Jan Peszek szczerze o małżeństwie, alkoholizmie i ojcostwie, które go ocaliło
Ojciec Marii Peszek zachował małżeństwo i rodzinę dzięki „wspaniałomyślności żony”
- Redakcja VIVA!
Był ojcem trudnym, mało obecnym, przeżywał zawodowe porażki, pił. To, że zachował małżeństwo i rodzinę, zawdzięcza „wspaniałomyślności żony”. A jednak jako ojciec Jan Peszek sprawdza się fenomenalnie. Co opowiedział o swoim ojcostwie, dzieciach, rodzinie? Przypominamy wywiad, którego aktor udzielił Marzenie Rogalskiej na łamach „Urody Życia” 4/2015 r.
Zawsze wiedziałem, że będę miał dzieci. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, było nas sześcioro. Ja byłem pierworodny. Mam jeszcze cztery siostry i jednego brata. Równo po troje mieszkamy w Polsce i w Stanach. Ojciec chciał mieć siedmioro dzieci, ale stanęło na szóstce i bez zastanawiania się, bez przewidywania, dla mnie naturalnym odruchem było, że w życiu ma się dzieci.
W domu celebrowane były święta, na co najmniej dwadzieścia kilka osób. Wrzało, pełno było pisków, krzyków. Wszystko nasycone takim kultem życia, czymś szalenie gęstym, ale i pozytywnym. Moje dzieci uwielbiałem od początku i podskórnie razem z Teresą przewidywaliśmy, że najlepszą relacją, jaka może nas związać z synem i córką, będzie status przyjaciela.
Czy mogę na nich liczyć? Tak, mogę, choć życie funduje nam takie niespodzianki, że gdybym się zawiódł, nie miałbym w ogóle żadnego odruchu żalu. Natomiast na pewno mogę im bezwzględnie zaufać i one mnie. To jest niezwykła relacja, bo byłem trudnym ojcem, mało obecnym.
Jan Peszek o kryzysach w swoim życiu. Jakim był ojcem?
Oczywiście, gdy już byłem w domu, to wykonywałem takie czynności, jak np. pranie pieluch z tetry, bo nie było przecież jednorazowych. Robiłem to zgięty nad brodzikiem, w Domu Aktora, w okropnej pozycji, która rujnowała kręgosłup. I to było 40 pieluch na jednym posiedzeniu! Tak było w przypadku Błażeja. Marysi zaplatałem warkoczyki, jeden był zdecydowanie poniżej ucha, drugi zdecydowanie powyżej i ona zawsze szła do szkoły w przekonaniu, że taka jest moda, bo spieszyłem się i mówiłem: „Jesteś w tej chwili najlepiej wystylizowaną kobietą i tak to noś”.
Oczywiście obowiązkowe były wspólne wakacje, wyjeżdżaliśmy za granicę, jak tylko się dało. I na wakacjach nigdy nie czytaliśmy dzieciom byle czego, co one do dzisiaj wspominają. Pamiętają, że gdzieś nad morzem czytałem im ustęp z „Dziadów” Mickiewicza. Nie dlatego, że się czegoś uczyłem, tylko akurat to poczytywałem i one słuchały, mimo że niczego nie rozumiały.
W pobliżu bacówki, gdzieśmy leżeli w słońcu i topniejących śniegach na Wielkanoc, u naszej góralki Marii na Głodowskim Wierchu, czytałem im Szulca. Nie dlatego, żeby zaczynać od razu z wysokiego C, tylko wiedziałem, że i tak prędzej czy później zaleje ich z zewnątrz byle co, więc zdecydowałem, że od początku będą spotykać się z czymś wyższym. To zaowocowało.
Czytaj także: „Nie byłem gotowy na dzieci”. Janusz Józefowicz w szczerym wyznaniu o ojcostwie
Szczęśliwe lata we Wrocławiu. Jan Peszek z czteroletnim Błażejem i roczną Marysią, 1974.
