Marina Abramović: babcia performance'u
Dla sztuki obierała kości i szła po Wielkim Murze Chińskim
- Katarzyna Piątkowska
„Pochodzę z mrocznego miejsca”, zaczyna opowieść o swoim życiu Marina Abramović. Choć słynna performerka od lat mieszka na Zachodzie (najpierw w Amsterdamie, później w Nowym Jorku), jej twórczość związana jest z sytuacją na Bałkanach, doświadczeniami wojennymi jej rodziców, jej wspomnieniami z czasów komunistycznej dyktatury marszałka Tito, „szarej, monotonnej, z wiecznym niedoborem praktycznie wszystkiego”. I oczywiście z miłością. „Riccardo Tisci poprosił mnie, żebym została dyrektorem artystycznym pierwszego pokazu Givenchy w Nowym Jorku – dokładnie 11 września. Wykreowanie pokazu, który jednocześnie miał uczcić obchody tragicznej rocznicy i jak najpiękniej ukazać prostotę i elegancję projektów Riccarda, było ogromnie trudnym zadaniem”, pisała w swojej autobiografii Marina Abramović. Tisci dobrze wiedział, co robi, powierzając jej to zadanie. To mogło udać się tylko Marinie, babci performance’u, jak nieco ironicznie mówi o sobie sama. To nie był pierwszy raz, kiedy jugosłowiańska artystka i słynny projektant współpracowali. Kilka lat wcześniej Tisci poprosił ją i jej drugiego męża, Paola, by dwie suknie haute couture zinterpretowali we własny sposób. Para przebywała wtedy w Laosie. „Chciał, żebyśmy zmienili je pod względem artystycznym”, wspominała. Marina zabrała swoją suknię do wodospadu i sprała ją i wyszorowała. Paolo skonstruował krzyż, na którym rozłożył swoją kreację, i ją podpalił. Wideo z tych działań wyświetlone po pokazie w Paryżu zrobiło furorę, a Tisci był wprost zachwycony. Nie zawsze jednak to, co robiła Abramović, wzbudzało uznanie. Szczególnie jej pierwsze performance’y wzbudzały mieszane uczucia. Jej matka, Danica, żołnierz, bohaterka II wojny światowej i kierowniczka instytutu nadzorującego zabytki i zaopatrującego państwowe budynki w dzieła sztuki, z czasów Tity, nie była z nich dumna. Szczególnie z tych, w których Marina występowała nago. A na początku jej działalności takich było najwięcej.
ZOBACZ TEŻ: „Zmarł mój przyjaciel i były partner”, napisała zasmucona artystka Marina Abramović
Marina Abramović - początek
„Nauczyłam się od niej samokontroli i nigdy nie przestałam się jej bać”, mówiła o matce Abramović. Dzieciństwo wybitnej artystki nie było łatwe. Można wręcz powiedzieć, że było bardzo ciężkie. Małżeństwo jej rodziców było nieszczęśliwe. Ojciec kochał Marinę i nigdy nie podniósł na nią ręki, ale matka… to co innego. Biła dziewczynkę zawsze i za wszystko. „Dowiedziałam się też, że to ojciec nadał mi imię – otrzymałam je na cześć rosyjskiej żołnierki, w której się zakochał podczas wojny. Na jego oczach rozerwał ją granat. Matka czuła się głęboko urażona przywiązaniem ojca do tej kobiety i siłą rzeczy przeniosła swą niechęć na mnie”, tłumaczyła jej zachowanie. Dzieciństwo upływało jej pod znakiem bicia, siniaków i nieustających pretensji. Oprócz matki rękę podnosiła na nią też siostra Danicy, Ksenija, a najszczęśliwszym momentem był rok spędzony w szpitalu z powodu podejrzenia białaczki. Gdy Marina miała sześć lat, już wiedziała, że zostanie artystką. „Matka karciła mnie za mnóstwo rzeczy, lecz do tego zawsze zachęcała. Sztuka była dla niej świętością”. Miała 14 lat, gdy ojciec dał jej farby olejne i wysłał ją na naukę malowania do przyjaciela z czasów partyzantki, Branka Filipovicia Filo, przedstawiciela kierunku zwanego informelem. „Nauczyłam się dzięki niemu, że proces jest ważniejszy niż efekt, tak jak performance znaczy dla mnie więcej niż obiekt”, pisała po latach.
Tymczasem kilkunastoletnia Marina zamykała się w domowej pracowni i malowała. Tylko że sztalugi i farby w końcu przestały jej wystarczać. „Dlaczego mam się ograniczać do dwóch wymiarów, jeśli mogę tworzyć za pomocą dosłownie wszystkiego: ognia, wody, ludzkiego ciała? Wszystkiego!”, zastanawiała się. Jednak wciąż skupiała się na malowaniu. Chciała dostać się na Akademię Sztuk Pięknych w Belgradzie dzięki swojemu talentowi, a nie, tak jak wszyscy jej zarzucali, dzięki koneksjom matki. Po dostaniu się do szkoły nadal malowała, szczególnie dla rodziny. Dzisiaj wstydzi się tamtych „dzieł”, które później matka od wszystkich odkupiła. Marina żyła pod nieustanną kontrolą matki. Żeby ta przestała ją kontrolować, wyszła za mąż za Nešę Paripovicia, kolegę ze studiów z artystycznej Grupy 70, do której oboje należeli. Niestety, to niczego nie zmieniło. Marina miała 29 lat, męża, który mieszkał u swoich rodziców, i nadal musiała wracać do domu o dziesiątej.
