Scenarzysta, poeta i wybitny tekściarz. To on jest odpowiedzialny za największe hity w historii polskiej piosenki. Radosny piewca życia i przenikliwy obserwator rzeczywistości, Marek Dutkiewicz, w rozmowie z Beatą Nowicką opowiada o kulisach kariery w czasach PRL-U, wartości kultury i... zabawie, która czasem potrafiła się wymykać spod kontroli.

Reklama

Marek Dutkiewicz o karierze: „To dość kuriozalny zawód”

Pana największe przeboje to pean na cześć życia. Podoba mi się to. Kocha Pan życie?

Życie kocham, bo nie ma wyjścia. Jest, jakie jest. Trzeba je brać na klatę.

Pomógł też autoironiczny dystans i poczucie humoru.

Dorosły facet, który zajmuje się pisaniem piosenek… To dość kuriozalny zawód. Bez autoironii nie wybrnąłbym z tej sytuacji. Poza tym wierzę, że naszym życiem rządzi przypadek. Gdyby nie sukces pierwszej sesji nagraniowej z zespołem 2 plus 1, kiedy powstały „Chodź, pomaluj mój świat” i „Wstawaj, szkoda dnia”, moje życie potoczyłoby się w zupełnie inną stronę. Dziś byłbym zgorzkniałym prawnikiem ze specjalnością prawo karne.

A wtedy był Pan…

…śmiertelnie znudzonym studentem prawa, który rozglądał się wokół, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Bryknąłem nawet na rok na anglistykę, ale to też nie do końca mnie bawiło. Od liceum na nudnych lekcjach, a potem na wykładach pisałem wierszyki, żeby zaimponować koleżankom. Pismo „Jazz”, z którym współpracowałem, miało kolumnę poetycką. Z pewną dozą bezczelności wystartowałem tam ze swoimi wierszykami. O dziwo, redaktor prowadzący kiwnął głową i powiedział: „Może trochę odbiega to od naszych standardów, ale wydrukujemy”. Tam przeczytał je Janusz Kruk, kompozytor 2 plus 1. Kasia Gärtner nas połączyła. Jemu powiedziała: „Marek to wspaniały, rokujący poeta, będziesz miał z niego pożytek”, a do mnie, że „Kruk to rewelacyjny kompozytor z wielką przyszłością”. Spojrzeliśmy na siebie z szacunkiem. Przyzna pani, że coś takiego rzadko zdarza się w tej branży.

Zobacz także

Przyznam.

Tamta sesja okazała się moją windą do nieba. Szary student, współpracownik pisma „Jazz” i Rozgłośni Harcerskiej, w której notabene nigdy nie widziałem żadnego harcerza, nagle ląduje w magicznym miejscu, jakim był wtedy SPATiF, gdzie brylowała warszawska bohema. Miałem przyjemność poznać Stanisława Dygata, piłem wódkę z Jonaszem Koftą, który klepał mnie po plecach i – mam nadzieję, że szczerze – komplementował. Ten pierwszy sukces był euforyczny. Wszystko było zielone, świeże, niezapomniane. Szalenie dużo Krukowi zawdzięczam.

Czytaj też: Martyna Wojciechowska i Kabula Nkarango Masanja w wywiadzie VIVY! Tak mówią o pierwszym spotkaniu

Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Marek Dutkiewicz w sesji dla magazynu VIVA!, 2022 rok

Współpracowaliście przez lata…

…prowadząc przy tym hulaszczy tryb życia, nie da się ukryć. Kruk był człowiekiem zabawy. Cudownie szalonym birbantem, który czuł się fantastycznie z dala od domu. Kotwicą i osobą odpowiedzialną za jego kompozycje oraz karierę zespołu była Ela Dmoch, która trzymała Janusza żelazną ręką. Myślę, że bez niej co najmniej połowa tych przebojów nigdy by nie powstała. Ela stymulowała go do pracy. Dopełniali się i w życiu, i na scenie. Tworzyli burzliwy związek. „Winda do nieba” do dziś hula na weselach po całym świecie. Kilka razy miałem telefony z Chicago, a nawet z Australii, mój rozmówca o czwartej nad ranem z niezbyt klarowną dykcją zapewniał mnie, że „waaaśnie grająąą tu twoja windee”.

Podobno to był jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy najpierw powstał tekst, a dopiero potem muzyka?