Jan Peszek: o uzależnieniu
Ale miałem taki okres, bardzo trudny dla mnie, kiedy byłem w Teatrze Nowym w Łodzi, zaproszony przez dyrektora. I tam przez cztery lata nie zagrałem nic. Zerwałem dziewięć sielskich lat we Wrocławiu, gdzie publiczność nie chciała mnie puścić. Myślałem, że jest już potrzebny płodozmian, że ten reżyser i dyrektor otworzy przede mną fantastyczne perspektywy. Nic nie zagrałem. To były lata 1975–1979, schyłek Gierka, najgorsza komuna, Bałuty w Łodzi, ulica Traktorowa, blok 10-piętrowy, okna nad śmietnikiem. Wróciliśmy z Krzyków wrocławskich, gdzieśmy spędzali cudny rodzinny czas i kiedy Teresa stanęła w mieszkaniu i spadły pomyje, które odbiły się z daszku na okno, to po prostu nie mogłem jej utulić w płaczu.
Potem moja żona wróciła do swojego zawodu, bo przecież skończyła łódzką politechnikę, a ja wciąż czekałem. Wtedy o mało się nie rozwiedliśmy, ponieważ ja wpadłem najzwyczajniej w świecie w alkoholizm. Udało się nam przetrwać tylko dzięki niebywałej wspaniałomyślności Teresy. Usiłowałem coś robić, bo gdzieś z domu dziadków i ojca wyniosłem taki porządek, dzisiaj już prawie nieistniejący, że mężczyzna poluje, a kobieta dmucha w domowe ognisko. To upokorzenie dotknęło mnie podwójnie, bo nie dość, że jako aktor byłem niepracujący, to w ogóle jako mężczyzna nie miałem zajęcia.
Szczęśliwie pracowałem z krakowskim zespołem MW2 i czasami wyjeżdżałem, ciągle wierząc, że sytuacja się zmieni. Dzisiaj wiem, że gdyby nie te cztery lata, nie uzyskałbym tak niebywałej siły i takiej odporności na każde niepowodzenie, nielojalność, złe rozdanie kart.
Aż tu nagle po czterech latach, kiedy wreszcie rozstałem się z tym teatrem, kiedy coś we mnie pękło, ale też dostałem propozycję do Teatru Jaracza, wysypał się wór propozycji. I w ciągu dwóch lat zagrałem tyle ról, ile aktor gra normalnie w ciągu dziesięciu. I to samych ogromnych ról, poczynając od Gonzala, który rozścielił mi dywan tzw. kariery, za którą wcale nie tęskniłem, nie dążyłem do niej. Posypały się filmy, telewizje, radia, wszystko naokoło. I tamten czas nagle... kompletnie jakby nie istniał.
Ojciec Marii Peszek o ojcostwie
Pomogła nam wtedy również siła prostej kobiety – babci Janeczki, która opiekowała się Marysią. Marysia nie chodziła do przedszkola, Błażej tak. Ale często kończyło się to tak, że babcia Janeczka, widząc go z okna na osiedlu, jak Błażej idzie do pobliskiego przedszkola, włócząc workiem po ziemi i odwracając się w stronę bloku, otwierała okno i krzyczała: „Błażej, wróć!”. I on pędem, jak torpeda, wracał. Babcia Janeczka z Węgrzynowic, która zajmowała się Manią bezwzględnie, dała mi wsparcie. Uwielbiała naszą rodzinę i rzeczywiście niezwykle się o nas troszczyła.
