Reklama

Gdy tankuje na stacji benzynowej, wciela się rolę Gebelsa z „Pitbulla” – nie chce, by ktoś za nim krzyczał: „Ferdek, cho no na browara”. Zaczął nagrywać płyty właśnie dlatego, że nie umie śpiewać. Ma jeden cel: przeżyć życie tak, by „nie chcieć dać sobie w pysk”. „Ja nie mówię, że czasami nie miałem na to ochoty. Miałem” – mówi Andrzej Grabowski. Poniżej przypominamy wywiad Anny Zaleskiej z Andrzejem Grabowskim, kóry ukazał się w „Urodzie Życia” 1/2021.

Reklama

Andrzej Grabowski: najmniejszy, najmłodszy, ale na pewno nie głupi

Anna Zaleska: Cudowne są te obrazki z dzieciństwa w Alwerni, które pan odmalował w swojej autobiografii. Brzmi to tak, jakby pierwsze lata życia spędził pan w raju.

Andrzej Grabowski: Wydaje mi się, że – poza skrajnymi przypadkami dorastania w totalnej biedzie czy rodzinie patologicznej – wszyscy wspominamy dzieciństwo jako raj. Nawet jeśli to było dosyć zwyczajne życie z dnia na dzień. I zawsze coś sobie do wspomnień dodajemy. W Alwerni wokół kaplicy rosły dęby. Gdy byłem mały, wydawały mi się najgrubszymi drzewami na świecie. Żadne baobaby w książkach do geografii nie mogły się z nimi równać, to były dla mnie cienkie drzewka. Teraz przyjeżdżam do Alwerni, dęby są o 60 lat starsze, i widzę, że one wcale takie grube nie są. Idealizujemy dzieciństwo i miejsce, w którym spędzaliśmy pierwsze lata życia. Nawet potomkowie zesłańców syberyjskich, wychowywani w warunkach ekstremalnie trudnych – głód, zimno, choroby, śmierć – gdy już jako repatrianci przyjechali do Polski, często wakacje spędzali na Syberii. To też wynika z takiej faustowskiej tęsknoty za młodością.

Ale może też za prostszym życiem?

Czasy były wtedy prostsze, komunikacja między ludźmi była prostsza. Gdy byłem dzieckiem, u nas nawet jeszcze nie było telewizji. Pierwszy raz zobaczyłem telewizor, mając może 10 lat, gdy rodzice zabrali mnie do państwa doktorostwa. Idąc tam, myślałem, że zobaczę coś, co przypomina kino objazdowe, które przyjeżdżało do naszego miasteczka – projektor będzie rzucał film na ścianę. A tu widzę duży drewniany przedmiot z małym szarym okienkiem, w którym nagle pokazują się jakieś zamglone czarno-białe obrazki.

Jako mały chłopiec codziennie wstawał pan o szóstej rano i biegł do kościoła służyć do mszy. Nie buntował się pan przeciwko temu?

Alwernia liczyła 500 dusz – tak się wtedy mówiło – i wszyscy chodzili do kościoła. Kościół był wtedy dla ludzi ostoją, a księża i zakonnicy to byli fantastyczni ludzie. Wiarę traktowało się jak coś naturalnego, podobnie jak wiosnę, lato, jesień i zimę. Wszyscy chłopcy chodzili na nabożeństwa i służyli do mszy, wszystkie dziewczynki podczas procesji sypały kwiatki, kobiety nosiły feretrony, a mężczyźni chorągwie. Różnica między ministrantami była tylko taka, że jedni potrafili się nauczyć ministrantury po łacinie, a inni nie. I ci, którzy potrafili, byli wyróżniani. Ja potrafiłem.

Czytaj też: Andrzej Grabowski: „Czasem jesteśmy z siebie dumni, a czasem nie jesteśmy”

Ale raczej nie wiódł pan życia początkującego świętego. Trochę pan łobuzował.

Proszę pani, święty Franciszek był wielkim birbantem, zanim został świętym i zaczął rozmawiać z ptakami. Święty Hieronim chyba też nie bez podstaw ukuł słynną maksymę: „Trzeba ciało karcić, żeby nie grzeszyło”. Różne drogi prowadzą do świętości.

Gdy był pan młody, à propos szóstego przykazania pewien ksiądz powiedział, że jeśli pan „żałuje, że nie żałuje, to już jest dobrze”.

