Wszyscy znają jego maksymę „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Jakie były losy księdza Jana Twardowskiego?
Co sprawiło, że został duchownym?
Wokół słynnej sentencji księdza Jana Twardowskiego narosło wiele anegdot. On sam był zaskoczony jej powodzeniem. Jednym z przykładów jest sytuacja, w której do duchownego przyszli młodzi ludzie i wyznali, że szybko chcą wziąć ślub. Dlaczego taki pośpiech? - spytał ksiądz. „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”, odpowiedzieli zakochani. Zdanie to pochodzi z wiersza „Spieszmy się" z 1971 roku, który Jan Twardowski napisał dla poetki Anny Kamieńskiej, swojej przyjaciółki, cierpiącej po śmierci męża, Jana Śpiewaka. „(…) tak się śpieszyłam kochać i oczywiście nie zdążyłam”, odpowiedziała mu kobieta. Jak wyglądało życie księdza Twardowskiego? Co wiemy o jego losach?
Ksiądz Jan Twardowski: jakim był człowiekiem?
Miał niezwykłą osobowość, był wybitnym poetą, którego proste i łatwe w odbiorze wiersze zawsze miały jakieś ważne przesłanie. Jako duchowny mówił o sobie, że został powołany do grzeszników, bo wśród dewotek i bigotów katolicki ksiądz nie ma czego szukać. Mówiono o nim „Jan od Biedronki”, bo uważał że Bóg jest w każdej „mrówce, ważce i biedronce”. Miał franciszkański stosunek do świata. Uwielbiał przyrodę, w młodości uczył się o niej od swojego przyjaciela prof. Gustawa Wuttke, który witał się z drzewami zdejmując kapelusz. Sam ksiądz Twardowski zbierał zielniki. Pisał „Sadzę, że (Bóg) jest także Bogiem chrząszczy, mrówek, biedronek i szczypawek. Przecież to samo światło pada na ludzi, i na koniki polne, i na świerszcze”. Nigdy za dużo o sobie nie mówił, był bardzo popularną, i w gruncie rzeczy mało znaną postacią. Podobno kilka lat prze śmiercią niszczył dokumenty i korespondencje mówiąc, że chce by zostało dzieło, nie człowiek.
Postrzegano go jako skromnego, dobrotliwego księdza, który w swoich wierszach trochę naiwnie zachwyca się pięknym, dobrym światem. Gdy na kilka lat przed śmiercią wyznał w rozmowie: „Ulegałem fascynacjom kobietami i nie wstydzę się tego”, wielu to wyznanie zaskoczyło. Potem przyszła książka Magdaleny Grzebałkowskiej „Ksiądz paradoks”, która pokazała dużo bardziej złożoną osobowość księdza-poety. Jak wyglądało życie księdza Jana Twardowskiego, jakim był człowiekiem?
Zobacz też: Los nie oszczędzał Krzysztofa Piaseckiego. Artysta stracił jedynego syna, potem rozstał się z żoną
Przed wojną był lewicowy, kochał się w Dziuli
Jan Twardowski urodził się w 1915 roku w Warszawie. Miał trzy siostry, jego ojciec był inżynierem, radcą w Ministerstwie komunikacji, mama zajmowała się domem. Mieszkali na Elektoralnej k. Placu Bankowego, w czteropokojowym mieszkaniu. Cała rodzina była bardzo wierząca i religijna. Uczył się w liceum im. Tadeusza Czackiego w Warszawie, w 1937 roku zaczął studiować polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Przed wojną Janek Twardowski miał lewicujące poglądy, być może z powodu miłości do Wandy Zieleńczyk zwanej Dziulą, Żydówki, komunistki, autorki „Marszu Gwardii Ludowej”. Oboje pisali i wspólnie czytali poezję. Mieli inne poglądy, Dziula była ideową komunistką, Jan bardzo wierzącym człowiekiem. Ale nie przeszkadzało im to we wzajemnej fascynacji. „Kiedy dorosłem, byłem trochę lewicujący, w tym sensie, że nie lubiłem szowinizmu narodowego. Bliska mi była tolerancja, troska o biednych, miłość do ojczyzny. Ale poglądy komunistów nie przekonywały mnie”, wspominał po latach.
