Reklama

Szczęśliwa żona i mama, obrończyni zwierząt, wzięta modelka... Joanna Krupa obchodzi dziś 42. urodziny! Życzymy wszystkiego najlepszego! Z tej okazji przypominamy wyjątkową rozmowę VIVY! z uwielbianą przez widzów jurorką Top Model i jej mamą Jolantą. Jak mama Joanny Krupy ocenia jej partnerów, co ją denerwuje w córce i dlaczego uważa ją za największy prezent? Przeczytajcie wywiad Beaty Nowickiej.

Reklama

ZOBACZ: Córeczka Joanny Krupy podbija Instagram!

Jolanta i Joanna Krupa wywiad VIVA!

Joasia miała pięć lat, a Pani była w zaawansowanej ciąży z Martą, kiedy postanowiła wyjechać do Ameryki. Odważna decyzja.

Jolanta: Podjęłam tę decyzję przede wszystkim dlatego, że moja mama i siostra mieszkały w Chicago i bardzo za nimi tęskniłam, a w Warszawie moje życie prywatne nie układało się najlepiej, nie miałam dobrych relacji z mężem. Stwierdziłam, że pojadę do mamy, przemyślę swoją sytuację i zobaczymy, jak to się dalej potoczy. To nie było żadne dramatyczne poświęcenie, tylko radość, że zobaczę najbliższą rodzinę. Nie chodziło też o wyjazd na zarobek.

Brała Pani pod uwagę scenariusz, że tam zostanie?

Jolanta: Ja wiedziałam, że zostanę. Nie było mi w Polsce źle, choć nie miałam nawet swojego mieszkania, ale czułam się nieszczęśliwa. Pomyślałam, że spróbuję ułożyć sobie życie z dziećmi w Ameryce. Powiedziała pani, że to odważna decyzja, ale ja zawsze byłam odważna. Potrafiłam odnaleźć się w każdych warunkach, bo nie bałam się biedy, ciężkiej pracy. Moją mocną stroną było pozytywne myślenie.

I wiara, że się uda?

Jolanta: Tak. Nie było we mnie strachu przed przyszłością. Pamiętam, jeszcze w Warszawie sama uczyłam się angielskiego i może nie był perfekcyjny, ale nigdy nie pozwoliłabym sobie na to, żeby moje dzieci musiały wstydzić się za mnie, bo mama nie zna języka i nie potrafi dogadać się z nauczycielką. Albo zrobić zakupów. Kiedy zaczęłam pracę w fabryce, zawsze byłam uśmiechnięta, nikt nie przypuszczał, że mogę mieć problemy.

Masz jakieś wspomnienia z tamtego czasu?

Joanna: Oczywiście, byłam malutka, ale pamiętam, że na początku mieszkałyśmy w trzech pokojach z babcią, ciocią, wujkiem, moim kuzynem i ich pieskiem i że bardzo ciepło nas przyjęli. Mama urodziła Martę i szybko poszła do pracy, a nas pilnowała babcia z ciocią. Kiedy Martusia skończyła osiem miesięcy, wyprowadziłyśmy się.
Jolanta: Wynajęłam mieszkanie i córka właścicieli, Polaków zresztą, doskonale sprawdziła się jako niania Marty i Joasi. Poza tym mieszkałam blisko mamy i w wyjątkowych sytuacjach mogłam liczyć na jej pomoc. Nie wyobrażałam sobie, że ją wykorzystuję dzień w dzień. Od lat obserwuję różne babcie, które przyjeżdżają do Ameryki, żeby niańczyć wnuki, a kiedy są już niepotrzebne, szybko się ich pozbywa. Takie zachowanie jest dla mnie nie do przyjęcia. Nienawidzę tego.
Joanna: Mama zawsze powtarzała: „Traktuj innych tak, jak sama chciałabyś być traktowana”.
Jolanta: Mam też znajomych, którzy przyjeżdżają do Ameryki i mówią dzieciom: „Słuchajcie, teraz to jest wasza ojczyzna, więc w domu rozmawiamy wyłącznie po angielsku”. Brzydzę się takimi ludźmi. Nikt nie powinien zapominać o swoich korzeniach. W naszym domu mówiło się po polsku.
Joanna: Pamiętam jeszcze, że na samym początku byłam szczęśliwa, ale bardzo tęskniłam za ojcem. Nie rozumiałam, dlaczego taty z nami nie ma. I męczyłam tym mamę.
Jolanta: Chciałabym jedną rzecz sprostować, ponieważ po raz kolejny przeczytałam w gazetach kłamstwa, które doprowadzają mnie do szału. Ja nie żyłam w Chicago sama z dziewczynkami. Po półtora roku sprowadziłam męża. Marta nie znała ojca, ale Joasia za tatą tęskniła. Miałam do wyboru: albo postawić na swoje szczęście, albo patrzeć na szczęśliwe dzieci, które będą dorastały w rodzinie, gdzie jest ojciec.

