Reklama

Mama uczyła ją, że kobieta musi być niezależna finansowo i emocjonalnie. Jako dokumentalistka życie spędziła na walizkach, a decyzję o tym, by z dnia na dzień spakować się i zamieszkać w innym miejscu, podejmowała błyskawicznie. Kiedy realizowała film na terenach objętych wojną, potrafiła przez 10 dni chodzić w jednym ubraniu. Po powrocie wskakiwała w najbardziej eleganckie sukienki. O sobie mówi: „Już dzisiaj nic nie muszę, a mogę”. Ewa Ewart w kobiecej rozmowie z Katarzyną Przybyszewską-Ortonowską. A na zdjęciach w niezwykle kobiecych kreacjach Izabeli Łapińskiej.

Reklama

Fragmenty wywiadu z Ewą Ewart. Dokumentalistka o kobiecości w pracy

Wszyscy pytają Cię o szczegóły reporterskich wypraw, to ja, znów przekornie, zapytam, jak, jako kobieta, sobie tam radziłaś?

To zacznę, też przekornie, od tych kobiecych spraw. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja chodziłam ubrana na takich planach… Ostatnia rzecz, o której się myśli w ekstremalnych sytuacjach, to ta, jak się wygląda. Aczkolwiek, miałam swój zwyczaj… Zawsze, bez względu na to, gdzie byłam, musiałam mieć klipsy na uszach. To był taki mój talizman, coś, w co wierzyłam, że przyniesie mi szczęście. Kiedy realizowałam dokument w Czeczenii, przez sześć tygodni razem z ekipą mieszkaliśmy w rozwalonym na pół domu, gdzie o czymś takim jak łazienka można było tylko pomarzyć. Toaletę odbywało się w misce, ewentualnie kuble z zimną wodą. Przez cały czas nosiłam włosy związane w węzełek, żadnego makijażu. Potrafiłam tydzień, a nawet 10 dni przechodzić w jednym ubraniu. Ale byłam tak pochłonięta pracą, że nie miałam czasu, żeby się tym przejąć. Zdarzało się, że w trakcie wyjazdu w ekstremalne warunki, jak na przykład do dżungli, mógł przydarzyć się oficjalny wywiad. Musiałam więc być na to przygotowana i zapakować do walizki coś bardziej przyzwoitego. I przynajmniej się ogarnąć, gdy miałam stanąć twarzą w twarz z rozmówcą. Nie mogłam do gabinetu ministra wejść w kaloszach czy podkoszulku, który tydzień miałam na sobie.

Czyli są dwie Ewy. Ewa pierwsza jedzie na wojnę albo do dżungli, albo do Korei Północnej, albo w inny kawałek świata, który znamy tylko z relacji… I co pakuje do plecaka?

Robię porządek w szafie i widzę, że są oto dżinsy, zmęczone, podniszczone. Mówię: „Nie, nie będę ich wyrzucać. Przydadzą mi się, jak będę jechała gdzieś tam”. Potem sterta podkoszulków. Przydadzą się, myślę i odkładam. W miejscach, w które zwykle jeździłam, jedyne, o czym myślałam w kategoriach odzieży, to to, czy jest mi zimno, czy ciepło, czy jest mi mokro, czy sucho. Wygodnie czy nie. W tamtym świecie nie istniała moda. Świat komercji był daleko.

Marek Straszewski

W książce „Widziałam” piszesz: „Droga do Londynu ponownie wiodła przez Moskwę. (…) Tradycyjnie zatrzymałam się w czterogwiazdkowym Radissonie, gdzie przez parę lat BBC miało na piętrze swoje biuro. Radisson był wówczas najbardziej modnym i luksusowym hotelem rosyjskiej stolicy, w którym przebywali najbogatsi. Z jednej strony obcokrajowcy, z drugiej rosyjskie elity biznesowe, a przy tym luksusowe panienki i ogólny klimat przepychu na najwyższym poziomie. Pamiętam te dziwne spojrzenia. Weszłam w brudnych łachach, ubłoconych butach, bez makijażu, pewnie rozczochrana. Wchodzę i biorę klucz z recepcji. Odprowadzają mnie, jeżeli nie zgorszonym, to na pewno zaskoczonym spojrzeniem do windy…”.