To jest fantastyczne zdanie! Pamiętam, jak powtórzyłem je innemu młodemu księdzu, który w Watykanie pełnił swoją posługę. Ależ on mi dziękował! Mówił: „Panie Andrzeju, jak ja wrócę do Watykanu i powiem to moim kolegom, będą bardzo szczęśliwi”. Co miał na myśli, nie wiem. Może to również łączy się z birbanctwem świętego Franciszka?

W liceum usłyszał pan kiedyś o sobie: „najmniejszy, najmłodszy, najgłupszy”. Wydawałoby się, że taka pozycja w okresie nastoletnim może wpędzić chłopaka w kompleksy i tak niskie poczucie własnej wartości, że do końca życia się z tego nie wygrzebie. Pan się wygrzebał.

Wiedziałem, że jestem najmłodszy, najmniejszy, najsłabszy, ale nigdy nie myślałem o sobie, że jestem najgłupszy. Mimo że bywałem tak traktowany. Kiedyś kolega, któremu się pochwaliłem, że mamy takie same zegarki, odpowiedział: „Może, ale różnica między nami jest taka, że ty jesteś głupi, a ja nie”. Bardzo mnie to zabolało. Z bycia najmłodszym, najmniejszym i najsłabszym wyrasta się jednak, tylko może z głupoty się nie wyrasta. Nadal mam wiele kompleksów. Ale właśnie z tego powodu ciągle walczę o to, by mieć o sobie lepsze mniemanie, nigdy nie bałem się nowych wyzwań. Wiedząc, że nie umiem śpiewać, że mam chrapliwy, trochę barani głos i nie mam idealnego słuchu ani doskonałego poczucia rytmu, zdecydowałem się śpiewać. Właśnie wydaję czwartą płytę solową, a to się przecież czasem nie udaje nawet świetnym wokalistom.

Raz Ferdek, raz Gebels

Śpiewanie jest po to, by pokazać tę drugą, refleksyjną, sentymentalną część swojej natury?

A może to pierwsza, a nie druga? Ja bardzo lubię wesołą stronę mojej natury, ale ta sentymentalna, refleksyjna, jest chyba bardziej prawdziwa. Moja mama często mówiła, że Andrzej to taki miłośnik. Nie boję się zrobić monodramu z poezją Jesienina, którego uwielbiam. Nie boję się mówić wierszy sentymentalnych i uronić przy tym łzy. Może w moim śpiewie – o ile to można nazwać śpiewem – ludzie doceniają to, że nie jest doskonały? Nigdy nie bałem się ryzyka. Choć nie jestem krytykiem literackim, przez rok razem z Agnieszką Wolny-Hamkało prowadziłem w telewizji „Hurtownię książek”. Gdy dostałem tę propozycję, bardzo się ucieszyłem, że może gdy ludzie zobaczą mnie w programie o literaturze, to przestaną myśleć o mnie jako o Ferdynandzie Kiepskim.

To jest kompleks?

To mój duży kompleks od 21 lat – że przez bardzo wielu ludzi jestem traktowany jak Ferdek Kiepski. Bezrobotny alkoholik, leń, wciąż powtarzający, że w tym kraju nie ma dla niego pracy. Choć pewnie też jakoś inteligentny, skoro potrafi tak się w życiu ustawić, by się nie narobić, a zarobić. Przyjęcie roli Ferdynanda Kiepskiego – który zresztą na początku miał nazywać się Ludwik – też było ryzykowne. Wiedziałem, że mogę wpaść do szuflady „aktor jednej roli”. Potem nie bałem się zagrać Gebelsa w „Pitbullu”, choć ludzie pukali się w głowę: „Ty, Ferdek, będziesz grał taką postać?”. Nie boję się wyzwań, które rzekomo do mnie nie pasują.

Początkowo chciał pan być nie tyle aktorem, co studentem szkoły teatralnej. Co tak fajnego było w życiu studenta aktorstwa?

Byłem bardzo niedojrzałym młodym człowiekiem. Zdałem maturę w wieku 17 lat, wychowywałem się w cieplarnianych warunkach alwernijskiej inteligencji. I z tych cieplarnianych warunków ja, młody gówniarz, poszedłem do szkoły teatralnej, kierując się tym, że były tam ładne dziewczyny i fajni chłopcy. No bo byli! Wyobraża sobie pani młodego, 21-letniego Mariana Dziędziela? Cud-miód! Przystojny, fajny chłopak! Jurek Trela, Halinka Wyrodek, która potem w Piwnicy pod Baranami śpiewała „Ta nasza młodość”, Ula Popiel, Januszek Szydłowski… Byli też seniorzy rezydenci. Pan Lupke, lwowiak, który udzielał nam życiowych rad i opowiadał anegdoty sprzed wojny. Hrabina Madeyska, która podkochiwała się w Mańku Dziędzielu. To było coś fantastycznego! A samo aktorstwo wydawało mi się niezmiernie proste. No bo jaka to trudność nauczyć się na pamięć wiersza i go powiedzieć? Albo przedmiot: dykcja. Cóż w tym trudnego? Trzeba tylko wyraźnie mówić. Tak wtedy myślałem.