Nie wahała się Pani?

Jolanta: Nie. Mąż, inżynier elektryk, w Polsce na poważnych stanowiskach, w Chicago długo nie mógł znaleźć pracy. Żyliśmy pod jednym dachem jako przyjaciele, jako ludzie, którzy wychowują dzieci, bo nas nic oprócz tego nie łączyło. Uczucie między nami wygasło już dawno. Obydwoje poświęciliśmy się dla dobra córek. Pamiętam, jak Marta przychodziła ze szkoły szczęśliwa: „Mama, wszyscy mówią, że jesteśmy wyjątkami, bo żyjemy w pełnej rodzinie”, więc jak ja mogłam im to odebrać?

Bartek Wieczorek/LAF AM

Pewnie Pani mogła, tylko nie chciała.

Jolanta: To prawda. Czasami miałam ogromną ochotę, żeby odejść, ale córki były dla mnie najważniejsze. Trzymałyśmy się razem, mąż żył w swoim świecie. Był mężczyzną, który nie dorósł do roli prawdziwego męża, ale dbał o bezpieczeństwo finansowe rodziny. Starał się, jak mógł. Dopiero w 2007 roku zdecydowaliśmy się rozstać, jak Marta i Joasia były już dorosłe.

Żałowała Pani, że tak późno?

Jolanta: Ja nie żałuję niczego, jeśli chodzi o moje małżeństwo. A wie pani dlaczego? Po to, żeby mieć właśnie takie dzieci.

Co lubiłyście robić razem, jak córki były małe?

Jolanta: Bardzo dużo pracowałam, po 12–16 godzin, na trzy zmiany. Najpierw w drukarni, potem była chłodnia z mrożonkami i fabryka, gdzie robiliśmy kubki dla McDonalda, Burger Kinga. Przez pierwsze trzy lata nie miałam wolnych niedziel, świąt, ani jednego dnia. To była tragedia, dlatego marzyłam o tym, żeby wreszcie uwolnić się od fabryki i sprzątać domy, bo dla mnie i córek było to sto razy lepsze.
Joanna: Od dziecka patrzyłam, jak mama dużo dla nas poświęca. Nie mieliśmy samochodu, mama wszędzie woziła mnie i Martę autobusem. Wracała z nocnej zmiany i zamiast położyć się spać, odwoziła nas do szkoły, żeby choć chwilę z nami pobyć. Jak wreszcie miała wolne weekendy i święta, chciała nam wynagrodzić ten czas, kiedy ciężko pracowała. Ciągle robiłyśmy coś fajnego: chodziłyśmy razem na spacery, do kina, oglądałyśmy telewizję, wpadałyśmy do cioci i babci. Mama często zabierała nas poza miasto, w jakieś fajne miejsce. Wygłupiałyśmy się, śmiałyśmy się, trzy przyjaciółki.
Jolanta: Robiłam wszystko, żeby były radosne. Nam dużo nie trzeba było do szczęścia, mieć siebie, to było najważniejsze.

Jaką Joasia była dziewczynką?

