Reklama

Rodzice dawali mi dużo wolności i poczucie bezpieczeństwa. To było wspaniałe! Teraz sam jestem ojcem i widzę, jakie to trudne. Jak bardzo nie umiem nie martwić się o swoje dzieci – mówił przed kilkoma laty Paweł Wilczak o byciu synem i ojcem.

Reklama

Już od małego chciałem, żeby wszyscy dali mi święty spokój. Zawsze byłem anty… Może nie antyspołeczny, ale nie chciałem przynależeć do żadnej grupy. No, chyba że grupa była dowodzona przeze mnie (śmiech). Nawet w przedszkolu byłem tylko pięć dni, bo urządziłem takie piekło wychowawcom i rodzicom, że w końcu się poddali i mogłem wrócić do domu. Bardzo krótko zabawiłem więc w tym uregulowanym systemie. Oczywiście o tym, że najgrzeczniejszy nie byłem, nie mogę powiedzieć synom, bo oni teraz chodzą do przedszkola.

Przypominamy wywiad, którego aktor udzielił Marzenie Rogalskiej na łamach „Urody Życia” 1/2014 r.

Paweł Wilczak wspomina dzieciństwo

Podobno byłem synem, który zawsze miał swoje zdanie. Pamiętam, że byłem jednak lubiany. Chociaż słyszałem oceny, że jestem „raczej z tych trudniejszych”. Jako maluch lepiej dogadywałem się z mamą, to zrozumiałe, uwarunkowane biologicznie. Ale malcem byłem prawie pół wieku temu i myślę, że przez ten czas relacje rodzice – dzieci zmieniły się całkowicie. Mam wrażenie, że dawniej i dzieci, i rodzice nie przejmowali się sobą tak bardzo. U mnie tak było, a mimo to w domu miałem zawsze poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. I nigdy nie byłem do niczego zmuszany. Czyli rodzice dawali mi poczucie bezpieczeństwa i wolnego wyboru. To było wspaniałe. To chyba największy plus moich rodziców.

Rodzice są lekarzami i od kiedy pamiętam zawsze bardzo dużo pracowali. Mamę wspominam jak największą bohaterkę. Pewnie dlatego, że nie ułatwiałem jej życia. Zawsze wybierałem rozwiązania, które z całą pewnością nie były łatwe ani dla niej, ani dla taty. Zmuszały ich do skupienia uwagi na mnie. Po latach rozumiem, że taki syn to było wyzwanie. Nazywam mamę bohaterką, bo to ona na co dzień borykała się ze mną, ojca wzywała tylko w sprawach bardzo ważnych. Tata nie mógł się mną więcej zajmować, bo pracował właściwie non stop. Nie raz i nie dwa w ogóle nie wracał do domu – miał dyżur w szpitalu. Więc to było naturalne, że mama zostawała na froncie walki.

Byłem dzieckiem łazikującym, więc przychodziłem do niej o drugiej w nocy i robiłem wszystko, żeby mnie przytuliła. Ale nie tak po prostu, tylko na moich warunkach: w moim pokoju i w moim łóżeczku. I ona, zmęczona czy nie, spełniała te dziecięce żądania. Musiała przespać ze mną przynajmniej parę godzin na moim maleńkim łóżeczku, choć nie była to dla niej komfortowa sytuacja. Ja byłem szczęśliwy, że jest przy mnie.

Kiedy podrosłem, łazikowałem, ile wlezie z kolegami na podwórku, rodzice zapracowani, ja z kluczem na szyi, takie to były czasy… Na szczęście pomagała nam gosposia, która czuwała nad sprawami domowymi i gotowała obiady dla całej rodziny. Nie wiem, jak byśmy funkcjonowali, gdyby jej nie było. Urodziłem się w Poznaniu, ale całe dzieciństwo spędziłem w słynnych Wronkach, bo tu pracowała mama. Tata też trochę praktykował we Wronkach, ale głównie dojeżdżał do Poznania, do szpitala, w którym przepracował całe życie. Na dobre zamieszkaliśmy w Poznaniu, kiedy byłem już sztubakiem. Wcześniej była jeszcze szkoła średnia w Szamotułach, a na studia pojechałem już do Łodzi.

