Reklama

Prywatnie Andrzej Szwan, na scenie Lulla La Polaca. Draq queen, fotomodel, ambasador akcji społeczno-edukacyjnej Żonkile. W tym roku skończy 86 lat i właśnie doczekał się książki o sobie. W rozmowie z dziennikarzem Wiktorem Krajewskim wspomina czasy PRL-u, które dla wielu gejów były wyjątkowo trudne. „PRL bał się homoseksualności, jakby to był tyfus albo cholera", czytamy w "Lulla La Polaca. Żyć to ja potrafię", które właśnie ma swoją premierę.

Reklama

Tylko na VIVA.pl pierwsze fragmenty publikacji - szczerej rozmowy Andrzeja Szwana z dziennikarzem VIVY! Wiktorem Krajewskim.

Lulla La Polaca o swoim pseudonimie, życiu gejów w PRL-u i nieludzkich terapiach

Pamiętasz narodziny Lulli?

Rodzice wychodzili do pracy, a Lulla leciała do maminej szafy. I hops! Wyciągała kiecuchnę czy haleczkę. W naszym domu stała wielka bieliźniarka, jak przed wojną, z dużym lustrem. Potem szłam do przedpokoju, gdzie stały mamine buciki. Aż się same pro[1]siły, żeby je na stópki włożyć. Były na takim jakimś krzywym obcasiku, jak to nazywała moja koleżanka Marylka, „na zdegenerowanym jamniku”. Na takie obcasy mówi się też kaczuszki albo kieliszki. Głupie te nazwy, nomen omen, jak but! Coś tam Lulla krzywo się maminą szminką wymalowała i usteczka wydymała przed lustrem, kręcąc bioderkami. A gdy rodzice do domu wracali, Lulla chowała się gdzieś i wracał Jędrek. A później…

Właśnie, jak to wyglądało później?

Nie mówiłem na to „drag”, bo nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Ale co jakiś czas spotykaliśmy się z kolegami na imprezach i urządzaliśmy sobie przebieranki.

[…]

CZYTAJ TEŻ: David Jason przez pół wieku nie miał pojęcia, że ma drugą córkę. Gdy ją spotkał, nie posiadał się ze szczęścia

Wychodziłyście na miasto?

A różnie! Raz na sylwestra wyszłyśmy z imprezy u Jenny, żeby udać się na inną zabawę, na ulicę Mokotowską. Razem z Marylką długo przygotowywałyśmy się na to wyjście. Nawet pożyczyłyśmy prawdziwe futra od naszych koleżanek, żeby zadać szyku i wyglądać na kobiety luksusowe. Zahaczyłyśmy po drodze o słynnego grzybka, a tam cioty popatrzyły na te nasze srebrne sandałki i futrzane katany i wzięły nas za damy lekkich obyczajów!

Andrzej Szwan, 2024

Marek Zimakiewicz, materiał promocyjny

Nie bałyście się, że ktoś wam spuści łomot?

To był stan wojenny, ludzie aż tak tłumnie nie latali po ulicach, nawet w sylwestra, mimo że zniesiono godzinę policyjną. Nie spotkało nas nic nieprzyjemnego. Jedni na widok takich dam jak my mieli zdziwioną minę, inni się uśmiechnęli. Gdy dotarłyśmy na tę imprezę na Mokotowskiej, gospodarz nie rozpoznał nas i znowu ta sama sytuacja co w grzybku – na nasz widok rzucił tylko do swoich gości: „Schowajcie palta, bo kurwy przyszły!”. Wystraszył się, że wbiłyśmy na imprezę, żeby skroić gości. Dopiero gdy Maryla usiadła na kolanach jednego faceta i przechyliła się filuternie do tyłu, spadła jej peruka i wszyscy nas rozpoznali. Towarzystwo wybuchło śmiechem. Pamiętam też innego sylwestra. Jednym z gości był oficer Wojska Polskiego. Chłop upił się w sztok. Dał się ponieść chwili, a gdy nad ranem otrzeźwiał, włożył na łeb wojskową czapkę i usiadł na parapecie zdziwiony. „Co ja tu robię? W klipsach i w pończochach”. I zobacz, chociaż był oficerem wojska, nie krył się z tym, że jest gejem, nie udawał heteryka. To była przyjaciółka Biłatowej.

[…]

Znałeś ludzi, którzy współpracowali z SB przy akcji Hiacynt, pomagali zbierać dowody na osoby homoseksualne? Przez trochę ponad dwa lata utworzono aż jedenaście tysięcy tak zwanych różowych teczek.

Podejrzewam, że tak, ale żaden z moich znajomych się nie ujawnił w tej kwestii. Na placu Unii Lubelskiej wparowano na sylwestra, na którym bawiło się około czterdziestu gejów. Podjechały dwie suki na podwórze i zgarnęli wszystkich, byli wśród nich moi znajomi. Musiał być między nimi donosiciel, który powiadomił o imprezce. Jednych zabrali na Wilczą, drugich na Waliców i przesłuchiwano ich w obrzydliwy sposób. Nuda chyba była na tej imprezie. Ja raz sam wylądowałem na dołku, ale z zupełnie innych powodów.