Marina Abramović - drobiazgi
Pierwsza wystawa Grupy 70 w Studenckim Centrum Kultury nazywała się „Drangularium” – drobiazgi. Abramović przyniosła fistaszka i przymocowała go szpilką do ściany. „Odstawał od niej na tyle, że rzucał niewielki cień. Całość nazwałam »Chmura i jej cień«. Gdy tylko dostrzegłam ten cień, uświadomiłam sobie, że dwuwymiarowa sztuka to dla mnie naprawdę przeszłość – ta praca otworzyła przede mną zupełnie nowy wymiar”. Jej prace spodobały się na tyle, że została zaproszona do Edynburga. Pokazała tam performance „Rytm 10” oparty na pijackiej jugosłowiańskiej zabawie, polegającej na wbijaniu noża pomiędzy palce rozłożonej na stole dłoni. W irlandzkiej galerii klęcząca na białym kartonie Marina miała do dyspozycji aż 10 noży. „Wkrótce użyłam wszystkich noży, pozostawiając na białym papierze wyraźne ślady krwi. Widownia wpatrywała się we mnie w przejmującym milczeniu. Doznałam przedziwnego uczucia, o którym nawet nie marzyłam – zdawało mi się, że przez moje ciało biegnie prąd, który łączy mnie z publicznością. Staliśmy się jednym organizmem. Poczucie niebezpieczeństwa zjednoczyło mnie z widzami – byliśmy tu i teraz, nigdzie indziej”.
Od tego momentu całe życie Abramović podporządkowała performance’owi. Potem był „Rytm 5”, w którym leżała w środku płonącej pięcioramiennej gwiazdy, i „Rytm 4”, w którym klęczała nago na podłodze, pochylając się nad włączonym wentylatorem o wielkiej mocy. Zaczęła posługiwać się ciałem, przytomnym lub nie, bo często zdarzało się jej tracić przytomność. Pozwalała widzom robić ze swoim ciałem, co im się podoba („Rytm 0”), i wycięła sobie na ciele gwiazdę („Thomas Lips”). Wiele razy przyznawała, że sztuka jest w jej życiu najważniejsza: „Dla mnie twórczość była świętością, nic nie było ważniejsze od pracy”. Nic oprócz miłości.
CZYTAJ TEŻ: Marina Abramović i Ulay: „Jeśli skaleczyłam się w palec lewej ręki, on kaleczył się w palec prawej”
Marina Abramović - wędrówka do muru
Gdy przyleciała do Amsterdamu, by zaprezentować tam „Thomasa Lipsa”, poznała Ulaya (Franka Uwe Laysiepena), z którym dzieliła kolejnych 12 lat życia. Kupili starą furgonetkę marki Citroën i podróżowali nią po Europie, tworząc wspólne performance’y, takie jak „Relacja w przestrzeni”, gdy nadzy brali rozbieg i zderzali się ze sobą, albo „Imponderabilia”, kiedy nadzy stali w zwężonych drzwiach do galerii i każdy wchodzący musiał się między nimi przecisnąć, czy „Jasno/ciemno”, kiedy siedzieli przed sobą i na zmianę się policzkowali. Ich związek nie był łatwy. Klepali biedę, imali się przeróżnych prac, by nie głodować. Wydawało się, że mimo to byli szczęśliwi. Kilka miesięcy spędzili w Australii z Aborygenami i to tam wpadli na pomysł performance’u, który miał ukoronować ich związek. Mieli iść do siebie z dwóch końców Wielkiego Muru Chińskiego, spotkać się na środku i pobrać. Rzeczywistość pokrzyżowała ich plany. Gdy już w końcu po kilku latach starań udało im się uzyskać potrzebne zgody, ich związek chylił się ku upadkowi. W drodze do Mariny Ulay zrobił dziecko swojej chińskiej tłumaczce. Zresztą nie było to jego pierwsze dziecko i pierwszy romans. Marina cierpiała: „Miałam rozdarte serce. Płakałam nie tylko z powodu rozstania. Stworzyliśmy monumentalne dzieło – ale osobno (…) Spędziliśmy z Ulayem 12 lat – jako autorzy wspólnych projektów i kochankowie. Powiedziałam przyjaciołom, że cierpiałam przez niego przynajmniej przez połowę tego czasu”.