Dłużnik Pana Boga
Wanda Zieleńczyk zginęła w czasie wojny, w 1943 roku rozstrzelali ją Niemcy. Podobno ksiądz Twardowski pamiętał o niej do końca życia, miał jej zdjęcie w swoim biurku. Magdalena Grzebałkowska uważa, że nie wiadomo, czy w ogóle zostałby księdzem, gdyby nie śmierć Dziuli. Bardzo się po niej zwrócił do Boga. W 1944 roku walczył jako cywil w Powstaniu warszawskim, m.in. w Śródmieściu i na Woli, był ranny. Może wojenne przeżycia, obraz cierpień i zniszczenia sprawiły, że potem tak kochał życie, w każdym jego przejawie. Do Warszawy wrócił w 1945 roku. Wstąpił do Seminarium duchownego, skończył też studia polonistyczne przerwane przez wojnę. On sam mówił: „Na moją decyzję wstąpienia do seminarium duży wpływ miało Powstanie Warszawskie. Zginęli w nim wszyscy moi bliscy koledzy, miałem wyrzuty sumienia, że nie zginąłem razem z nimi. Były to okoliczności sprzyjające innemu spojrzeniu na życie i swoją w nim rolę, ułatwiały otwarcie na taką decyzję, na usłyszenie głosu Boga. Miałem poczucie, że jestem dłużnikiem Pana Boga", wspominał.
Zobacz także: Ewa Szykulska po śmierci męża straciła radość życia. Aktorka zmaga się z chorobą i samotnością
Zawsze samotny, nigdy sam
W 1948 roku przyjął święcenia kapłańskie, był już dojrzałym człowiekiem, miał 33 lata. Trafił wtedy do swojej pierwszej parafii, został w wikarym w Żbikowie. Tam po raz pierwszy w czasie wigilii Bożego Narodzenia poczuł tęsknotę za domem, rodziną, bliskością. Poczucie samotności towarzyszyło mu niemal całe życie, chociaż zawsze otaczał go tłum ludzi. Znana jest opowieść o tym, jak w czasie wigilli ksiądz miał zwyczaj chodzenia po ulicach Warszawy, choć na pewno miałby gdzie spędzić ten wieczór. W 1960 roku został rektorem przy klasztorze Wizytek na Krakowskim Przedmieściu, pracował, czy raczej posługiwał tam do końca życia. Tam odprawiał mszę, wygłaszał kazania - zawsze bardzo zwarte, krótkie, dające do myślenia, nigdy pouczające. Tam spowiadał, spotykał się z ludźmi na których zawsze był bardzo otwarty. Rozdawał rzeczy, nie zawsze swoje. Podobno w Wizytkach, jak ktoś miał nowy płaszcz to go chował, bo ksiądz brał, nie patrzył, oddawał.
Na tyłach kościoła miał dwa pokoiki, w których mieszkał z ukochanym kotem Skarpetą. W ogrodzie, na który wychodziły jego okna, siadał pod drzewem, pisał. Dzisiaj przy kościele Wizytek stoi ławeczka z postacią księdza Twardowskiego, można przy nim usiąść, posłuchać czytanych przez niego wierszy.
Ks. Jan Twardowski o kobietach
Uważał, że nie miał powodzenia u kobiet, bo umawiały się z nim, a potem zwierzały z kłopotów ze swoim chłopakiem. „Trudno to nazwać powodzeniem”, wspominał. Ale chyba lubił się podobać, jako starszy pan nosił tupecik, farbował włosy pod jego kolor. Pilnował diety. W jego życiu było kilka znaczących relacji z kobietami, o których pisze w swojej książce Magdalena Grzebałkowska. Jedną z nich była W. Tak ksiądz oznaczał ją w swoim dzienniku. Nie udało się ustalić kim była, ale to przez nią, czy raczej przez rozstanie z nią zaczął pisać dziennik we wrześniu 1957 roku.