Często pakowałem dzieci do malucha i wywoziłem do niej na wieś. Babcia Janeczka mówiła np. o Marysi: „Panie, ona jest mądrzejsza od człowieka!”. Albo o Błażeju, który mając pięć lat, wybił osiedlowemu koledze zęby, ponieważ ten nazwał Marysię na „k”. Kiedy matka przyszła z tym chłopcem, to babcia Janeczka powiedziała: „Wynoś mi się pani stąd, bo podły, to on podły, ale skłamnąć, nigdy nie skłamnie!”. Tak więc ona miała takie prawdy. To był ktoś, kto działał jak balsam. Poza tym ona się cudownie zajmowała dziećmi, a ja w poczuciu braku akceptacji siebie i własnej sytuacji, jakoś bałem się wtedy do nich zbliżyć…
Nie mam poczucia, że myśmy mieli jakikolwiek patent na wychowanie Błażeja i Marii. Pamiętam, mieliśmy w Łodzi niezwykle mądrą panią doktor pediatrę, która, jak mówiliśmy, że jest problem i pytaliśmy, co zrobić, kładła mi rękę na kolanie i mówiła: „Panie Janie, przeczekać. Co pan pamięta z tego czasu, co tak naprawdę było najistotniejsze, co pana uformowało ”.
Zobacz też: Tak wygląda mama Katarzyny Nosowskiej! Jest niezwykle stylowa
Jan Peszek o wyjątkowej relacji z ojcem
Mnie tak naprawdę edukował dziadek, uwielbiałem go, miałem z nim lepszy kontakt niż z ojcem. Dziadek był bogatym człowiekiem, miał ogromne sady. Kiedy miałem parę lat, brał mnie np. na zbiór czereśni. Pamiętam, jak staliśmy w rzędzie, 30 osób, a on podchodził do wszystkich i mówił: „Możecie jeść, ile chcecie, ale nie wolno wam niczego wynosić!”. Natomiast gdy podszedł do mnie, usłyszałem takie słowa: „Wejdź na czereśnię, wybierz sobie gałąź z czereśniami, które chciałbyś od razu jeść, ale nie zjedz ani jednej, dopóki nie obierzesz wszystkiego naokoło i zostawisz sobie na koniec tylko tę gałąź”. Był upał, wszyscy naokoło zajadali się czereśniami, pachniało tym pękającym miąższem, a ja po prostu twardo czekałem. Ale smak tych czereśni, kiedy już się rozsiadłem i mogłem je zjeść…Niezapomniany! Oczywiście nie miałem pojęcia, co to oznacza, a to był zalążek ćwiczenia silnej woli, tego, że możesz o wielu rzeczach decydować.
Dziadek był człowiekiem niezwykłym i jak mówił mi coś takiego, to ja od razu, następnego dnia, zaczynałem się do tego stosować, on nie musiał mi tego przypominać po raz drugi. Pamiętam tylko, że jak wieczorem wracaliśmy z sadu koniem, Kaśką, to klepnął mnie po prostu w ramię i mówi: „Chodź, idziemy się wykąpać”. Poszliśmy nad rzekę, dziadek rozebrał się do naga, a ja pierwszy raz w życiu zobaczyłem męskość, bo w moim domu nie było mowy o „na golasa”. Zostałem oczywiście w gatkach, dziadek jednym ruchem mi je ściągnął, klepnął w tyłek i popchnął do wody. To były takie konkretne, edukacyjne momenty, z których ani ja sobie nie zdawałem sprawy, ani dziadek szczególnie też nie. On po prostu taki był.
Jan Peszek z Marią
Ojciec Marii Peszek "przeczekiwał" partnerów córki
Z naszymi dziećmi też wiele razy postępowaliśmy intuicyjnie, nie odbywaliśmy jakichś seansów i pogadanek, kiedy zaczęły dojrzewać. Dorosły Błażej przed maturą poprosił mnie o rozmowę. Wyjechaliśmy za miasto i on mi opowiedział, że został przyłapany in flagranti ze swoją ówczesną dziewczyną przez jej ojca. Po prostu zwierzył się, że ona została potraktowana przez tego ojca potwornie prymitywnie i nie do zaakceptowania przez niego, a przecież nie mógł mu wybić zębów, jak temu w piaskownicy, i w związku z tym pytał mnie, co ma robić. Odbyliśmy taką męską rozmowę. Przecież nie ma nic wspanialszego, że on przyszedł do mnie, a nie do kumpla!