Jolanta: Od najmłodszych lat była moją ostoją, taka stara maleńka. To nie ja jej mówiłam: „Asiu, wszystko będzie dobrze”, to ona mnie pocieszała. Pamiętam, miała pięć lat, widziała, że mam różne problemy z mężem i kiedyś mi powiedziała: „Mamuś, nie smuć się, nie płacz, ja nigdy cię nie opuszczę”. Całe życie taka była: odważna, dojrzała, opiekuńcza. Przez lata zajmowała się Martą, była moją prawą ręką. Do dzisiaj tak jest, bo to ona nad nami rozpościera ochronne skrzydła.
Joanna: Obie się wspierałyśmy, tak naprawdę. Zawsze stałam za mamą murem, chciałam być dla niej silna, żeby mogła się na mnie oprzeć. Bolało mnie serce, kiedy widziałam, jak czymś się martwi. Kiedy zerwałam z chłopakiem, była bardziej moją przyjaciółką niż mamą, bo nie było tematów tabu. Często mówiła o religii, że trzeba wierzyć, bo życie na Ziemi jest krótkie. Ważne, żeby być dobrym człowiekiem, nie robić nikomu krzywdy, nie kłamać i móc spojrzeć sobie w oczy w lustrze. Mama zwracała uwagę na takie rzeczy. Pięknie wszystko tłumaczyła i ja jej wierzyłam.

Ile miałaś lat, kiedy zaczęłaś pracować?

Joanna: Piętnaście. W pierwszej pracy byłam telemarketerką. Pracowałam po szkole i w weekendy. Marzyłam o tym, żeby kupić sobie samochód. Mama wzięła kredyt, a ja co miesiąc spłacałam raty. Czasami zdarzało mi się nie uzbierać całej sumy, ale po miesiącu zawsze oddawałam mamie dług.
Jolanta: Skoro chciała mieć samochód, musiała iść do pracy. U mnie dzieci nie dostawały takich prezentów, nie dlatego, że człowiek był chytry, tylko żeby nauczyć dziecko szacunku do pracy, do pieniędzy. Poza tym w relacjach z dziećmi pojawia się taki moment, kiedy należy dać rodzicom coś od siebie. U nas tak było. Jak przychodziłam z pracy, w domu zawsze było czysto, wymyte gary, mogłam odpocząć.

O czym wtedy Asia marzyła?

Jolanta: Wiedziałam od dzieciństwa, o czym ona marzy. Jak była małym dzieckiem, zatrzymywała się przed każdym lustrem i robiła różne pozy. Zawsze chciała być modelką, nie było innych planów. W wieku trzech lat była tak śliczna, że ludzie oglądali się za nami na ulicy. Miała cudowne włosy koloru popielatozłotego. Rozkwitła jako 14-latka, wtedy już było widać, że będzie naprawdę piękną kobietą.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Matczyna duma przez Panią przemawia.

Jolanta: Byłam w nią zapatrzona jak w obrazek (śmiech). Zresztą nie tylko w nią, w Martę też, bo obie są piękne. Ale tłumaczyłam jej, że lata płyną, uroda zewnętrzna przeminie, dlatego liczy się przede wszystkim to, jakim się jest człowiekiem. Asia nigdy nie była zarozumiała.
Joanna: Jak byłam młodsza, chciałam być baletnicą, chodziłam do szkoły baletowej, ale nic z tego nie wyszło. Już jako 13-latka miałam pewność, że będę modelką. Marzyłam, żeby być częścią show-biznesu. Codziennie wyciągałam z szafy mamy ciuchy, przebierałam się, robiłam makijaż i przed lustrem udawałam, że jestem na wybiegu. Z Martą często nagrywałyśmy nasze występy na wideo.

W końcu, w wieku 20 lat, z paroma dolarami w kieszeni wyruszyłaś w świat. Z Chicago do Los Angeles.

Joanna: W tym czasie miałam chłopaka, byliśmy razem pięć lat i on mi nagle postawił ultimatum: albo jestem jego dziewczyną, albo modelką. Dorywczo pracowałam w Chicago. Pomyślałam, że pokażę, na co mnie stać i jemu, i tym wszystkim, którzy nie wierzą, że uda mi się zaistnieć w tej branży. Wyjechałam do Los Angeles. Nawet nie wiedział, że z nim zrywam (śmiech). Powiedziałam: „Mama, pakujemy moje auto, jedziemy do Los Angeles”. Pojechaliśmy w trójkę: ja, mama i mój wujek. Jechaliśmy chyba 30 godzin do miasta moich marzeń.

Udzieliła jej Pani jakichś rad?