Uważał, że popełnił wobec niej największy błąd w życiu i ona jedna ma prawo o nim źle myśleć. Przyznawał, że zapomniał się, chciał od niej czegoś dla siebie. Nigdy jednak nie wyjaśnił, co miał na myśli. W. opowiedziała o tej relacji ich wspólnemu znajomemu, ksiądz miał z tego powodu kłopoty, uważał że wyolbrzymiła sprawę. Ta relacja musiała być burzliwa – ksiądz Twardowski tęsknił za W. to znów wyrzucał sobie, że zachowuje się jak smarkacz i pozwala sobie wobec niej na złośliwości, innym razem że stracił wobec niej wszelkie złudzenia. Ostatecznie wyzwolił się z tej relacji dopiero w 1962 roku, kiedy odnotował, że znowu potrafi modlić się „po kapłańsku”.
Po W. pojawiła się Marychna. Pracowała w jednym z wydawnictw. Uczyła go francuskiego. W snach widział siebie z nią we wspólnym domu. Dziękował Bogu za M. i prosił, żeby „wszystko między nimi było czyste i święte". Żeby „umieli kochać Chrystusowym sercem”. Modlił się za nią codziennie podczas mszy świętej. Pisał dla niej wiersze. Ale rozstali się w 1958 roku.
Czytaj również: Monika Borys była u szczytu sławy, jednak w pewnym momencie usunęła się w cień. Jak dzisiaj wygląda jej życie?
Po śmierci będziemy fruwać razem
O Janinie P. ksiądz Twardowski nie powiedział nigdy słowa. Ani w wywiadach, ani w książkach. Pracowała w szpitalu kolejowym w Międzylesiu. Bywała u księdza w domu. W czasie samotnej Wigilii ksiądz krążąc po Warszawie, zachodził pod jej dom. Przez okno widział jej postać i niebieskie oczy. „Tak przynajmniej notował w swoim dzienniku”. Pokazywał jej swoje wiersze, całował na pożegnanie jej recepty na „szkaradne maści."
Gdy zwierzała się ze swej samotności, prosił o zrozumienie, że każde z nich ma swoje powołanie i on nigdy jej samotności nie wypełni. Nie będzie jej narzeczonym, nie będą całować się w Łazienkach. Natomiast „po śmierci, nie mając już swoich głupich ciał, będą fruwać razem”. Życzył jej męża. Gdy uznał, że napisał do niej zbyt serdeczny list, zmitygował siebie i ją dopisując : „Uważaj". Napisał do niej 37 listów w 1962 i 1963 roku. Potem okazało się, że Janina P. czuła w ogóle słabość do księży. W latach 80. miała swojego ulubieńca w jednym z praskich kościołów.
Całe życie kochałem
Ksiądz Jan Twardowski prosił Janinę P. żeby nie gorszyła się, bo pisze czasem jak zakochany, ale nigdy nie umiał żyć w pustce uczuciowej, zawsze musiał kogoś kochać, kimś się zachwycać. Czasem było to nawet kilkanaście osób. Po latach w rozmowie dla „Nowego Państwa”, pytany czy kiedykolwiek się zakochał powie: „Całe życie kochałem, myślę że bez tego nie można żyć”. W swoim dzienniku zamierzał sporządzić listę kobiet. Podkreślał, że żadnej nigdy nie skrzywdził, żadnej nigdy sam nie opuścił, kiedy popełnił jakiś błąd – przepraszał, za wszystkie się modlił, był gotów do ofiar w ich intencji.”