Metoda naszej pani pediatry – „przeczekać” – świetnie się sprawdzała przy okazji narzeczonych mojej córki. Maria w wieku 17 lat pojechała na stypendium na uniwersytet na Alasce. Przed wyjazdem nosiła się bardzo romantycznie: długie włosy, biała suknia, grała Griega, Szopena, Mozarta na fortepianie. Obok stał zakochany w niej bez pamięci Paweł… Ale pojechała na ten rok. Mieszkała zresztą u mojego bardzo bliskiego kuzyna, w związku z tym miałem poczucie, że ma opiekę. To nie był jeszcze czas maili. Aliści wraca do Polski, więc wyszliśmy na Okęcie, żeby ją przywitać. Widząc ją, zapytałem żonę: „Matko, czy to jest nasza córka!”. Pamiętaliśmy ją tak, jak przed wyjazdem: długie włosy, biała suknia i ten Grieg. A tu wychodzi jakiś natapirowany rudzielec, na granicy czerwieni, w czerwonej sukni z dekoltem po pas, potwornie pewnie idzie po płycie, czerwone szpilki...
Myśmy w tym czasie nie palili z Teresą od czterech lat papierosów i ja mówię: „Teresa, skocz do kiosku”. Ona nie musiała już pytać po co. Natychmiast kupiła marlboro i wypaliliśmy w poczekalni jedną paczkę po czterech latach niepalenia. To był szok. Po czym już jedziemy i oczywiście nie zamykają się nam usta, ale Maria tylko lekko dała nam sygnał między zdaniami, że przyjedzie Brian. Pomyślałem: „Brian No dobrze...” .
Czytaj także: 13 lat temu zmarł Marek Walczewski. Choroba zabierała go na oczach widzów. Zapominał, kim jest...
Yes, Brian, please
Jestem w Warszawie, idę Świętokrzyską na próbę do Teatru Studio, w tym czasie przyjechał Brian i przypadkowo się spotkaliśmy. Drobna Maria, obok niej potężny mężczyzna z burzą włosów po pas, myślę sobie: „Widać, że Brian, ale dlaczego on jest w moim garniturze !”. I chyba musiałem spojrzeć dość wymownie, zanim się przywitałem, bo Marysia powiedziała: „On jest, jak widzisz, człowiekiem wolnym, nosi raczej flanelowe koszule, dżinsy. Nie miał nic, więc pozwoliłam mu założyć twój garnitur”. Potem spaliśmy wszyscy w pokoju w hotelu, a Brian cały się zaśmiewał. W końcu powiedział: „Bo nigdy mi się nie zdarzyło, żebym leżał w łóżku z ukochaną, a obok w łóżku leżał jej ojciec. I to się dzieje w Polsce, bez ślubu…”. Nie skomentowałem tego, ale jak ja to znosiłem?
Brian przyjechał z takim świętym postanowieniem bycia w Polsce przez miesiąc… Był rok. Trochę się zasiedział. I to u nas w domu, w Krakowie. Rok! Nauczył się jednego słowa po polsku – kryniczanka (śmiech). Oczywiście potwornie je przekręcając. Wstawał i tylko pytał: „Kryniczanka ”. Odpowiadałem: „Yes, Brian, please”. I on leciał po transporter Kryniczanki, którą uwielbiał. Czy byłem zawsze łagodny Nie, potrafiłem być bardzo surowym ojcem, zwłaszcza wtedy, kiedy bałem się, czy dokonali dobrego wyboru.
Dzisiaj, kiedy wychodzę na scenę z moim synem Błażejem, relacja ojciec – syn znika. Jest po prostu dwóch artystów. Zresztą gram teraz w rzeczach, które on reżyseruje, ponieważ mój syn odnalazł w sobie ten dar, talent do reżyserii, potwierdzają to wszystkie jego prace w szkole teatralnej, gdzie wykłada. Jest uwielbiany przez studentów. Ale na początku z Błażejem było tak, że nic raczej nie sugerowało tego kierunku i nigdy nie zgłaszał takich zainteresowań. Natomiast Marysia od dziecka chciała być artystką, zawsze gdzieś w sztuce – najpierw woltyżerka na białym koniu ze złotą uzdą w cyrku, potem śpiewaczka operowa i na końcu w ogóle artystka, czasami pisarka, ostatecznie aktorka, potem znowu ktoś inny – to ja zawsze przyglądałem się tym wyborom.
