Reklama

Ewa Zgrabczyńska, dyrektor poznańskiego ZOO aby ratować tygrysy wiezione na śmierć naraziła własne życie. Za to pokochała ją cała Polska. Ale jej syn nie był zachwycony. “Zrobiłam coś, co jest zgodne z moją pasją, pracą i życiowymi założeniami. Jakie w tym bohaterstwo? Bohaterstwo to jest przekraczanie granic, narażanie się. Ja robię rzeczy, które kocham. To naturalne”, mów w rozmowie z Katarzyna Sielicka w najnowszej VIVIE! Eko już dostępnej w punktach sprzedaży i w sieci w formie e-wydania.

Reklama

Ewa Zgrabczyńska uratowała tygrysy więzione na śmierć

Katarzyna Sielicka: Jak to było z tygrysami?

Ewa Zgrabczyńska: Otrzymałam dziwny mail od pani doktor weterynarz urzędującej na granicy polsko-białoruskiej. Pytała mnie, czy mogłabym przyjąć na krótki okres 10 tygrysów. Prawie spadłam z krzesła. Ogrody zoologiczne transportują pojedyncze zwierzęta, nikt nie transferuje 10 tygrysów naraz. Podejrzewałam, że może chodzić o cyrk lub sprzedaż zwierząt „na części”. Później, kiedy rozmawiałam o warunkach, w których zwierzęta przebywają, i o tym, jak długo znajdują się na granicy, już nie miałam wątpliwości. Wysyłałam brygadę ratunkową, informując zdroworozsądkowo, że mamy miejsce dla dwóch tygrysów.

Ale przygarnęła Pani wszystkie.

Kiedy późnym wieczorem moi pracownicy dojechali, przysłali pierwsze zdjęcia, filmy z tygrysami, również z tym, który padł. Od razu zrozumiałam, że cały transport musi przyjechać do Poznania, bo to jest kwestia życia lub śmierci tych zwierząt. Wtedy na widok tego skatowanego tygrysiego ciała pierwszy raz w życiu przeżyłam załamanie. Ten zwierzak umierał, cierpiąc z głodu i z pragnienia. Wiedziałam, że nikt tych tygrysów nie karmił ani nie poił, bo do klatek nie można było dotrzeć. Przez kilkanaście minut zastanawiałam się, czy nie dostanę zawału. Musiałam opanować się i wziąć do pracy. Wykonałam setki telefonów, uzyskałam potrzebne informacje, przygotowywałam miejsce dla zwierząt.

Ale syn miał do Pani pretensje, że ryzykowała Pani życie.

Pewnie tak, bo spojrzał na to od strony technicznej – rozpadająca się klatka, w środku agresywne zwierzę. Wszystko się mogło wydarzyć. Jednak pomagając tygrysom, zachowałam zdrowy rozsądek.

Gdzie przy rozszalałych tygrysach jest miejsce na zdrowy rozsądek?

Wezwałam antyterrorystów, na miejscu był lekarz weterynarii. Zamknęliśmy zoo, zachowaliśmy wszelkie procedury bezpieczeństwa. W ten sam sposób działają policjanci czy strażak, który wchodzi do płonącego domu. Praca w ogrodzie zoologicznym też tak czasem wygląda.

Dużo Pani przybyło przyjaciół po sprawie tygrysów?

Myślę, że mam tyle samo przyjaciół, co wcześniej. Ale rzeczywiście wielu ludzi chciało się ze mną po tym wszystkim zaprzyjaźnić. Jestem otwarta na nowe znajomości, ale jeżeli chodzi o przyjaźń czy miłość, muszę z kimś zjeść beczkę soli. Na to trzeba lat. Nie mam tendencji do zamykania się w świecie zwierząt, ale przy ludziach nie czuję takiej relacji, magii czy więzi. Myślę nawet, że mam zdolność do współodczuwania cierpienia zwierząt. I bardzo przeżywam wszystkie tragedie zwierząt, z którymi się zetknęłam.

Sama Pani sobie to robi. Mogłaby Pani być dyrektorem zza biurka.

Pewnie nie, bo zawsze miałam walczącą naturę. Niektórzy mają misję, żeby pomagać ludziom. Ja jestem od pomagania zwierzętom i zawsze tak było. Jestem „tą od zwierząt”. (…)

Jak tygrysy zmieniły Pani życie?

Nie pamiętam, kiedy spałam wystarczającą liczbę godzin. Poza tym będę musiała wyremontować dom, bo moje zwierzęta, które trochę dłużej musiały czekać na moje powroty z pracy, po prostu go rozniosły. Życie przyspieszyło, pojawiły się nowe zadania. Musiałam wyjść do mediów, żeby zebrać środki na utrzymanie tygrysów. To dla mnie obciążenie, bo nie mam „parcia na szkło”. Ale Zbyszek Hołdys podzielił się ze mną refleksją, że jeżeli nie będę docierać do ludzi i prosić, żeby powstał ruch dla ocalenia zwierząt, to się nie wydarzy. Kiedy opadnie pył, historia tygrysów pozostanie w pamięci, ale nie spowoduje zmian w prawie. Dlatego pojechałam do Brukseli, do Parlamentu Europejskiego.

Co chciała Pani zmienić?

Apelowałam o wprowadzenie zakazu organizowania widowisk cyrkowych z udziałem zwierząt. Opowiedziałam historię tygrysów ludziom, którzy byli w jakikolwiek sposób zaangażowani w interwencję. Przeżyli szok, oglądając filmy. Mam nadzieję, że ten wstrząs przyczyni się do zmiany prawa. Tu chodzi nie tylko o cyrki, ale też o nielegalne hodowle, handel. O wszystkie te miejsca, gdzie odbywa się kaźń zwierząt.

To są potężne interesy, Pani się naraża.

Nie myślę w ten sposób. Boję się Pana Boga i chorób, a resztę można rozwiązać. Mam grupę wielkich psisk, to najlepsi strażnicy. Mogą każdego zalizać na śmierć, co daje mi duże poczucie bezpieczeństwa. Zbyt często stawiamy przed sobą granice. Nasze lęki często wynikają ze złych prognoz. Boimy się, że wyjdziemy poza strefę własnego komfortu. Ja tę strefę mam szeroką, bo jeżeli jest przy mnie zwierzę, czuję się komfortowo. Wiem, że mówimy o interesach mafijnych, działają przecież mafie cyrkowe we Włoszech czy w Rosji. Ale myślę, że one nie będą się bały jakiejś tam wariatki Zgrabczyńskiej.

Reklama

Cały wywiad w najnowszej VIVIE! Eko już dostępnej w punktach sprzedaży i w sieci w formie e-wydania.

MARLENA BIELIŃSKA/MOVE
OLGA MAJROWSKA
Reklama
Reklama
Reklama