Czytaj też: Co dzieje się z Martą Kaczyńską? Jest po trzecim ślubie, wychowuje trójkę dzieci…

Paweł Wilczak, 1965 r. "Dzieckiem byłem łazikującym, więc przychodziłem do mamy o drugiej w nocy i robiłem wszystko, żeby mnie przytuliła. Ale nie tak po prostu, lecz na moich warunkach: w moim łóżeczku!"

archiwum prywatne

Paweł Wilczak o swojej edukacji szkolnej

Czasy wronkińskie wspominam z rozrzewnieniem. Nie wiem, czy rodzice zdawali sobie sprawę, jaka mieszanka ludzka kłębi się na podwórku. Naprawdę różnie bywało (śmiech). To był koloryt miasta, że na podwórku syn lekarza czy prawnika bawi się z synem rzezimieszka, więc rodzice nawet nie byli świadomi ewentualnych zagrożeń, które z tego wynikały. Zresztą nawet w tej kwestii to były inne czasy. Może bardziej malownicze. Posiadanie własnej procy to było jak dziś posiadanie iPada.

W szkole znalazłem się na własne życzenie. Jakoś tak się złożyło, że zawsze byłem najmłodszy wśród swoich kolegów. Pamiętam dzień, kiedy zauważyłem, że nikogo nie ma na podwórku. Minęły dwa tygodnie i dalej nikogo. Uznałem więc, że coś jest na rzeczy. Spytałem mamę: „Gdzie są koledzy ”. Usłyszałem: „W szkole”. Powiedziałem: „To ja też chcę iść do szkoły!” – „Ale ty jesteś jeszcze za mały…”. Żaden argument mamy nie był w stanie mnie zniechęcić, więc w końcu odpuściła i zaprowadziła mnie z tornistrem do szkoły. Dwa miesiące po rozpoczęciu roku szkolnego, czyli pod koniec października. Była przekonana, że entuzjazm mi minie, ale dla świętego spokoju poinformowała dyrektorstwo, że „jest tutaj taki zapalony naukowiec” (śmiech). Wbrew prognozom mamy bardzo mi się spodobało. Zacząłem „o rok wcześniej i dwa miesiące za późno”, jak mawia moja mama.

W szkole zdecydowanie najbardziej przypadła mi do gustu długa przerwa, bo trwała aż 25 minut! Oczywiście przechodziłem z klasy do klasy, ale najbardziej odpowiadało mi życie towarzyskie. Powtórzę: zacząłem to tylko dlatego, że z zasięgu wzroku zniknęli moi kumple, a nie dlatego, że brakowało mi wyrafinowanej edukacji! Łatwo się zatem domyślić, że nie byłem synem, który przynosił do domu świadectwa z czerwonym paskiem. W szkole średniej byłem raz zagrożony z języka rosyjskiego, ale to też były inne czasy, gdy po rosyjsku trzeba było mówić, a czasami nawet myśleć.

Paweł Wilczak o byciu synem

Rodzice nie byli zbyt często wzywani do szkoły z mojego powodu. Właściwie wezwani byli raz, ale za to w bardzo konkretnej sprawie… (śmiech). W szkole średniej z grupką kolegów zapragnęliśmy pójść w edukacji lekko na skróty. Chodziło o to, by przed ważną klasówką wcześniej zdobyć wyniki testów. Sprawa miała oczywiście krótkie nogi, szybko zostaliśmy rozszyfrowani i zawieszeni na jakiś czas w prawach ucznia, co w naszej rzeczywistości było bardzo dotkliwą karą. Zawsze powtarzałem rodzicom, że to, co przeczytają w gazetach albo o mnie usłyszą, to wszystko nieprawda. Tylko ja im powiem, jak było. Zresztą zawsze tak robiłem, nigdy ich nie oszukiwałem. Choćby to było dla nich niezbyt komfortowe.

Nie traktowałem tego jako aktu odwagi, nawet nie pamiętam, żeby tego wymagali. Wydawało mi się, że tak należy. Mówić prawdę. Z powodu tej afery rodzice oczywiście nie byli szczęśliwi, ale też nie dramatyzowali. Tym bardziej że ja i moi koledzy odpracowaliśmy winy, zmywając garnki w szkolnej stołówce. Na jakiś czas mieliśmy też zakaz noszenia munduru, co było bolesne, bo w naszej szkole było to bardzo szlachetnym obyczajem. Poza tym mogliśmy tylko biernie uczestniczyć w życiu szkoły – na lekcjach byliśmy tylko słuchaczami. Myślę, że rodzice nie byli mną rozczarowani, bo jednak skala niewłaściwego zachowania była proporcjonalna do wieku i możliwości… Mam wrażenie, że tak to wtedy ocenili.