Czytaj również: Basia i Maria przez całe życie były nierozłączne. Duet "Sióstr Winiarskich" rozdzieliła tragedia
Jan Peszek o twórczości córki
Jak zareagowałem na porzucenie przez Marię aktorstwa i przejście do świata muzyki? Przede wszystkim musiałem wsłuchać się we własne dziecko i zobaczyć, co ono kombinuje. Przecież nie miałem żadnej pewności, nie znałem środowiska show-biznesu, nie wiedziałem tak naprawdę, o co jej ostatecznie chodzi. Ale wiedziałem, że potrzebuje zmiany, więc po co ja będę jak idiota zadawał pytania: „Czy dobrze robisz, że idziesz w nieznane ”. Sam całe życie tak robię, więc dlaczego mam ją naprawiać To jest sfera, w której traktuję ją poważnie jako człowieka, partnera, córkę, artystkę i nie zamierzam nią sterować. Owszem, kiedy przyjechała z ostatnią płytą „Jezus Maria Peszek”, to była kompletna niespodzianka.
Wcześniejsze płyty również na nas testowała, na wrażliwości Teresy i na moim guście. Odpowiadaliśmy zawsze najszczerzej, nawet jeżeli to mogło być bolesne. Ostatnia płyta zamknęła nam usta. Teresa zaczęła strasznie płakać, mówiąc mi na boku: „Nie wiedziałam, że nasza córka jest nieszczęśliwa”. Uspokajałem ją: „Tereniu, to nie jest wypowiedź nieszczęśliwego człowieka. To jest nieprawdopodobnie odważna wypowiedź”. Maria wyjechała z Krakowa ze łzami w oczach, że myśmy tej płyty nie zaakceptowali, a my nie byliśmy w stanie wyartykułować swojego lęku i w ogóle rozpoczynać dyskusji, to było tak mocne.
Nie muszę mówić, jakimi jesteśmy fanami Marysi, ile razy jeździmy na jej koncerty, patrzymy, jak się rozwija i jak ma zdecydowaną, mądrą postawę, przez co oczywiście naraża się na różne reakcje. Ja np. rozumiem bardzo niepopularny pogląd, zwłaszcza w kraju katolickim, jeśli on jest dalej katolicki, który wyraża Maria na trzeciej płycie: „Nie urodzę syna (…)”. To jest tak mocny emocjonalnie temat dla mnie i dla mojej żony, że nawet o tym nie rozmawiamy. Ale wiem, że Maria ma absolutne prawo do takiej decyzji. Nawet nie zastanawiam się, jak bym ją wytłumaczył. W ogóle nie istnieje we mnie kategoria „lulania wnuków” i tak dalej. To są jakieś infantylizmy ludzi z zamierzchłej epoki. Po prostu człowiek, jeśli tylko nie krzywdzi drugiego człowieka, ma prawo do każdej decyzji. I to jest święte.
Nie mam takiego poczucia, że Marię bardziej rozpieszczałem, a dla Błażeja byłem twardszy. Na pewno popełniliśmy o wiele więcej błędów wobec Błażeja, ale to jest syndrom pierwszego dziecka. Mówi się, że drugie dziecko chowa się samo. To oczywiście nie jest prawda, ale kiedy pojawia się drugie dziecko, rodzice intuicyjnie omijają rafy błędów, mają w sobie jakiś radar.
