„Moje dzieciństwo było dosyć pokręcone, więc chciałem jak najszybciej dorosnąć”, wyznaje Maciej Dowbor
I wspomina wczesną młodość, a także pierwsze relacje z kobietami
- Beata Nowicka
Ideał? Może… Na pewno mężczyzna odważny i odpowiedzialny. Romantyk, który szukał miłości. Całe życie próbuje uciec od pokręconego dzieciństwa i wczesnej młodości, ale to one go zahartowały. Maciej Dowbor otwiera przed nami zakamarki męskiej duszy. Nawet te zamknięte na kłódkę. Przeczytajcie wyjątkową rozmowę Macieja Dowbora z Beatą Nowicką.
[Ostatnia publikacja na Viva Historie i VUŻ-u 15.11.2024 r.]
Maciej Dowbor w szczerej rozmowie dla VIVA! Man
Patrząc na przystojnego i dorodnego mężczyznę – 190 centymetrów wzrostu i wysportowane ciało – który przede
mną siedzi, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś był małym chłopcem. A jednak... Ma Pan ulubione zdjęcie z dzieciństwa?
Nie mam. Moje dzieciństwo było dosyć pokręcone, więc chciałem jak najszybciej dorosnąć. Odciąć grubą kreską tamten czas. Na początku byłem w miarę normalnym, bardzo aktywnym dzieciakiem, ale w wyniku różnych kolei losu zrobiłem się „budyniem”. Zaczęło się od tego, że złamałem nogę, przestałem trenować i na jakiś czas zamieszkałem
z babcią, która bardzo mnie kochała i z tej miłości intensywnie dokarmiała. Poza tym bardzo późno zacząłem rosnąć. W pierwszej klasie liceum byłem jednym z najmniejszych chłopców, na apelu nic nie widziałem, bo nie byłem w stanie przebić się głową przez tłum kolegów.
Z perspektywy czasu zabawna scenka. Wtedy chyba nie było Panu do śmiechu?
Raczej nie. Ciekawostka – mleczne zęby wymieniałem do 13. roku życia (śmiech). Niedawno wpadła mi w ręce moja książeczka sportowo-lekarska, odkryłem, że między 18. a 23. rokiem życia urosłem pięć centymetrów! Cały proces dojrzewania miałem przesunięty, myślę, że to się przekładało na mój mental. Koledzy w liceum mieli zarost w różnych miejscach ciała i powoli zaczynali wyglądać jak faceci, zwłaszcza gdy stali pod szatnią z papierosem w gębie. Dziewczyny, które podrywali, traktowały ich poważnie. Ja wciąż byłem budyniem z wyglądem dziecka. Marzyłem, żeby mieć bródkę jak chłopaki z Pearl Jamu czy Red Hot Chili Peppers! Dziś to przeklinam (śmiech). Powodów, dla których wymazuję dzieciństwo i wczesną młodość, jest wiele.
Czuję, że nie przestanie mnie Pan zadziwiać w czasie tej rozmowy. I dobrze!
Ktoś powiedział, że na to, by z sukcesem pracować własną „gębą” w show-biznesie, składa się kilka czynników, m.in. element narcystyczny. Prawda. Moim zdaniem każdy, kto mówi, że jest inaczej, kłamie albo próbuje udawać kogoś, kim nie jest. Jeśli czerpiesz satysfakcję z występowania przed wielomilionową widownią, to znaczy, że zapewne załatwiasz swoje prywatne deficyty. Myślę, że większość z nas leczy różne kompleksy, niską samoocenę, brak wiary w siebie. Jestem tego żywym dowodem. Nie byłem najbardziej rozchwytywanym gościem w szkole i to pragnienie bycia…
...zauważonym?
Tak. I docenionym – ciągnie się za mną po dziś dzień. Widzę tu zależność, jakąś formę przepracowania przeszłości. Zawsze chciałem się wybić. Byłem dzieckiem wyżu demograficznego, moja klasa w liceum liczyła 30 uczniów, w roczniku mieliśmy sześć klas, to był gąszcz ludzi. W Polsce zaczęła się transformacja, początek społecznego kontrastu. Mieszkałem już w Warszawie z mamą, która była wybijającą się postacią w polskich mediach – nadal ograniczonych do dwóch programów TVP i raczkującego Polsatu – co w ogóle nie przekładało się znacząco na nasz status materialny. Młody człowiek, chcąc się wybić, musiał wyróżniać się jakimiś cechami, np. dobrze wyglądać, co – jak wiemy – mnie nie dotyczyło.
To czym się Pan wyróżniał?