I jak się już ogarnęłam na górze w pokoju, zeszłam na dół, gdzie była sieć ekskluzywnych butików, w których mieli kreacje od najdroższych projektantów, biżuterię, zegarki, kosmetyki. Wracałam wtedy po sześciu tygodniach pobytu w Groznym, gdzie przebywałam w ekstremalnych warunkach. W pamięci miałam biedę, destrukcję, jedyny zapach, jaki tam czułam, to smród niepochowanych trupów, których odór wydobywał się z ruin każdego domu w Groznym. A tu wszechobecny zapach Chanel No 5. Wydawało mi się, że dla mnie ten przepych to owoc zakazany. Po powrocie do domu, do normalnego świata, zajmowało mi trochę czasu uświadomienie sobie, że ja do tego świata też należę. Że wymiksowałam się z niego tylko na chwilę. W tym hotelu w Moskwie stał manekin, na nim piękna biała garsonka. A ja w wytartych dżinsach, rozciągniętym swetrze. I myślę sobie: Tak, muszę zrobić wszystko, by jak najszybciej wyglądać jak ten manekin. I pierwsza rzecz, kiedy już wracałam do domu z każdego reportażu, z ogromną satysfakcją pozbywałam się tych zniszczonych, brudnych ubrań. Musiałam je wyrzucić, by znów poczuć się kobietą. A kiedy już na miejscu, na etapie montażu czy produkcji filmu, wchodziłam do pracy, paradowałam jak na wybiegu. Musiałam wyglądać perfekcyjnie. Perfekcyjne oko, manikiur, perfekcyjny strój i szpilki na najwyższych obcasach. I żeby zapomnieć tamten zapach, który towarzyszył mi tygodniami, wylewałam na siebie pół butelki perfum, moich ulubionych Chanel No 19. I to była ta druga Ewa.

Sprawdź też: Lenka Klimentowa ujawniła prawdę o swoim dzieciństwie

Nie jest łatwo żyć w dwóch światach…

A tak żyłam przez większość życia. Teraz trochę mniej, jakkolwiek po raz ostatni miałam zbicie tych dwóch światów, kiedy realizowałam film o Ekwadorze. Sporo czasu spędziłam w amazońskiej dżungli i znowu było mi obojętne, co mam na sobie. Powiem coś, co może zabrzmi kontrowersyjnie, ale to, że żyłam w tych dwóch rzeczywistościach, dało mi klucz do zrozumienia świata. Na co dzień nie zastanawiamy się, jak żyją ludzie w odległych krajach. I nie wiem, czy dowiedzielibyśmy się, gdyby nie przekazy medialne, filmy dokumentalne świetnych dokumentalistów, którzy mają ambicję, żeby tę podszewkę świata odsłonić przed opinią publiczną. Zawsze myślę o moich filmach jako o swego rodzaju niewygodnych zwierciadłach, które ustawiam widzowi, i mówię: „Zobacz, tu masz swój wygodny świat, poukładany, w miarę dostatni, ale większość ludzi żyje w zupełnie innej rzeczywistości”. I tę rzeczywistość pokazywałam.

– Trudno było balansować między tymi dwiema rzeczywistościami?

Często słyszę to pytanie. I jeszcze drugie: Jak sobie radziłam z tymi doświadczeniami? Za każdym razem się nad tym zastanawiam, bo trudno mi odpowiedzieć. W pierwszym odruchu głęboko chowałam je w sobie. Nie będę oszukiwać, że spływało to po mnie, jak woda po kaczce. Każde traumatyczne doświadczenie odkładało się we mnie, z tą różnicą, że odreagowywałam po czasie. Chłonęłam potworności świata, zamykałam je w sobie, one we mnie buzowały jak w gotującym garnku, a nie pozwalałam ciśnieniu wybić pokrywki. Nie prowadziłam pamiętnika, a jak coś zapisałam, niszczyłam, bo nie chciałam, żeby to po mnie pozostało. Po raz pierwszy otwarcie o tym, co przeżyłam, napisałam w książce „Widziałam”. Może to wynika z tego, że jestem osobą bardzo prywatną. Nie ma we mnie potrzeby wywnętrzania się. Jestem na tyle silna, że moje traumy nie pozostawiły we mnie trwałego śladu. Miałam lepsze i gorsze okresy w życiu, każdy z nas ma, na szczęście nigdy to nie przełożyło się na stany depresyjne, załamania, po których trudno było mi się podnieść. Jest taka piosenka Franka Sinatry „That’s Life”, ta piosenka jest moim mottem. […] Kończąc temat wojen i ekstremalnych planów, mogę powiedzieć, że dziś by mnie nikt już na żadną wojnę nie wysłał. Uważam, że w tym wcieleniu wyrobiłam już swoją wojenną karmę i wyczerpałam możliwość konfrontacji z takimi tematami.

Marek Straszewski

W nowym numerze VIVY! przeczytać całą rozmowę z Ewą Ewart. W tym samym numerze znajdziesz też wywiady z Lenką i Janem Klimentami oraz braćmi Sekielskimi. Obok ciekawych spotkań międzyludzkich odkrywamy też Islandię i pochylamy się nad trudną historią choroby Shannen Doherty.

Zapraszamy do kiosków.

Reklama

SPRAWDŹ TEŻ: Projektantka Izabela Łapińska uruchomiła butik online!

Krzysztof Opaliński
Reklama
Reklama
Reklama