CZYTAJ TAKŻE: „Nie uciekałam od tego, że jestem córką Janusza Gajosa”. Agata Gajos o relacji ze sławnym tatą
Aktorska, rodzinna trupa: Maria, Błażej z żoną Kasią, która też jest aktorką. U góry głowa rodziny – Jan
Jan Peszek o wyjątkowych relacjach z synem i córką
Błażeja traktowałem wyjątkowo do czasu, kiedy stał się mężczyzną. Dojrzewającym człowiekiem, od którego mam prawo coś egzekwować i czegoś oczekiwać. Wcześniej miałem poczucie wyjątkowości w tym sensie, że on się urodził w bardzo drastycznych warunkach. Po prostu poród zaczął się w pociągu, w siódmym miesiącu ciąży z przodującym łożyskiem. Mój syn walczył o życie przez 10 dni, szczęśliwie przeżył, cudownie się rozwijał.
Dla ojca, któremu urodził się pierworodny, było to bardzo mocne przeżycie. Gdy przeszło najgorsze, nabrałem przekonania, że trzeba teraz szczęśliwie dalej żyć i niczego sobie nie utrudniać. I to mam na myśli, mówiąc o wyjątkowości stosunku do mojego syna.
A córka jest kobietą… Maria jest kobietą… To jest jakiś irracjonalny pokłon ku niej i nie sądzę, żeby Błażej był z tego powodu zazdrosny, bo wszystkie zdjęcia, zapisy, nagrania, które zaczęły się już wtedy pojawiać, świadczą tylko o jego beztrosce.
To nasze wzajemne zaufanie jest czymś niezwykłym, niemniej nie mogę przedstawić metody, jak się to robi. Wydaje mi się, że przez budowanie właściwych relacji. To, że byłem absolutnie otwarty wobec dziadka i absolutnie przymknięty wobec ojca, nie skończyło się żadnym krachem, ale z całą pewnością żałuję, że nigdy pierwszy nie wyciągnąłem ręki do ojca, żeby wyjaśnić tysiące spraw.
Moje dzieci są starymi końmi, po czterdziestce, a my jeździmy z nimi na wakacje. Nie często, ale raz na jakiś czas. Co dwa lata razem spędzamy święta i to nie z powodu naszych nacisków, tylko dlatego, że one się tego domagają. Ostatnio Maria zapytała mnie: „Powiedz, czy mama jest zmęczona ”. Myślę sobie, no jest zmęczona, ma 71 lat, więc ma prawo, i odpowiadam: „Wiesz, mama chodzi teraz na jakieś rekonwalescencje, rzeczywiście trochę jest zmęczona…” – „To może coś wymyślimy na święta ”. Więc proponuję: „No to jedźmy do Zięby!”. Zięba to jest taka leśniczówka u wylotu Doliny Chochołowskiej. I na to słyszę krzyk Marii: „Nie, musi być w domu! Musi być kominek, musimy być w ogrodzie, jak będzie ciepło. Nie będziemy wychodzić, zamkniemy się, tylko my sami w domu!”. Tak było przez tydzień w ostatnie Boże Narodzenie… Teraz kupiłem w końcu rozkładane leżysko, gdzie wszyscy leżymy na kupie obok kominka, ogień się pali, z komody wyjeżdża stary telewizor, pies między nami, ja podchodzę, rozdaję trunki, pytam, co podać.
Podstawą naszych relacji zawsze była czułość. Dużo przytulania. Pamiętam, byli kiedyś u nas Kobuszewscy i Marysia o trzeciej w nocy przyszła w koszuli, spojrzała na stół i mówi: „O, tu się je szarlotkę, a ja muszę spać!”. Dostała szarlotkę, zjadła i tak naprawdę wyciągnęła do mnie rękę, bo jakimś szóstym zmysłem się obudziła, wyczuła, że przyjechałem, więc przyszła na kanapę, usiadła w środku, położyła mi głowę na kolanach i tak po prostu się do mnie przytuliła. Mój dorosły syn, Błażej, wciąż jest tak bardzo czuły dla Teresy i tak wyrozumiały… Wzrusza mnie, kiedy widzę, jak chce się z nami spotkać, jak bierze psa i funduje sobie spacer do naszego domu.
Cała trójka po latach. Jan, Błażej i Marysia na widowni Teatru Narodowego w Warszawie, lata 90.
Rozmawiała: Marzena Rogalska
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 4/2015