Byłem głośny. Pojawiły się liczne uwagi, że gadam w klasie, ściągam na siebie uwagę, rozwalam lekcje przez swoją nadaktywność. Często zabierałem głos, byłem dociekliwy, zadawałem niewygodne, czasem głupie pytania, które miały za zadanie wytrącić mojego interlokutora ze strefy komfortu. To był fundament tego, co robię dzisiaj. Poza tym pod koniec liceum znów zacząłem intensywnie uprawiać sport i zaliczyłem olbrzymi skok rozwojowy: urosłem, obniżył mi się głos, zmężniałem. Mogłem się wreszcie postawić. Zacząłem postrzegać siebie jako mężczyznę, a nie chłopca. Przestałem być nieśmiały w stosunku do płci przeciwnej. Dla 17-latka relacje z dziewczynami, odwaga w nawiązywaniu kontaktów innych niż koleżeńskie, ocierających się o seksualność, pierwsze udane próby umówienia się na randkę budują jego tożsamość. Odkrycie, że dziewczyny chcą się ze mną umawiać, było szalenie miłe (śmiech).
Wyobrażam sobie! Wszedł Pan w męski świat z przytupem?
Bez przesady! Zawsze szukałem miłości. Byłem romantyczny. Umawiając się na randkę z dziewczyną, miałem z tyłu głowy myśl z dzisiejszej perspektywy idiotyczną zupełnie: „Jak ona zostanie przyjęta przez moją mamę?”. Było to o tyle dziwne, że mieliśmy z mamą partnerskie relacje. Nigdy nie byłem synusiem mamusi. Moja matka jest bardzo mocną kobietą, samodzielną, niezależną pod każdym względem, być może podświadomie poszukiwałem dziewczyn, które będą w jakimś stopniu do niej podobne. Kiedy spotykałem się z jakąś dziewczyną, w ogóle nie myślałem
o tym, czy będę ją przedstawiał mamie jako potencjalną żonę, ale zawsze pojawiało się pytanie: „Ciekawe, czy ta dziewczyna spodobałaby się mamie?”.
I Asia bardzo się mamie spodobała. Czy przeprowadził Pan z ojcem męską rozmowę o życiu? Udzielił Panu paru zdroworozsądkowych rad?
Nie. I chyba nie dalibyśmy rady przeprowadzić takiej rozmowy, bo funkcjonujemy w innej czasoprzestrzeni. Ojciec może nawet próbował, ale nigdy nam się to nie udało. Wychowywał mnie, mieszkaliśmy razem, ale jesteśmy bytami z innej bajki. On profesor matematyki, umysł ścisły, ja stuprocentowy humanista, choć z analitycznym i zdroworozsądkowym podejściem do życia. Ojciec nie rozumie, na czym polega świat mediów, show-biznesu, czym się różnią, jaka jest specyfika pracy freelancera. Dla ojca brak etatu oznacza brak poczucia bezpieczeństwa. Dla mnie jest to środowisko naturalne, lubię zmiany, ryzyko. Nasza relacja z racji pewnych życiowych perturbacji na pewno jest skomplikowana, ale bardzo kocham mojego ojca. Jest fajnym gościem, lubię z nim rozmawiać, bo jest przeinteligentnym facetem, ale w kwestiach życiowych naukowcy raczej nie nadają się na wzorzec.
Kto był Pana mentorem?
W okresie licealnym miałem świetne relacje z moim ojczymem Grześkiem Świątkiewiczem, nieżyjącym już niestety. Na tamtym etapie życia poświęcił mi bardzo dużo czasu, zainteresował fajną muzą, innymi sportami niż te, którymi mnie wcześniej infekował ojciec. Odegrał dużą rolę w moim dorastaniu i jestem mu za to ogromnie wdzięczny. Kiedy rozwiedli się z matką, nasze drogi się rozeszły. Miałem 19 lat. Grzesiek założył nową rodzinę, ja zacząłem studia, wyprowadziłem się z domu, poszedłem do pierwszej pracy w agencji PR jako „przynieś, podaj, pozamiataj” i zacząłem „dorosłe” życie. Wskoczyłem do głębokiej wody i musiałem utrzymać się na powierzchni.
Z badań wynika, że milenialsi i pokolenie Z boją się stałych związków. Wizja utraty wolności wzbudza w nich niechęć, a odpowiedzialność za drugiego człowieka – lęk. Pan świadomie wskoczył do tego basenu.
I znowu wracamy do dzieciństwa, od którego całe życie uciekam… Rodzice rozwiedli się, kiedy miałem trzy lata, trochę mieszkałem z ojcem, potem z matką, nasze relacje zostały mocno nadszarpnięte. Tamte doświadczenia sprawiły, że bardzo chciałem mieć to, czego nie dostałem: ciepły dom i pełną rodzinę.
We współczesnym świecie normą stają się rodziny patchworkowe, ale w toruńskiej podstawówce połowy lat 80. byłem bodajże jedynym dzieckiem z rozbitej rodziny, na dodatek wówczas wychowywanym przez ojca. Dla moich kumpli to była abstrakcja. Paradoks polegał na tym, że część z nich miała w domach o wiele gorszą sytuację, mimo że ich rodzice mieszkali razem. Nie stawiam się w roli ofiary, po prostu z tamtego okresu wyniosłem silną potrzebę posiadania pełnej rodziny. Jednocześnie spotkałem na swojej drodze Aśkę, która miała jeszcze bardziej popaprane dzieciństwo.
Ciąg dalszy wywiadu do przeczytania w najnowszym wydaniu magazynu VIVA! Man