Wojna to emocje, których nie da się porównać z żadnymi innymi, mówią korespondenci wojenni
O swojej pracy opowiedzieli w poruszającym reportażu w VIVA! Man
- Magdalena Felis
Korespondenci wojenni mówią, że wojna to emocje, których nie da się porównać z żadnymi innymi. I trzeba się nauczyć z nimi radzić, bo inaczej cię wchłoną i nie będziesz umiał już wrócić do codzienności, do normalnego życia. A to nie jest jedyna cena.
Z Mateuszem Lachowskim jesteśmy umówieni na 21.00 polskiego czasu, ale nie odbiera telefonu. Za chwilę pisze: „Sorry, zapatrzyłem się” i wysyła mi nagranie nieba nad Strefą Gazy, które niemal bez przerwy rozbłyskuje kolejnymi eksplozjami. Wygląda to jak upiorny pokaz fajerwerków. Mateusz, niezależny korespondent wojenny, dotąd relacjonujący wojnę w Ukrainie, jest teraz 3,5 kilometra od muru oddzielającego Strefę Gazy od Izraela – bliżej nie można podjechać, wojsko izraelskie zawraca z drogi. Z tej odległości obserwuje, jak Izrael miażdży Strefę Gazy ostrzałem artyleryjskim, co jest odpowiedzią na atak bojówek Hamasu, które 7 października zabiły około 1400 izraelskich cywilów i wzięły do niewoli kolejnych kilkuset.
Wybuchy w tle
„Przyjechałem tu, żeby nabrać dystansu do Ukrainy, bo odszedł mój bardzo bliski przyjaciel, żołnierz”, mówi Mateusz, a w tle cały czas słychać wybuchy, czasem zagłuszają go przejeżdżające wojskowe hummery. „I jest jeszcze coś: żydowskie i arabskie dzieci, które tu giną, są tak samo ważne jak europejskie. Choć mam wrażenie, że dużo mniej nas to interesuje, bo nie rozumiemy tego konfliktu ani tej kultury. Dlatego tu jestem na miejscu – bo korespondent wojenny musi być na miejscu”. Mateusz, student reżyserii w Szkole Filmowej w Łodzi, pierwszy raz na Ukrainę pojechał trzy lata temu, żeby zrobić dokument. „Mój kumpel, Ukrainiec, kiedy wybuchła wojna rosyjsko-ukraińska w 2014 roku, rzucił studia w Polsce i pojechał walczyć”, opowiada. „I kilka miesięcy później dostaliśmy informację, że nie żyje. To dało mi do myślenia: co to takiego jest ta idea Ukrainy, że rzuca się wszystko i jedzie oddać za nią życie?”.
Kolejny filmowy wyjazd zaplanował na 28 lutego 2022. Kiedy 24 lutego Rosja najechała terytorium Ukrainy, operator Mateusza się wycofał, a on i tak pojechał, i dzięki znajomościom w ciągu dwóch dni dotarł do bazy wojskowej. „Po drodze zacząłem nagrywać relacje dla Radia ZET, a chwilę potem dla TVN. I tak zostałem w Ukrainie. Kiedy zaczęli ginąć pierwsi znajomi, wiedziałem już, że chcę tam z nimi zostać do końca”.
Zawód wysokiego ryzyka
Kiedy rozgorzała wojna rosyjsko-ukraińska, relacje z frontu zdominowały wszystkie serwisy informacyjne. Wojna tuż za naszą granicą, tak bardzo nas dotycząca, sprawiła, że nagle korespondenci wojenni stali się na wagę złota. W Polsce legendy tego zawodu: Wojciech Jagielski, Konstanty Gebert, Wiktor Bater czy Krzysztof Miller związani byli z konfliktami albo odległymi już w czasie, albo dodatkowo odległymi od nas geograficznie i kulturowo: Sarajewo, Irak, Syria, Liban. Teraz wielka historia działa się tuż obok, a ci, którzy pojechali ją relacjonować, znów stali się znani, pożądani, sławni. Ten szczególny zawód otacza aura czegoś „larger then life”, większego niż życie, co działa na masową wyobraźnię, bo łączy się z niewyobrażalnym zagrożeniem. I to ryzyko nie jest fikcją. W zeszłym roku na wojnach zginęło 67 dziennikarzy, w tym 12 tylko na wojnie w Ukrainie. „Moja żona, Małgosia, wiedziała, czym się zajmuję, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Ale nie doświadczyła jeszcze wtedy moich wyjazdów”, mówi Marcin Wyrwał, dziennikarz śledczy i korespondent wojenny Onetu. „I czasem w towarzystwie chwaliła się: »Mój narzeczony, korespondent wojenny«. Bo to dobrze brzmi”, śmieje się. „Ale to jej natychmiast przeszło, jak zaczęła się inwazja Rosji na Ukrainę. Wyjechałem wtedy na tydzień, a zostałem ponad dwa miesiące. Kiedy pierwszy raz wróciłem do Polski i Małgosia już wiedziała, że jestem w samochodzie i faktycznie jadę, to w ciągu dwóch godzin zachorowała tak mocno na gardło, że straciła głos. To jest tego rodzaju stres.
Często słyszę od moich rozmówców, że na miejscu wojna wygląda mniej przerażająco niż w relacjach, które pokazują samo jej sedno. „Kiedy pierwszy raz wjechałem do Syrii, zaskoczyły mnie salwy śmiechu”, mówi Maciej Moskwa, fotograf pracujący między innymi na wojnie w Syrii, Iraku czy w Gazie w 2014 roku. „Nie wiem, czy to Syryjczycy szczególnie mieli taki sposób radzenia sobie ze stresem, czy wszyscy tak mają. Dowcipy, żarty sytuacyjne, irracjonalne, czasem głupkowate, to spuszcza emocje i łatwo się w to wchodzi”.