Zobacz również: „Jestem z niego dumna, ale bez pychy”. Anna Jurksztowicz o relacji z synem, Radzimirem Dębskim

Paweł Wilczak o pasji do filmu

Moi rodzice nie mieli żadnych oczekiwań wobec mnie, nie snuli planów, że na przykład pójdę w ich ślady. Nigdy nie mówili mi, co mam robić, ani czego mam nie robić. Tak jak wspomniałem, zawsze miałem wolność wyboru. Nigdy nie czułem, ani nie przeszło mi przez głowę, żebym coś robił przez wzgląd na rodziców: bo czegoś żądają albo zabraniają.

Nie wiem, skąd wzięła się moja miłość do filmu. Rodzice oczywiście chodzili do kina, ale ja wolałem filmy oglądać sam. Robiłem to systematycznie i czasami chodziłem na dwa lub trzy seanse dziennie. Oczywiście najfajniej było, kiedy udawało mi się wejść na film dla dorosłych. Zdecydowanie wolałem chodzić do kina, niż grać w piłkę. Wiem natomiast, że zamiłowanie do elegancji zawdzięczam tacie. Pamiętam, że ojciec zawsze szył sobie spodnie i garnitury u krawca, buty zamawiał u szewca, a potem w tych butach nie chodził. I ja po prostu po tym półwieczu stwierdzam, że robię dokładnie to samo (śmiech). Może nie mam krawca, ale butów mam mnóstwo i niektóre od lat nie miały nawet premiery. I takich rzeczy, takiego podobieństwa do rodzica, widzi się mnóstwo, zwłaszcza gdy ma się już dzieci. Nie wiem, czy to fajne, czy nie, to po prostu jest chyba siła genów.

Dzięki mamie mam poczucie humoru i dystans. Mama czuje abstrakcję, ma dobre puenty i świetną ripostę. W naszym domu było wesoło, rodzice byli zapracowani, ale lubili spotykać się z przyjaciółmi. Wtedy nie chodziło się tak po knajpach, bo przede wszystkim ich nie było, a nawet jak były, to funduszy nie starczało, więc były tzw. prywatki. Najwspanialsze było to, że jak kończyli taką domówkę, to się potem odprowadzali: szli gęsiego i zawsze w tym towarzystwie był skrzypek i akordeonista. Każdego odprowadzali pod drzwi przy akompaniamencie muzyki. Rodzice kochali muzykę i mieli mnóstwo płyt, większość raczej polskich wykonawców. Pamiętam, że na pewno była Irena Santor, był Ochman, muzyka operowa... Ale były też pocztówki dźwiękowe, a na nich oprócz Karela Gotta, Simon and Garfunkel, Sinatra. Był też Elvis Presley, którego kocha mój tata i którego do tej pory uwielbiam i ja.

Na studia aktorskie moi rodzice zareagowali spokojnie. Być może dlatego, że kiedyś mama miała taki pomysł na swoje życie. Swoją drogą myślę, że absolutnie dałaby radę. Zresztą jak robiła maturę, wszyscy jej doradzali, żeby wybrała kierunek artystyczny. Nie wiem, dlaczego wolała zostać pediatrą.

Paweł Wilczak w wieku 11 lat

archiwum prywatne

Amerykańskie filmy ratują karierę młodego aktora

Kiedy skończyłem łódzką filmówkę, nie miałem pracy. Słabo mi się wiodło. Rodzice wtedy się o mnie martwili. Nie zwątpili w realizację mojego aktorskiego marzenia, tylko po prostu po rodzicielsku się przejmowali. To był epizod, ale trwał sześć lat. Nie wiem, co oni czuli, widząc mnie w tych różnych zawodach: od komiwojażera, spikera na giełdzie samochodowej, sprzedawcy noży, patelni, neseserów, kelnera, wreszcie kreatywnego w agencji… Jak na tamte czasy było to dosyć egzotyczne.

Pamiętam, że jak mówiłem w pizzerii, gdzie pracowałem, że skończyłem szkołę filmową, to raczej było niedowierzanie, brano mnie za wariata (śmiech). Ale cóż, ja uważałem, że pewnie widziałem za dużo anglosaskich czy amerykańskich filmów, gdzie większość aktorów bez pracy była kelnerami. Tyle że wtedy daleko nam było do Ameryki – to był przełom lat 80. i 90. Dla mnie jednak było oczywiste, że ta droga musi tak wyglądać, więc absolutnie mnie to nie zniechęcało (śmiech). Wręcz uważałem, że taka jest kolej rzeczy: aktorstwo to taka profesja, w której różnie bywa.