Czytaj także: „Było mi ciężko”... Anna Tomaszewska ujawnia kulisy rozpadu małżeństwa z Andrzejem Grabowskim

Teraz co pan myśli o aktorstwie?

Ten zawód czasami sprawia mi przyjemność, chociaż też bardzo męczy. Tylko człowiek, który nigdy nie doświadczył bycia na planie filmowym czy codziennego próbowania i codziennego grania w teatrze, może mówić: „E, co wy tam, powygłupiacie się, powygłupiacie, taka to robota”. Granie w sitcomie, czyli komedii sytuacyjnej, też jest bardzo trudne. Nawet aktorzy nie zdają sobie z tego sprawy. Czasami słyszę: „A co ty tam w tych Kiepskich, powygłupiasz się i tyle”. Odpowiadam: „Chodź, załatwię ci jakąś rólkę, to się przekonasz, czy to takie śmieszne”. Nikt, kto się wygłupia przed kamerą, nie będzie zabawny na ekranie. Jest takie słynne powiedzenie: śmiech na planie, płacz na ekranie.

Tak zawodowo, to spotkanie z Bogusławem Schaefferem było najważniejsze w pana życiu?

Było bardzo ważne. Z Bogusławem Schaefferem i z moim bratem Mikołajem, który jego sztuki reżyserował. Gdybym spotkał tylko Schaeffera, mogłoby z tego nic nie wyniknąć oprócz podziwu dla wspaniałego człowieka, wspaniałego kompozytora, wspaniałego teoretyka muzyki i wspaniałego dramaturga. Dzięki Mikołajowi grałem w „Scenariuszu dla trzech aktorów” i w „Kwartecie dla czterech aktorów” i bardzo dużo się nauczyłem. W tym zawodzie człowiek cały czas się uczy. Doświadczenie bierze się z doświadczania. Przez 46 lat zagrało się tyle ról, że dostając kolejną, nawet nieświadomie troszkę bierze się z tej, troszkę z tamtej. Czerpie się z kopalni, którą posiada się w swoich szarych komórkach.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Zdarza się panu w prywatnym życiu wykorzystać umiejętności aktorskie i coś zagrać, coś udać? Aktorzy robią takie rzeczy?

Nie wiem, może robią. Ale jeśli mówię, że ja tego nie robię, to tak, jakbym mówił o sobie, że jestem szlachetny, uczciwy. Nie, naprawdę nie potrafię. Z jednym wyjątkiem – gdy tankuję na stacji benzynowej, to gram, że jestem groźny jak Gebels z „Pittbulla”, żeby mnie nikt nie zaczepił i nie krzyknął: „Ferdek, kurna, cho no na browara”, bo to doprowadza mnie do szału. Robię więc minę zaciętego Gebelsa, żeby troszeczkę się bali do mnie podejść.

I to działa?

Czasem tak, czasem nie. Zdarza się, że stoję w kolejce do baru po pomidorową z ryżem, obok dwóch facetów, i nagle jeden do drugiego krzyczy: „Ty, kurde, zobacz, ty, zobacz, kto tam stoi, zobacz. Ty, weźże aparat, to ja se stanę koło niego i zrobisz mi zdjęcie”. Nawet się mnie nie spyta! Czuję się wtedy jak dąb Bartek: „Ty, czekaj, tu jest dąb Bartek, to ja se stanę obok niego, a ty mi zrób zdjęcie”. Mówię więc: „A może by pan zapytał?”. „Co pan, panie, ja z tym panem, co za panem stoi, chciałem se zdjęcie zrobić”. Jeżeli takie sytuacje zdarzają się często, to mnie wyprowadza z równowagi. Ludzie traktują mnie jak Ferdka, jak kumpla. „Kurde, Ferdek, cześć, jak się masz, chłopie. Co tam u babki słychać?”. I co ja mam na to odpowiedzieć?

A pan lubi Ferdka, czy to taka relacja love – hate?