To prawda. Po „Chodź, pomaluj mój świat” miałem zastrzeżenia do kompozycji i tak długo wierciłem Krukowi dziurę w brzuchu, aż mi obiecał, że następnym razem wspólnie coś skomponujemy. Tak się stało. Zaprosił mnie do domu. Mieszkali wtedy z Elą w bloku na skraju Ursynowa, usiedliśmy wieczorem z gitarą i zaczęliśmy tworzyć, przechylając różne flaszki. Nad ranem, kiedy padła ostatnia, zakurzona pomarańczówka, na szpulowym grundigu nagraliśmy ostatnią wersję. Koło południa obudziło nas tupanie gołębi na balkonie. Wypiliśmy po kuble wody i długo baliśmy się wcisnąć klawisz play ze strachu, co tam powstało. Okazało się, że poranna wersja jest dokładnie tą, którą wszyscy znamy. Potem tylko Zbyszek Hołdys dodał swoją gitarę. Żal mi bardzo, że Janusz nie doczekał czasu triumfu swoich piosenek. Wydaje mi się, że gdyby prowadził trochę mniej wyskokowy tryb życia, dłużej byłby z nami. Zaprzyjaźniony lekarz z Anina, który opiekował się jego sercem, mówił, że ostatni rok życia Janusza był podarunkiem od Pana Boga.

Zmarł na zawał 30 lat temu. Co Pana trzymało w pionie?

Nie mam genu autodestrukcji, tak bym to ujął. Wiedziałem, że nie należy przesadzać. Potrafiłem zaciągać hamulec bezpieczeństwa. Aczkolwiek nawet w bliskim pani Krakowie zdarzały się sylwestry, po których przez parę dni trudno było wrócić do domu… Miałem to szczęście, że udało mi się poznać całą legendarną Piwnicę pod Baranami. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zawiozłem Joannę do Krakowa, zaliczyliśmy szaloną noc z Piotrem Skrzyneckim i Zbyszkiem Preisnerem, którzy postanowili zaimponować warszawiakom i oprowadzili nas po magicznym Krakowie.

Paradoksalnie w PRL-u potrafiliście się bawić, bywaliście szczęśliwi. Kultura była wtedy na piedestale.

Kultura w PRL-u miała się znacznie lepiej niż w tej chwili, brzmi to może osobliwie, ale taka jest prawda. Gdyby „Jolka, Jolka, pamiętasz” powstała dzisiaj, nie przygarnęłaby jej żadna stacja radiowa, ponieważ jest za długa. Maksymalny czas nagrania teraz to trzy minuty piętnaście sekund, „Jolka…” trwa siedem minut! Zresztą „urodziła” się pod szczęśliwą gwiazdą. Felicjan Andrzejczak zaśpiewał ten utwór dwa razy – nie jestem do końca pewny, czy w ogóle wiedział, o czym śpiewa – i każde nagranie było dobre, nie musieliśmy długo męczyć się w studio. Wcześniej jednak, kiedy Romek Lipko poczęstował mnie swoją kompozycją, która była dwa razy szybsza, stwierdziłem, że należałoby to zwolnić i powinna się z tego narodzić ballada. Musiałem tylko przekonać do tego Romka. Mieszkaliśmy wtedy w hotelu Polonez w Poznaniu, który był przystanią różnych kapel rockandrollowych i działo się tam, oj, działo… (śmiech). W każdym razie przyszło mi do głowy, żeby ten tekst, jeszcze nieoprawiony muzyką, pokazać recepcjonistce w tymże hotelu. Ona to przeczytała, zatrzepotała rzęsami i wzruszenie odmalowało się na jej twarzy. Romek uwierzył, że powinniśmy pójść w tę stronę, i zaryzykował. Po nagraniu powierzyliśmy „Jolkę…” Piotrowi Kaczkowskiemu, guru Trójki, który ją docenił i wymyślił znakomity manewr PR-owy, mianowicie od poniedziałku puszczał ten utwór bez słowa komentarza w swojej porannej audycji w Trójce. Słuchacze się zagotowali, ponieważ nikt nie kojarzył głosu Felka z Budką Suflera. Piotr wytrzymał to pokerowo do soboty. Wtedy dopiero powiedział: „Państwo dzwonią, państwo się gorączkują, państwo pytają, co to za utwór, a to jest przecież nowa piosenka Budki Suflera”. Reszta jest historią.

Na Przystanku Woodstock kilka lat temu „Jolkę…” zaśpiewało 700 tysięcy młodych ludzi, z których co najmniej połowa przyszła na świat po jej premierze. To jest sukces.

A utwór „Chodź, pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko” przez wojnę w Ukrainie zyskał drugie życie. Po 50 latach nabrał nowej głębi, powstały nawet dwie wersje ukraińskie, nigdy bym tego nie przewidział. Stał się promykiem nadziei dla naszych sąsiadów. Te wszystkie piosenki wciąż żyją, to jest piękne. Zakotwiczyły się w pamięci odbiorców.

Zobacz także: Gdy była mała, odrąbano jej rękę maczetą. Kabula szczerze o ataku i pierwszym spotkaniu z Martyną Wojciechowską

Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Marek Dutkiewicz w sesji dla magazynu VIVA!, 2022 rok

Rozmawiała Beata Nowicka

Reklama

Cała rozmowa w nowym wydaniu VIVIY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży od 25 sierpnia.

Reklama
Reklama
Reklama