Jolanta: Przede wszystkim bardzo często do niej przyjeżdżałam. A jakich rad jej udzielałam? Żeby nie ufała mężczyznom, którzy obiecują jej złote góry. I żeby wybierała uczciwą drogę, nie chodziła na skróty.

Bałaś się?

Joanna: Pewnie, że się bałam! Dwudziestoletnia dziewczyna w obcym mieście, nie ma kasy, nikogo nie zna… Pierwsze dwa lata w Los Angeles były cholernie trudne. Szłam na castingi, na spotkania z agentami i słyszałam: „Niestety, ale jesteś za niska, żeby być modelką” albo zbyt sexy, albo że muszę schudnąć. Przytyłam, w jedzeniu znalazłam pociechę, pomogło mi zwalczyć depresję. Często płakałam, nawet mamie nic nie mówiłam. Chciałam pokazać, że jestem odważna i twarda. Holly- wood life w ogóle nie wyglądało tak, jak sobie wymarzyłam.

Myślałaś o tym, żeby wrócić do domu?

Joanna: Nie chciałam wrócić do Chicago jako przegrana. „Wyjechała robić wielką karierę i wróciła pokonana?”. Wiedziałam, że ludzie będą się ze mnie śmiali, nie zniosłabym tego. Dlatego się nie poddałam.

Bartek Wieczorek/LAF AM

Kiedy Pani poczuła, że córka wreszcie spełniła swoje marzenia?

Jolanta: Myślę, że modeling był dużym sukcesem, później „Taniec z Gwiazdami”, ale największą satysfakcję i radość poczułam, kiedy stacja CNN umieściła moją córkę na liście najbardziej wpływowych Polaków na świecie, obok Jana Pawła II, Chopina, Wałęsy. Stwierdziłam, że jednak ta polskość w niej jest.
Joanna: Jestem na jakiejś sesji, dzwoni mama: „Córko, jestem z ciebie naprawdę dumna”, mówi, a ja słyszę, że płacze. „Mamo, co się dzieje?!”. Powiedziała, że jestem na liście CNN obok papieża! Dla mnie to było niewiarygodne osiągnięcie, symboliczne. Mama mi powtarzała: „Obojętnie, jaki odniesiesz sukces, nie możesz zapomnieć, skąd pochodzisz, kim jesteś”. Zapamiętałam to. Pomyślałam: OK, to chyba najwyższy czas, żeby pojechać do Polski. Ostatni raz kraj, w którym się urodziłam, odwiedziłam, jak miałam 13 lat. W ogóle nie myślałam o tym, żeby robić w Polsce karierę.

W pakiecie z sukcesem Joanny w Waszym życiu pojawił się luksus.

Joanna: Zawsze wiedziałam, że jeśli będę miała pieniądze, odwdzięczę się za to, co mama i tato dla nas poświęcili. Kiedy osiągnęłam sukces, cieszyłam się, że mogę mamie zapewnić lepsze życie. Mieszkałyśmy razem w cudownych miejscach, mogłam spełniać jej życzenia, kupować piękne ubrania, kosmetyki, ale mama zawsze uważała, że w życiu są ważniejsze rzeczy niż torebka Louis Vuitton za 10 tysięcy czy buty od Louboutin za 15 tysięcy.

Do którego prezentu jest Pani szczególnie przywiązana?

Jolanta: Ona jest moim prezentem. Bardzo dużo od niej dostaję i dostawałam, ale najważniejsze jest to, że mam taką córkę. Zawsze jest dla mnie, zadzwoni, zapyta, czego potrzebuję, jak się czuję. Jedyny prezent, który wręcz uwielbiam, to wyjazdy na Boże Narodzenie w góry. Jeździliśmy tam z Romkiem, a ostatnie dwa lata spędziliśmy u Marty. Kocham góry, śnieg, uwielbiam śnieżyce, jestem szurnięta na tym punkcie (śmiech). Córki o tym wiedzą i robią to głównie dla mnie, bo same nie przepadają za zimnem. Dla nich ja jestem najważniejsza i to jest niesamowity prezent.

Kiedy Joasia wychodziła za mąż, czego jej Pani życzyła?