Rodzinne święta, niedzielne obiadki, zero skostnienia

To, że wychowałem się w pełnej rodzinie, że zawsze była mama i zawsze był tata, na pewno budowało moje poczucie bezpieczeństwa. Potrafię je docenić, mimo wielkiej potrzeby wolności i niezależności, którą mam od zawsze. Moim rodzicom się udało, i to jest wartość, chociaż jak byłem dzieckiem, często pytałem mamę: „Dlaczego tata dzisiaj nie ma dyżuru ”. Chodziło o to, że jak nie było taty, to był większy luz i telewizja, i jakiś rower… (śmiech). Pamiętam, że w piątki czy w czwartki miał dyżury, więc jeśli wracał do domu, towarzyszyło mi poczucie niezrozumienia sytuacji. „Dlaczego tata nie ma dzisiaj dyżuru !”.

Trudno mi ocenić, czy wychowałem się w tradycyjnej rodzinie, bo ja nie wiem, co to znaczy „rodzina tradycyjna”. Czy taka, która nad ranem ze skrzypcami odprowadza ludzi po prywatce, czy też taka, która w niedzielę je wspólny obiad. U nas było i to, i to. Wspólne święta, imieniny ciotek, wujów, rodzina spotykała się regularnie, ale żeby to miało jakiś skostniały wymiar, tego nie mogę powiedzieć.

Zobacz też: Tomasz Sapryk walczył z ciężką chorobą. Rodzina zawsze go wspierała

Paweł Wilczak, zdjęcie z archiwum prywatnego

archiwum prywatne

Paweł Wilczak o byciu ojcem

Po latach, kiedy sam zostałem ojcem, bardzo jestem wdzięczny rodzicom za wolność, którą mi dali. Miałem u nich ogromny kredyt zaufania. Być może dlatego, że zawsze mówiłem im prawdę. Pamiętam, że byłem szczeniakiem, a rodzice pozwalali mi wyjeżdżać na koncerty, festiwale. Mogło być różnie, ale nie czułem zagrożenia ze strony świata. Cokolwiek się działo, wiedziałem, że mogę pójść na pocztę i zadzwonić do domu. To jest właśnie poczucie bezpieczeństwa.

Teraz sam jestem ojcem i sam doświadczam tego, jak bardzo można się martwić o swoje dzieci. I nie wiem, czy będę umiał dać im taką wolność, jaką ja dostałem od rodziców. Bardzo bym chciał. Ale zauważam, że myślę, jak chyba każde kolejne pokolenie, że „za naszych czasów było bezpieczniej”. Wiem, że będę się bardzo martwił, co się z nimi dzieje. Myślę, że każdy rodzic tak ma. Z drugiej strony uważam, że kiedyś jednak było mniej zagrożeń. Sam czuję, że mówię jak „wapniak”, który ma poczucie, że to, co nas dotykało, było bardziej ucywilizowane. Może to nieprawda, ale wiem, że pierwszy wyjazd chłopaków pod namiot będzie dla mnie dużym przeżyciem.

Moi synowie są cudowni, ale kiedy przypominam sobie, jakim synem ja byłem, nie próbuję przywiązywać się do myśli o „grzecznych dzieciach”. Zresztą nie mam zielonego pojęcia czy takie w ogóle występują w przyrodzie, czy w ogóle istnieje definicja „grzecznego dziecka”. Ale z drugiej strony Janek i Franek to są grzeczne dzieci, tylko z tą grzecznością różnie u nich bywa. Tak naprawdę nie wiadomo, czy dzieci powinny być grzeczne. Na razie jednak zachowajmy tę rozmowę w tajemnicy przed moimi synami jeszcze na wiele lat.

Czytaj również: Połączyła ich praca, potem przyjaźń, a na końcu głębokie uczucie. Oto historia Katarzyny Kolendy-Zaleskiej i jej męża

Paweł Wilczak w sesji dla magazynu VIVA! grudzień 2019

Mateusz Stankiewicz/ SameSame
Reklama

TEKST: Marzena Rogalska

Reklama
Reklama
Reklama