Lubię. Długo nie lubiłem go grać, ale grałem, bo po pierwsze, to mój zawód, a nie hobby, po drugie, miałem podpisaną umowę, a po trzecie, co by powiedzieli moi koledzy, gdybym oświadczył po paru odcinkach: „Wiecie co, mnie się to nie podoba, nie będę grał”. Zapytaliby: „To czemu się w ogóle decydowałeś? Czy wiesz, że pozbawiasz nas pracy?”. A w serialu pracują nie tylko ci, których widać na ekranie. Aktorzy to jedna dziesiąta zespołu. Reszta to producenci, asystenci, kierowcy, pracownicy biura, ludzie zatrudnieni w hotelach, ci, którzy robią posiłki… To jest przemysł! I co, nagle powiem: „Rezygnuję, bo mnie się nie podoba”? Zresztą ja w końcu Ferdka polubiłem. Gdy przyjeżdżam teraz grać w Kiepskich, to czuję się tak, jakbym przyjechał do swojego drugiego domu. Wkładam te moje spodnie, te podkoszulki, siadam na tym samym fotelu od 20 lat, na ścianie oglądam te same obrazki, leżę z tą samą żoną, rozmawiam z tymi samymi sąsiadami… Niestety, ostatnio tragedia się stała, bo jeden sąsiad odszedł…

Dariusz Gnatowski. Po tylu latach pracy musieli panowie bardzo się zaprzyjaźnić.

Tak, Darek był nie tylko świetnym aktorem, ale fantastycznym człowiekiem i kolegą. Dobry, dowcipny, bardzo lubiany, bezkonfliktowy. Z tymi wszystkimi ludźmi jestem bardzo zżyty, dobrze się czuję na planie Kiepskich. Oczywiście jedne scenariusze mi się bardziej podobają, inne mniej, niektóre wcale. Ale przecież ja jestem wynajętym człowiekiem, mam zagrać to, co mi dadzą do grania. Chociaż czasami się buntuję i coś tam zostaje zmienione.

Trzeba też powiedzieć, że Ferdynand Kiepski ma pewne zasługi w popularyzacji teatru. Całe wycieczki szkolne przyjeżdżały do teatru zobaczyć Ferdka na żywo i chcąc nie chcąc, oglądały „Chorego z urojenia” Moliera.

No tak. Pewnie też niektórzy, idąc na monodram „Spowiedź chuligana”, spodziewają się, że Ferdek będzie takie jaja dawał, że buty im spadną. Ferdek chuligan będzie się spowiadał z tego, co on w życiu nawyprawiał. A tu nagle słyszą poezję Sergiusza Jesienina: „Pójdę jak szary brat zakonny albo włóczęga lnianowłosy…”. Z tego też jest pewna korzyść, bo ktoś, idąc na Ferdka, nagle poznał wielkiego rosyjskiego poetę. I jeszcze dowiedział się, że ten Ferdek to nie jest Ferdek, tylko aktor, który nazywa się Andrzej Grabowski.

Czytaj także: Andrzej Grabowski szczerze o stanie swojego zdrowia

Swoją autobiografię kończy pan niezwykle wzruszającym listem do przyjaciela Jana Nowickiego.

To bardzo ważna przyjaźń w moim życiu. Bardzo ważny człowiek. Wiele się od niego nauczyłem, wiele jego cnót naśladowałem i wiele jego niecnót. Muszę powiedzieć, że zarówno te cnoty, jak i niecnoty sprawiły mi bardzo dużą przyjemność.

Mówi pan, że żaden z was nie wstydzi się pochodzenia z prowincji, bo „kręgosłup prostej wiochy” to cenny skarb. Z czego zbudowany jest taki „kręgosłup prostej wiochy”?

Kości tego kręgosłupa są twardsze, bo myśmy mieli trudniej. Dojeżdżając do liceum w Chrzanowie, przez cztery lata wstawałem piętnaście po piątej, szedłem półtora kilometra przez las z olbrzymiej góry na stację kolejową, potem jechałem zatłoczonym pociągiem ciągniętym przez parowóz, do domu wracałem koło czwartej, znowu półtora kilometra przez las, tylko teraz pod górę. Często jak rano wychodziłem, było ciemno i jak wracałem, też było ciemno. Ale nie krzywdowałem sobie, nie płakałem w związku z tym, że tak jest. Wiedziałem, że wszyscy z Alwerni, którzy się uczą, dojeżdżają do szkoły średniej pociągiem. Uważałem, że to normalne. Normalne było to, że muszę wstać piętnaście po piątej, normalne było to, że muszę pomóc tacie rąbać drewno, normalne było to, że muszę wziąć wiaderko i przynieść węgiel z komórki, normalne było to, że muszę odśnieżyć. Nasze kręgosłupy były twardsze, bo częściej los starał się nas zgiąć. A myśmy się jednak prostowali. Janek Nowicki to wybitnie inteligenty facet, dowcipny, umiejący zauważać wokół siebie to, co złe, i to, co dobre; to, co powinien wykorzystywać, i to, co powinien odrzucać. Mam nadzieję, że ja też to potrafiłem, choć może nie w tak olbrzymiej części jak Jasiek. Doświadczenie czyni mistrza. A myśmy byli doświadczani.

