecamy: Czyste szaleństwo! Margaret, Piróg, Musiał, Macademian Girl, Kurdej-Szatan pijani ze szczęścia?