Marina Abramović - bałkański barok
W 1997 roku pojechała do Wenecji, by wziąć udział w biennale. Zaprezentowała tam „Bałkański barok”: „Siedziałam na podłodze w piwnicy włoskiego pawilonu na stercie krowich kości: pięćset czystych na spodzie, dwa tysiące zakrwawionych, z resztkami mięsa i chrząstek na wierzchu. Przez cztery dni po sześć godzin obierałam kości z tych resztek, a w tle na dwóch ekranach wyświetlane były portrety moich rodziców”, opowiadała. Za performance otrzymała Złotego Lwa. Wtedy też poznała swojego drugiego męża Paola Canevariego. Spędziła z nim kolejnych 12 lat, a potem skończyło się jak z Ulayem. Paolo wybrał inną kobietę.
Jest 2010 rok. Nowy Jork. Muzeum Sztuki Nowoczesnej. 750 tysięcy osób stoi w kolejce, by choć przez chwilę usiąść naprzeciwko Mariny. Zasada jest taka, że nie można z nią rozmawiać ani dotykać. Można tylko patrzeć jej w oczy. Wśród nich są Ulay i Paolo. „Pod koniec wyczerpującego dnia, po spotkaniu z ponad 50 osobami, które przyniosły do mnie swój ból, przyszedł jeszcze jeden gość – Ulay. To był wstrząsający moment. W jednej chwili przebiegło mi przez głowę 12 lat życia. Dla mnie Ulay był kimś więcej niż tylko kolejnym gościem. A więc gdy usiadł przede mną, wyjątkowo złamałam zasadę: położyłam dłonie na jego dłoniach. Potem spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i zanim się zorientowałam, co się dzieje, oboje płakaliśmy”. Wśród 750 tysięcy widzów byli Lou Reed, Björk, James Franco, Sharon Stone, Isabella Rossellini. Przyszła też Lady Gaga, ale nie usiadła przed Mariną. Podobnie jak były mąż artystki, Paolo. Mimo to Marina wspominała: „Ogrom miłości, bezwarunkowej miłości, którą otrzymałam od zupełnie obcych ludzi, był najbardziej niewiarygodnym uczuciem, jakiego kiedykolwiek doznałam. Nie wiem, czy to jest sztuka – pomyślałam. Nie wiem, co to jest, nie wiem, czym jest sztuka. Zawsze myślałam, że w sztuce chodzi o ekspresję w ramach pewnych technik: malarstwa, rzeźby, fotografii, pisarstwa, filmu, muzyki czy architektury. No i oczywiście performance’u. Ale ten performance przekraczał granice zwykłego performance’u. To było życie. Zaczęłam coraz intensywniej odczuwać, że sztuka musi być życiem – musi należeć do wszystkich. Czułam – mocniej niż kiedykolwiek – że to, co stworzyłam, ma cel”.
Marina Abramović - moda i sztuka
Był 11 września 2015 roku. W 14. rocznicę ataku na World Trade Centre na pirsie 26 odbył się pokaz mody. Givenchy zaprezentował swoją kolekcję na wiosnę–lato 2016. Czy Riccardo Tisci nie przesadził? Wszak to przecież rocznica najtragiczniejszego dnia w dziejach Ameryki. „To będzie celebracja rodziny i miłości”, zapowiadał dyrektor kreatywny słynnego francuskiego domu mody. Marina Abramović pisała o nim: „Wydarzenie, które odbyło się 11 września, w cichy, ciepły i bezchmurny wieczór, udało się doskonale. Odpowiednio do tej podniosłej okazji udekorowaliśmy pirs 26 w skromny sposób, ustawiając industrialne hangary, drewniane pudła i proste ławki. Przybywali goście, rozbrzmiewały głębokie dźwięki tybetańskich zaśpiewów, a performerzy stali na górze hangarów i poruszali się majestatycznie w zwolnionym tempie: jeden machał gałązkami, jakaś artystka trzymała rękę pod kranem z bieżącą wodą, dwie osoby obejmowały się, a jeszcze ktoś wchodził po drabinie. Po półgodzinie rozległ się gong i zaczęły pojawiać się modelki w przepięknych eleganckich strojach Riccarda, a towarzyszyły im dźwięki muzyki różnych kultur: utwory żydowskie i muzułmańskie, tradycyjne bałkańskie pieśni wykonywane przez Svetlanę Spajić oraz operowa wersja Ave Maria”. Rory Saltran w magazynie „i-D” pisała: „Artyści pod opieką Mariny Abramović występowali w promieniach zachodzącego słońca, obejmując się i stojąc w strumieniu wody. Finał pokazu był momentem afirmacji czystego piękna i sprawił, że wielu fashionistów w rzadkim uniesieniu porzuciło swoje Instagramy czy plotki o Kim i Kanye. Na poziomie manifestu artystycznego pokaz Givenchy przywodził na myśl najlepsze czasy Alexandra McQueena”. Rację ma więc Judith Thurman z „The New Yorker”, która pisze, że Marina uważa, że jej rolą jako artystki jest zabieranie widzów w pełną niepokojów podróż do miejsca, gdzie będą mogli uwolnić się od wszystkiego, co ich ogranicza.