Kiedy to było?

W latach osiemdziesiątych. Z Jolą, czyli Staszkiem, tak upiliśmy się w restauracji Rarytas na benefisie naszego kolegi tancerza, że spadłam ze schodów i rozbiłam sobie łuk brwiowy. Ale to nie był koniec przygód tamtej nocy. Wtedy tam, gdzie teraz na placu Zbawiciela jest opuszczona kamienica, stały wózki z mlekiem. Oparliśmy się i wózek wyjebał się ze wszystkimi szklanymi butelkami. Mleczna rzeka popłynęła torami tramwajowymi. Ci, co czyścili tory na zwrotnicach, krzyknęli, żebyśmy spierdalali, bo jedzie milicja. Schowaliśmy się w podwórku przy Jaworzyńskiej, ale milicjanci z patrolu i tak nas przydybali. Zawieźli nas na dołek. Siedzieliśmy z jakimiś kurwami, które wcześniej zostały aresztowane na mieście. Ponoć głośno śpiewałem, a te prostytutki mówiły, żebym zamknął pysk, bo nas nigdy już nie wypuszczą. Mnie to tylko rozjuszało i śpiewałem jeszcze głośniej. Wywieźli nas na Wilczą. Po jakimś czasie wezwali komendanta dyżurnego. Milicjant sprawdził, że Staszek jest pracownikiem Muzeum Narodowego, ja pracuję w delegaturze Siarkopolu, zdziwił się. Kazał nam dostarczyć zaświadczenie, że uregulowaliśmy pieniądze za mleko, które wylaliśmy. Wyszliśmy i pobiegłem do Siarkopolu, żeby mój szef Leszek pożyczył mi na wykupienie się w komisariacie, bo ani Jola, ani ja nie mieliśmy złamanego grosza. Dał mi potrzebną kwotę i zapłaciliśmy. Baba ze sklepu wystawiła nam papier. A my byliśmy wolni. Ot, cała historia.

Piotr Kała, materiał promocyjny

Piotr Kała, materiał promocyjny

PRL w ogóle chyba nie rozumiał homoseksualności.

PRL bał się homoseksualności, jakby to był tyfus albo cholera! Fakt, że dwie osoby tej samej płci odczuwają do siebie pociąg romantyczny i erotyczny, był uznawany za dewiację, a nawet chorobę, którą należy leczyć, podejmując bardzo brutalne środki. Istniały też przecież opinie, że to dewiacja typowa dla środowiska więziennego, osadzonych, którzy odcięci od świata, wyłącznie w męskim towarzystwie, przechodzą na złą stronę mocy.

Znasz kogoś, kto z własnej nieprzymuszonej woli zgłosił się do psychiatry, żeby wyleczono go z tej „dewiacji”?

Nie słyszałem nigdy o takim przypadku. Nikt z nas nie wierzył w te chore bzdury. Moi znajomi są ludźmi myślącymi i każdy z nas wiedział, że człowiek rodzi się z konkretnymi preferencjami seksualnymi, choć są one płynne i mogą zmieniać się w zależności od momentu życia. Oczywiście, znam przypadki mężczyzn, którzy związali się z kobietą i wzięli z nią ślub, chociaż byli gejami. Tego wymagało od nich ich środowisko zawodowe. Mój znajomy, żeby zostać attaché na placówce, musiał spełnić jeden wymóg: ożenić się. I zrobił to w imię kariery. Oceniać to można w różny sposób, ale chyba nie powinno się ferować wyroków. Niech każdy robi to, co chce, byleby nikt nie cierpiał.

Czytaj też: Przez wiele lat szukał tej jedynej, u boku Sandry Kubickiej się ustatkował. Życie uczuciowe Aleksandra Barona było burzliwe

Wiesz, jak wyglądała ta terapia?

To była tak zwana terapia awersyjna. „Chory” dostawał do oglądania gejowskie gazety pornograficzne i gdy się podniecał, rażono go prądem. Ten ból i konotacje z nimi związane miały niby nakierować pacjenta na „właściwe tory”. Nie wyobrażam sobie, przez co przechodziły osoby, które poddawano terapii tego typu. Upokorzenie, zgnojenie, upodlenie, całkowita dehumanizacja i ból! Ból, który zadawał mu inny człowiek, lekarz z tytułami naukowymi!

Reklama

Do tego elektrowstrząsy, śpiączka insulinowa, psychotropy…

Te metody były naprawdę nieludzkie i wołały o pomstę do nieba. Nawet sam profesor Lew-Starowicz nie kryje się z tym, że w tamtych czasach, gdy pojawiał się u niego pacjent zmagający się ze swoją orientacją, on jako lekarz sięgał po bardzo drastyczne rozwiązania. Aż skóra cierpnie na człowieku, gdy o tym pomyśli. Fakt, Lew-Starowicz po latach zwrócił się do środowiska homoseksualnego z przeprosinami. I należy mu się za to szacunek, bo niejeden udałby, że nic takiego się nie działo i nie ma powodów, by przepraszać.

Marek Zimakiewicz, materiał promocyjny
Reklama
Reklama
Reklama