Jolanta: Jak pani wie, jeśli chodzi o życie małżeńskie, nie miałam dobrych doświadczeń, więc nie mogłam jej poradzić nic pożytecznego. Chciałam, żeby się kochali i szanowali. Asia z Romkiem, zanim się pobrali, byli razem bardzo długo, dlatego dla mnie ich ślub był dopełnieniem. Uważam, że Roman był i jest wartościowym, fantastycznym człowiekiem, dla którego stałam się – drugą po Aśce – najważniejszą osobą w życiu. Zostałam jego „mamą Jolą” na zawsze. Nigdy nie powiem złego słowa o Romku. Rozwód był błędem i on za ten błąd zapłacił.

Uważała Pani, że powinni ratować małżeństwo?

Jolanta: Aśka próbowała ratować co najmniej przez sześć miesięcy. To, co ona wtedy przeżywała, jeden Pan Bóg wie, bałam się, że znajdzie się w wariatkowie. Wtedy byłam zła i mówiłam do Romka: „Co ty wyprawiasz, człowieku?! Weź się w garść!”. Miał szansę spróbować, nie spróbował, a jak poszedł po rozum do głowy, było już za późno. Aśka w końcu przegryzła w sobie rozpacz i stanęła na nogi, a wtedy Romek zapragnął powrotu. Nawet mówiłam: „Może, córka, spróbujesz?”. Ale powiedziała: „Mama, teraz już nie dam rady”. Cieszę się, że żyją w przyjaźni.

A na ślubie z Douglasem co jej Pani powiedziała?

Jolanta: Wierzę, że im się uda, ale życie samo układa scenariusz. Nie ma ideałów, to po pierwsze, a po drugie myślę, że mąż, którego ma obecnie, jest bardzo ciepłym człowiekiem, odpowiedzialnym, który tworzy z nią fajną rodzinę. Kocha ją i szanuje, czegóż chcieć więcej?
Joanna: Dla mamy najważniejsze jest, żebym była szczęśliwa, obojętnie, z kim bym się związała. No i żeby wreszcie miała wnuki (śmiech). Kiedy tak z tobą rozmawiamy o nas, uświadomiłam sobie, że nasze relacje w ogóle się nie zmieniły. Mama wyprowadziła się ode mnie dopiero w listopadzie, z Los Angeles z powrotem wróciła do Chicago, ale tak naprawdę przez te 39 lat, z krótkimi przerwami, cały czas byłyśmy razem. Jesteśmy przyjaciółkami, to się nigdy nie zmieni.

Czego mama w Tobie nie lubi?

Joanna: Chyba przeklinania (śmiech). Ja lubię sobie poprzeklinać, a mamie strasznie się to nie podoba. Setki razy mi powtarzała: „Dziewczyno, masz wygląd pięknej kobiety z klasą, a takie brzydkie słowa wychodzą z twoich ust. To nie wypada!”.

W czym jesteście do siebie podobne?

Joanna: Mama jest uparta tak jak ja i nie znosi, kiedy ktoś jej coś narzuca. Obie mówimy, co myślimy, nie chowamy swoich emocji, nie boimy się konsekwencji.
Jolanta: Chyba najbardziej jesteśmy podobne w odwzajemnianiu uczuć, pomaganiu innym i ogromnej miłości do zwierząt. Ja nigdy w życiu nikomu niczego nie zazdrościłam. Tak jak Aśka. Nie jesteśmy materialistkami, ja potrafię cieszyć się byle czym: że deszcz pada, trawa rośnie. Uważam, że z każdej sytuacji jest wyjście. No, twardzielka jestem (śmiech).

Reklama

Joasia też jest twardzielką?

Jolanta: O tak! Jesteśmy twardzielkami. Ale w środku jesteśmy bardzo miękkie i czułe.
Joanna: Próbuję być twarda i ciężko pracuję, jak mama. Myślę, że mój sukces zawdzięczam w jakimś sensie mamie, bo gdyby nie miała odwagi, żeby wyjechać i zbudować od początku swoje życie w Ameryce, nie wiadomo, gdzie bym teraz była. Wzięła swój los w swoje ręce i ja to obserwowałam z bliska. To mama wychowała mnie na mocną kobietę.

Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama