Reklama

Ma za sobą trudne doświadczenia. Życie jej nie oszczędzało, ale Irena Santor nigdy nie traci pogody ducha. Mimo piekła wojny, przez które przeszła, a potem śmiertelnej choroby, wciąż kocha życie. Jako mała dziewczynka straciła ojca, mama zmarła, gdy Irena Santor miała zaledwie 16 lat. W rozmowie z Elżbietą Pawełek, dama polskiej piosenki, opowiedziała o dzieciństwie, relacji z mamą. Jak wspomina tamten okres?

Reklama

Mówi Pani tak, jakby sama nie poniosła wielkich strat. Pani ojciec został zamordowany już na początku wojny, potem umarła mama i w wieku 16 lat została Pani sierotą.

Irena Santor: Tak, ale mam naturę optymistki. Nie mówię, że huraoptymistki, ale mam szczęście kochać życie i kocham być. To jest cecha mało popularna. Uświadomiłam sobie, co by było, gdybym przestała być, gdybym któregoś dnia się nie obudziła i nie mogła narzekać na świat i pół Ameryki. Może to się wzięło jeszcze z traumatycznego dzieciństwa, bo przecież żyłam na Pomorzu pod ostrą niemiecką okupacją. O tym, czym była straszna okupacja na Pomorzu, jeszcze nikt książki nie napisał. Wciąż ten strach noszę w sobie, przeszłam przez piekło, ale żyję, jestem i to doceniam.

Czy mama, na którą spadł cały ciężar utrzymania domu, była dla Pani surowa i wymagająca?

Gdzie tam mama była surowa! (śmiech). Pracowała ponad siły, bo była krawcową i musiała nas jakoś wyżywić w czasie okupacji. A potem, w pierwszych latach po wojnie, też nie było lekko, ciągle szyła tą igiełką, żeby jakoś związać koniec z końcem. Było jej ciężko, ale bardzo mnie kochała.

Przeczytaj też: Byli razem przez ponad 40 lat. Irena Santor poruszająco o życiu po śmierci ukochanego, Zbigniewa Korpolewskiego

Mateusz Stankiewicz/SameSame

Chociaż nie miała z Panią łatwo?

Byłam urwisem i wiele razy dostałam od mamy ścierką po głowie. Ale nie mam jej tego za złe. Słyszę, że dzieci obrażają się na rodziców, jak tata lub mama spuszczą im lanie. Często obrywałam od mamy, jak coś przeskrobałam, ale nie czułam się skrzywdzona, bo wiedziałam, że źle postąpiłam. Dostarczałam jej dużo zmartwień, bo właziłam na drzewa, potem wracałam do domu podrapana. Byłam bardzo żywym dzieckiem, zawsze gdzieś pędziłam, grałam po podwórkach w dwa ognie. Mama nie była tym zachwycona, ale czułam przed nią respekt.

I taka żywa dziewczynka postanowiła zostać zakonnicą?

Miałam takie marzenia w dzieciństwie, w przeciwieństwie do tego, jaka byłam w życiu. W naszym domu wisiał obrazek świętej Tereski. Boże, taki landszaft okropny, jak sobie go przypominam. Ale jak patrzyłam na świętą Tereskę w habicie, z różami, to koniecznie chciałam pójść do zakonu i zostać świętą jak ona. Na szczęście nikt mnie nie chciał przyjąć.

A potem przylgnęła do Pani opinia grzecznej gwiazdy?

Proszę pani, w tamtych czasach wychodziliśmy na scenę i śpiewaliśmy, stojąc nieruchomo przy mikrofonie. Może stąd to wrażenie. Ręka ewentualnie się trochę poruszyła, to wszystko. Jestem dość dynamiczną osobą i zawsze mówiłam, że od śpiewania bolą mnie nogi, bo stałam taka spięta na scenie, że dosłownie wrastałam w ziemię. Ale to był kanon, dopiero potem przyszła moda na poruszanie się na scenie. To było coś zupełnie nieoczekiwanego. Jak to, to oni tak mogą? Dlaczego tak biegają? To z początku wydawało się okropne. Chyba dzieci kwiaty przyniosły ten luz blues.

Sprawdź też: Irena Santor: „Cóż jest piękniejszego, niż żyć, istnieć? Interesuje mnie jutro, odkąd zachorowałam na raka…”

Reklama

Cały wywiad z Ireną Santor w nowym wydaniu magazynu VIVA! Numer dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce od 13 stycznia.

Mateusz Stankiewicz/SameSame
Mateusz Stankiewicz/SameSame
Reklama
Reklama
Reklama