Czy były to platoniczne uczucia? Pewnie tak, zresztą trudno wchodzić w aż takie tajemnice. Podczas rekolekcji przed święceniami kapłańskimi w 1974 roku powiedział: „Ksiądz nie może angażować się w sprawy" nie Boże ". Nie może mieć swojego prywatnego świata poza światem swojego kapłaństwa. [...] Ale kto szuka przyjaciółki w kapłaństwie, ten ma często podwójne życie. [...] Kobieta wszystkie krzywdy mężczyźnie przebaczy, ale jednego nie przebaczy: jeśli będzie się dla niej poświęcał, a potem odejdzie. [...] Przyjaźnie księdza, te najczystsze, kończą się nieporozumieniem.
Jako starszy pan poznał Aleksandrę Iwanowską, zwaną przez wielu znajomych księdza z przekąsem Spadkobierczynią. To na nią scedował prawa do swojej twórczości, co wywołało swego czasu wiele kontrowersji. Poznali się w 1987 roku, ksiądz był zachwycony, że jest wielbicielką jego poezji. Z czasem Oleńka, jak ją nazywał stała się jedną z najważniejszych postaci w jego życiu. Opiekowała się nim, załatwiała jego sprawy, porządkowała prawa autorskie, ksiądz podpisywał zgodę na publikowanie swoich wierszy na świstkach papieru. Wiersze pisał w notatnikach z Misiem Uszatkiem. Nie chciał by jego twórczość była towarem. Chociaż tak, czy inaczej chyba jest.
Czytaj też: Janusz Panasewicz: od prawdziwego rockandrollowca do spokojnego abstynenta
Ubekom powiedział: Widziałem Boga
Ksiądz Jan Twardowski była ważną postacią dla wielu pokoleń. Dlatego tak dużym zaskoczeniem były jego domniemane kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa jako TW Poeta. Okazało się jednak, że zarejestrowano go, bez wiedzy i zgody księdza. Oprócz dwóch uwag o jednym z księży, nie ma żadnych innych informacji, nie został kupiony – nigdy nie przyjął pieniędzy ani podarunków. On sam wspominał swoje przesłuchanie na UB pod koniec lat 40. Powiedział wtedy ubekom, że „widział Boga”, wzięli go za wariata i więcej nie nagabywali.
Zostawił wielki dorobek mądrych i uroczych wierszy dla dorosłych i dzieci. Sława przyszła do niego późno, właściwie w połowie lat 80. po wydaniu zbioru wierszy z różnych lat „Nie przyszedłem Pana nawracać”. Jego wiersze traktowane były nie tylko, jak literatura, także jako życiowa wskazówka, porada. Miał zresztą rękę do zdań– sentencji, które zapadały w pamięć np. „Wiara jest wtedy, kiedy cudów nie ma”, „Bliscy boją się być blisko, żeby nie być dalej". „Kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno".
Zamknięty w Świątyni
Sam mówił, że nie dba o popularność swojej twórczości. Choć dopytywał, jak się sprzedają jego książki. Gdy umierał dyktował jeszcze wiersz „Zamiast śmierci/ racz z uśmiechem/ przyjąć Panie/ Pod Twe stopy,/życie moje jak różaniec”. Zmarł 18 stycznia 2006 roku wśród kilkunastu, kłębiących się przy jego łóżku osób. Marzył, że spocznie na Powązkach, miał tam nawet wybraną kwaterę, nazwaną „kawalerką”. Przyjaciele mieli go odwiedzać i zostawiać orzechy dla wiewiórek.
Ale prymas Józef Glemp zdecydował, że ksiądz Jan Twardowski będzie pierwszym, który spocznie w bazylice Opatrzności Bożej na warszawskim Wilanowie. W betonowej świątyni mało kto go odwiedza i nikt nie zostawia orzeszków dla wiewiórek. „Próbuję pisać takie wiersze, które nie byłyby manifestami. Lepiej niech nie nawołują i nie nawracają. Niech podejmują dialog ze wszystkimi postawami. Myślę, że kto jak kto, ale poeta powinien być towarzyszem wierzących i niewierzących. Szukać tego, co łączy, a nie dzieli”, mówił
Korzystałam z książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego", wyd. „Znak", 2011