„Zaskoczyło mnie, jak rzadko się bałam, nawet w sytuacji ostrzału. To chyba świadczy o moim braku wyobraźni”, śmieje się Miłada Jędrysik, jedna z nielicznych kobiet w tym zawodzie, reporterka z byłej Jugosławii czy Iraku. Dla własnego bezpieczeństwa Miłada starała się zawsze podróżować w towarzystwie albo innych doświadczonych reporterów, albo wynajętego na miejscu przewodnika opiekuna, który umie pomóc w krytycznej sytuacji. Jak w 1999 roku, kiedy dotarli do odciętego od świata miasteczka Bajram Curri na północy Albanii. „Miasteczkiem rządził gangster, były policjant, i tylko on niczego się tam nie bał. Nasz przewodnik zabrał nas na spacer po mieście i przedstawiał każdemu, kogo spotkaliśmy po drodze, zaznaczając, że jesteśmy pod jego opieką. Nie spodobaliśmy się jednak jednemu z braci gangstera. Chodziło o konflikt interesów, bo on też miał pod opieką inną grupę dziennikarzy.
Zapamiętałam dramatyczną sytuację w knajpie, kiedy ów brat gangstera i nasz przewodnik stoją naprzeciwko siebie i mierzą się spojrzeniami. Obaj mieli wielkie brzuchy, więc tymi brzuchami dodatkowo nacierali na siebie. Miałam ochotę schować się pod stolikiem”.
Strach i gniew
„Strach, ten zwierzęcy, przeżyłem w Hebronie podczas poprzedniej wojny w Gazie”, mówi Maciek Moskwa. „Pojechałem nocą z aktywistami na terytorium żydowskich osadników, gdzie dotkliwie pobito palestyńską rodzinę, ale przemoc osadników mogła być skierowana również przeciwko nam. Aktywiście, z którym byłem, tamtejsza młodzież poprzednim razem złamała nos prętem. Czułem, że jeśli zostaniemy tam złapani w ciemnym gaju oliwnym, będzie bardzo źle. Zresztą jeden z żołnierzy izraelskich powiedział nam wprost, że jeśli nie cofniemy się sprzed domu tej rodziny, otworzą ogień”.
„Na wojnie jest jeszcze inne niebezpieczeństwo”, dodaje Marcin Wyrwał. „Patrzę na młodych dziennikarzy, dla których wojna w Ukrainie jest pierwsza, i widzę często, jak oni wchodzą bez reszty w tę sytuację, tracą dziennikarski dystans, angażują się po ludzku, bez hamulców. I stają się aktywistami, a to jest koniec dziennikarstwa. Czasem nie są w stanie wrócić i zostają na wojnie”.
Mateusz Lachowski przyznaje, że kryzys przeżył w Buczy. Wcześniej widział już wiele: zniszczone domy, czołgi, ciała żołnierzy, ale dopiero Bucza przesunęła granice jego wyobraźni.
„Pamiętam ten moment: wiosenny poranek, chłodny wiatr, z daleka widzę, że coś leży przykryte płachtą, obok rower. Nie wierzyłem, że to może być człowiek, ale jak podjechaliśmy bliżej, zobaczyłem wystające spod płachty stopy, buty. Przeżyłem szok – to był cywil! Potem widziałem podziurawione kulami samochody z napisem »Dzieci«, wózki po niemowlętach, straumatyzowanych ludzi, którzy na nasz widok błagali, żeby ich nie zabijać. Tylko tego dnia zobaczyłem 78 ciał cywilów. Na wojnie trafia się na rzeczy, które trudno sobie wyobrazić. Spędziłem w Ukrainie 20 miesięcy, bo chciałem, żeby świat dowiedział się o zbrodniach wojennych, które wyrządzają Rosjanie. I z tego powodu będę dalej tam jeździł”.
Wyrwał uważa, że nie ma czegoś takiego, jak granice bezpieczeństwa reportera. Ostatecznie korespondent wojenny kieruje się intuicją, nie zasadami. „Kiedy rosyjskie czołgi jechały na Kijów, nie miałem zamiaru się wycofywać. Nawet gdyby miasto zostało zdobyte. Choć gdybym już wtedy wiedział o ludobójstwie, którego Rosjanie dopuścili się w Buczy czy Irpiniu, może zdecydowałbym inaczej. Zadzwoniłem do moich dzieci, bo czułem obowiązek, żeby ich uspokoić. Tłumaczyłem im, że miasto może tej nocy zmienić właściciela, ale to nie znaczy, że tu wszyscy spłoniemy, że nie ma się czym martwić. Nie wiem, czy mi uwierzyły”. W Kijowie Marcin mieszkał w hotelu Ukraina, gdzie zdążył jeszcze oddać rzeczy do prania. „Nie dość, że byłem spakowany tylko na tydzień, to jeszcze akurat wtedy hotel został ewakuowany”, opowiada. „Poszedłem po pranie, a tam już żołnierze. »Skąd mamy wiedzieć, gdzie twoje ciuchy?!«. Ale na wojnie nie trzeba dużo ubrań”.
Cały tekst dostępny w nowym numerze VIVY! Man. Magazyn z trzema okładkami do wyboru dostępny w punktach sprzedaży od czwartku, 23 listopada.