Sukces nie był najważniejszy

„Znajdę w życiu jeszcze coś fajnego, znajdę jeszcze w życiu coś pięknego, muszę jeszcze w to uwierzyć, życie moje, będziemy się mierzyć” – to pana tekst do piosenki „Szaławiła”. Z czym jeszcze chciałby pan się zmierzyć?

Nigdy nie wyznaczałem sobie celów. Jedynym moim celem w życiu jest… Okropnie tak mówić, bo to tak, jakbym chciał ogłosić: „Ludzie, posłuchajcie, jaki jestem szlachetny!”. Nie, jestem normalny, jak każdy. Raz szlachetny, raz mniej szlachetny. Ale naprawdę moim celem w życiu nie było osiągnięcie sukcesu, zrobienie kariery, posiadanie dóbr materialnych. Owszem, przyszło jedno i drugie, choć pewnie nie w takim stopniu, jak niektórzy sobie wyobrażają. Ale obrażałbym Pana Boga, gdybym narzekał.

Więc co było tym jedynym celem?

Jedynym moim celem było przeżywać życie tak, żebym nie chciał sobie dać w pysk. Ja nie mówię, że czasami nie miałem na to ochoty. Miałem. Do dziś pamiętam coś, czego żałuję i będę żałował do końca życia. Gdy byłem dzieckiem, u nas w domu paliło się węglem, a popiół był wyrzucany na podwórko. I raz do roku, na wiosnę, trzeba było ten popiół wywieźć. Robił to zwykle wynajęty człowiek. Kiedyś przyjechał pan Jochymek furą z końmi. I pan Jochymek, mój tata i ja ładowaliśmy we trzech popiół na furmankę. Pan Jochymek, bardzo miły, prosty człowiek, zobaczył coś, co mama wyrzuciła do śmieci – szklaną kurę, która się otwierała i pełniła funkcję cukiernicy. Mamie się nie podobała, uznała, że jest odpustowa. A pan Jochymek ją zobaczył i zapytał, czy może sobie wziąć, bo „to takie piękne, a państwo wyrzuciliście”. Tata uśmiechnął się zadowolony, że może panu Jochymkowi sprawić przyjemność, i mówi: „Pewnie, niech pan to bierze”. Pan Jochymek położył to sobie w rogu furmanki na popiele. A ja – nie wiem, co się we mnie wtedy obudziło – ja tak rzuciłem łopatą, że tę kurę rozbiłem. I wtedy zobaczyłem wzrok mojego taty. On wiedział, że zrobiłem to złośliwie.

Dlaczego właściwie?

Reklama

Coś mnie podkusiło. Może mnie ta kura też się podobała? Może uważałem, że ona powinna być u nas w domu, bo to nasza kura, a nie pana Jochymka? Ojciec coś zaczął mówić, że mu przykro. Pan Jochymek: „Nie, no nic się nie stało”. Ale ja do końca życia będę pamiętał wzrok mojego ojca, który popatrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Synu, cóżeś ty uczynił?”. Coś okropnego! Rzecz niby błaha, nikomu wielkiej krzywdy nie zrobiłem. A do dzisiaj to pamiętam. Więc jedynym moim celem w życiu jest nie krzywdzić ludzi. Nie zawsze się udaje. Czasem krzywdzimy, nawet o tym nie wiedząc. Bo popatrzymy jakimś wzrokiem nie takim, bo mając gorszy humor, nie odpowiemy na dzień dobry, bo kogoś nie zauważymy, nieświadomie nieładnie postąpimy. W każdym człowieku jest i bardzo dużo dobra, i bardzo dużo zła. Ale mamy rozum i wolną wolę. Jeśli posługujemy się rozumem, jeśli rozum kieruje naszą wolną wolą, to życie przeżywamy jako tako.

Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama