Z dziennikarza w „księcia komedii kryminalnej”. Alek Rogoziński odsłania przed nami swoje tajemnice
Joanna Chmielewska byłaby dumna. On dziś rozdaje karty w gatunku polskiej komedii kryminalnej

Wychowany na powieściach Joanny Chmielewskiej, dziś sam nosi tytuł „księcia polskiej komedii kryminalnej”. Z dziennikarstwem pożegnał się bez żalu i dobrze na tym wyszedł. Alek Rogoziński obecnie jest niekwestionowanym mistrzem fabuły z pazurem. Udowadnia, że lekkie pióro i cięty humor to przepis na sukces. Rozkochał w sobie czytelników, sprzedał już ponad milion książek, które bawią do łez i przyprawiają o dreszcz. Nie zamierza zwalniać tempa – choć sam przyznaje, że po tym roku czeka go urlop od szaleństwa.
W szczerej rozmowie Alek Rogoziński opowiada o swoim jubileuszu, zdradza, jak zemścił się na show-biznesie i wyznał, co go napędza do twórczej pracy.
Alek Rogoziński w rozmowie dla Viva.pl
- Na początku musimy coś uporządkować. Jak właściwie wygląda hierarchia wśród twórców komedii kryminalnych w Polsce? Ty jesteś często nazywany „księciem polskiej komedii kryminalnej” – a kto w takim razie jest cesarzową albo królową? I… no właśnie – kogo jeszcze brakuje do uzupełnienia tej królewskiej układanki?
Ha! Jeśli miałbym wskazać matkę chrzestną całego gatunku, bez wątpienia byłaby nią Joanna Chmielewska. To ona przecierała szlaki i zbudowała fundamenty pod całą komedię kryminalną w Polsce. Po jej odejściu ten tytuł bezdyskusyjnie należy się Oldze Rudnickiej – pisze od nastu lat i nigdy nie schodzi poniżej znakomitego poziomu. A król? Cóż, mówią, że to ja nim jestem. Ale… król to jednak brzmi poważnie, dostojnie, może nawet trochę staro. Książę brzmi znacznie lepiej – młodziej, lżej, z przymrużeniem oka. Więc zostanę przy księciu! (śmiech). Kogo jeszcze mamy w tej naszej kryminalnej monarchii? Przydałaby się jakaś księżniczka! Myślę o Marcie Matyszczak i Gosi Staroście, ale która z nich otrzyma ten tytuł – to już panie muszą rozstrzygnąć w pojedynku! (śmiech).
- Chcesz mi powiedzieć, że nie rywalizujecie ze sobą?
Nas – twórców komedii kryminalnych – jest naprawdę niewielu. I często słyszymy pytania, czy ze sobą konkurujemy. Zawsze wtedy odpowiadam: nie mamy jak ze sobą konkurować. Wręcz przeciwnie – wspieramy się, polecamy swoje książki, dzielimy się z czytelnikami tym, co nas samych śmieszy. Chcemy pokazać, że humor w narodzie jeszcze nie zginął i ma się naprawdę dobrze. Niestety, często jesteśmy traktowani przez poważniejsze gremia jako literatura drugiego sortu. Bardzo mnie to boli. Bo przecież piszemy z takim samym zaangażowaniem i z równie solidnym researchem, jak autorzy literatury „poważnej”. A mimo to, przez lata komedia kryminalna była spychana na margines. Przestałem z tym walczyć. Dziś jestem dumny z tego, co osiągnąłem – przekroczyłem milion sprzedanych egzemplarzy i to jest dla mnie ogromna nagroda. Ale najważniejsze są spotkania z czytelnikami. Jeżdżę po całej Polsce, a ludzie przychodzą tłumnie – z sympatią, z emocją, z miłością do tych książek. Dostaję mnóstwo wiadomości. Jedna z nich zapadła mi szczególnie w pamięć: „Wróciłam do domu wściekła. Chciałam się rozwieść z mężem, dzieciom powiedzieć, że są adoptowane, a kota wyrzucić za drzwi. Ale wtedy zamknęłam się z pana książką na pół godziny w wannie. Gdy wyszłam, znów kochałam męża, dzieci były najlepsze na świecie, a kotek dostał nowe papu”.
- No i powiedz sam – czy można dostać piękniejszą recenzję? Jako genialny obserwator nie narzekasz na brak inspiracji. Na swoim koncie masz już ponad 30 książek! Wspaniały wynik!
Inspiracje są absolutnie wszędzie. Wsłuchuję się w ludzi, podglądam ich codzienność, zapisuję w głowie okruchy zdarzeń... Czasem wystarczy jedna sekunda – i już wiem, że mam materiał na całą historię. Mam taki osobisty zwyczaj – 1 listopada odwiedzam groby moich ukochanych artystów na Powązkach. Zawsze zapalam światełko dla Joanny Chmielewskiej, Ireny Kwiatkowskiej, Violetty Villas, Hanki Bielickiej... To dla mnie ważne, bardzo symboliczne chwile. Ostatnio, wracając z cmentarza do domu, słuchałem Madonny. Akurat poleciał jej utwór „Beautiful Killer”, który bardzo lubię. I wtedy, dosłownie w ciągu trzech minut i dwudzisetu sekund, w mojej głowie narodziła się cała fabuła nowej książki. Błysk! Tak po prostu. Książka nosi tytuł „Piękny Zabójca”.
- A gdybyś miał napisać książkę w zupełnie innym gatunku niż dotychczas?
Nie planuję uciekać daleko od komedii. Ktoś przecież musi dbać o to, by na naszych twarzach częściej gościł uśmiech – nawet podczas codziennych spacerów ulicą. Poza tym, komedia kryminalna to tak pojemny gatunek, że można w niej flirtować z innymi konwencjami co pięć minut. Flirtowałem już ze slasherem, potem z thrillerem... A teraz, dzięki najnowszej części serii „Gorset i szpada”, zatytułowanej „Zagubiona relikwia”, z przyjemnością zanurkowałem w świat powieści historycznej. I czuję się tam jak u siebie.
- Tempo masz iście… zabójcze!
Książka goni książkę. Jeśli miałbym to podsumować jednym słowem – powiedziałbym: dziesięciolecie. To mój jubileusz. I właśnie dlatego postanowiłem zaszaleć – w tym roku aż sześć premier i pięć wznowień. Totalne tempo! Ale to też ostatni raz, kiedy tak pędzę bez opamiętania. A potem ruszam w świat. Czas na zasłużone wakacje, naładowanie baterii i chwilę oddechu.
Czytaj też: Alek Rogoziński: Mam jedno niezawodne źródło inspiracji. Są nim ludzie

- Bo nawet książę kryminału potrzebuje czasem regeneracji! Mam nadzieję, że wśród tych premier jest kontynuacja „Zagubionej relikwii”. Jak mogłeś zakończyć historię w takim momencie… Nie masz litości!
Ale nie spoileruj! Wiesz z czego to wynika? Zainspirowałem się Remigiuszem Mrozem. Uwielbiam go! I absolutnie nie dziwię się, że dziś jest jednym z najpopularniejszych pisarzy w Polsce. Mimo ogromnego sukcesu, jaki odniósł, pozostał sobą – i do tego jest niesamowicie sympatycznym człowiekiem. Pamiętam, jak podczas jednego ze spotkań autorskich ktoś z czytelników powiedział: „Bo te pana książki zawsze kończą się w tak oczywisty sposób, a nie jak u Remigiusza, gdzie z wypiekami na twarzy czekamy miesiącami na rozwój wydarzeń.” Przyznałem im rację. I właśnie wtedy postanowiłem to zmienić! Zrobiłem zakończenie, które zostawia czytelnika z myślą: „O nie! To nie może się tak skończyć!” – dokładnie tak, żeby było nieoczywiste. I teraz sam mam wypieki na twarzy, czekając na reakcje czytelników.
- Udało się!
Tylko rozczaruję Cię, bo wszystko wyjaśni się na początku 2026 roku. Muszę zakończyć inne serie.
- Wracając do „Zagubionej Relikwii”, cofnąłeś się aż do XVII wieku. Pieczołowicie opisywałeś czasy Marysieńki i Jana Sobieskiego. Co Cię do tego natchnęło? Tęsknota za przeszłością? Uwielbienie dla historii?
Szefowa jednego z wydawnictw zaprosiła mnie na kawę. Usiadła naprzeciwko mnie i zakomunikowała, że ma pomysł, który chciałaby zrealizować. Chciała stworzyć historię o „polskich Bridgertonach”. W mojej głowie zakiełkowała inna myśl. Najmniej wiedziałem o czasach sarmacji, Sobieskiego i Marysieńki. Zamknąłem się w domu na cały miesiąc i obłożyłem książkami. Wertowałem tysiące stron. W tym czasie, dzięki specjalnym projekcjom na YouTubie, spacerowałem wirtualnie po XVII-wiecznej Warszawie. Tak wszedłem w ten świat, że kiedy odbierałem paczkę od kuriera, powiedziałem do niego: „Azaliż dokumenta podpisać muszę” [śmiech].
- Wykonałeś nad tą sagą olbrzymią pracę.
To było naprawdę trudne zadanie. Musiałem całkowicie zapomnieć o współczesnej Warszawie i wyobrazić sobie, że właściwie… nie ma niczego poza Zamkiem Królewskim – choć w zupełnie innej odsłonie niż dziś. Wokół tylko dwory magnackie, reszta świata jakby nie istniała. Zanurzyłem się w tamtej epoce całym sobą. Zgłębiałem kulinarne zwyczaje XVII wieku – opisałem, czym się raczono i jak, aż sam miałem ochotę rzucić wszystko i wpaść na ucztę. Ale największym wyzwaniem okazały się opisy stylizacji. Na szczęście trafiłem na fenomenalną lekturę opracowaną przez studentów, którzy jeden do jednego odtworzyli stroje z tamtego okresu. To było bezcenne źródło wiedzy. Z czasem doszedłem do wniosku, że choć brakowało tam całego technologicznego anturażu naszych czasów, to żyło się… po prostu łatwiej. Psychicznie. Ludzie naprawdę pielęgnowali relacje – nie zerkali co chwilę na powiadomienia w telefonach. Ten powrót do XVII wieku stał się dla mnie strefą komfortu. Chętnie się w nią zanurzyłem – i nie ukrywam, że z wielką przyjemnością.
- Wracając do Twojej niedalekiej przeszłości. Nie tęsknisz za pracą w redakcji? Jeszcze nie tak dawno mijaliśmy się na korytarzach jednego z wydawnictw.
Skąd! Niektóre gwiazdy dały mi wtedy nieźle popalić – wcale za tym nie tęsknię! (śmiech) Ale żeby była jasność – to był fenomenalny czas w moim życiu. Poznałem artystów, których zawsze chciałem poznać. No i zobaczyłem show-biznes od zupełnie innej strony. Tej nieoczywistej, tej zakulisowej. Z perspektywy widza wszystko wygląda pięknie – światła, kamery, blichtr. A tak naprawdę sukces to nie tylko talent, pracowitość i dobre intencje. To również trudne wybory, zakulisowe rozgrywki i sporo… mroku. To doświadczenie mocno wpłynęło na moje pisanie – odreagowałem je w kilku kryminałach. Artyści może i odebrali mi kawał życia swoimi dąsami, ale ja się „zemściłem” – i rozprawiłem się z nimi na kartach „Ukochanego z piekła rodem”. (śmiech) Wiesz, jakiś czas temu byłem na koncercie Cyndi Lauper – to jej pożegnalne tournée. Jest w świetnej formie, śpiewa znakomicie, rusza się jak za dawnych lat – nic nie wskazuje na to, że powinna kończyć karierę. A jednak w którymś momencie wygłosiła poruszającą mowę: mówiła, że często boimy się zamykać kolejne rozdziały życia. Niepotrzebnie. Przecież nie wiemy, co nas czeka dalej – a to może być fascynująca przygoda. Zgadzam się z nią całkowicie. Mam dokładnie tak samo.
- Jednym z Twoich zamkniętych rozdziałów była praca w radiu. To właśnie tam zaczęła się Twoja dziennikarska droga.
Tak, to był początek. I wtedy radio naprawdę było jeszcze czymś, co nazywam dziś „przyjaznym teatrem wyobraźni”. Od zawsze pasjonowała mnie muzyka, więc przynosiłem do studia własne płyty. Setki kompaktów. Pół mojej skoliozy kręgosłupa to efekt dźwigania ich na plecach! (śmiech) Za mikrofonem spędziłem blisko 15 lat. I z bólem serca muszę przyznać, że z czasem radio przestało być tym, czym było kiedyś. Prezenter stał się połączeniem pogodynki i zegarynki. Pamiętam doskonale swoją ostatnią audycję. Chwilę wcześniej odbyłem rozmowę z moją panią dyrektor, która dolała oliwy do ognia. Wróciłem do studia, zamknąłem się na trzy godziny i puszczałem wyłącznie piosenki Madonny. A potem powiedziałem: „No, to było na tyle” – i wyszedłem z radia. Nigdy nie wróciłem.

- Pamiętasz swoje początki jako pisarz?
To było całkiem interesujące doświadczenie. Usiadłem kiedyś naprzeciwko pewnego pana – eksperta od rynku wydawniczego. Zadał mi proste pytanie: „Jakie jest pana marzenie?” Odpowiedziałem bez wahania, zgodnie z prawdą: „Chciałbym pisać i móc się z tego utrzymywać”. Potrzebowałem zmian. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się półgębkiem i rzucił: „A, no to musi pan zmienić gatunek. Z komedią to pan daleko nie zaleci. Polacy nie mają poczucia humoru, komedia to stracona pozycja”.
- Nie wiedział, z kim ma do czynienia [śmiech]. Dziś masz na swoim koncie ponad milion sprzedanych egzemplarzy i kilkadziesiąt książek.
I choć wtedy mówiono mi, że z komedią nic nie osiągnę, teraz mogę śmiało powiedzieć – to właśnie humor był i jest moją siłą. Chciałbym dziś usiąść naprzeciwko tego pana, spojrzeć mu prosto w oczy i po tych dziesięciu latach powiedzieć jedno: udało się. To kompletna bzdura, że Polacy nie mają poczucia humoru! Mamy – tylko czasami próbujemy je ukrywać, bo boimy się, co pomyślą inni.
Nie wiem, czy to zauważyłaś, ale żyjemy w czasach udawania. Uśmiechamy się na Instagramie, a w środku często jesteśmy kompletnie rozbici. I wiesz co? Jeśli jesteśmy nieszczęśliwi – pokażmy to. Może komuś to pomoże, może ktoś się w tym odnajdzie. A jeśli mamy dobry humor – dzielmy się nim, bo przecież dostajemy od świata to, co sami mu dajemy. To może i banał, ale życie naprawdę składa się z prawd banalnych. I właśnie one – te najprostsze – sprawdzają się najlepiej. Trochę jak w kryminale: ta najbardziej podejrzana postać okazuje się mordercą, ale ponieważ była zbyt oczywista, nikt jej nie podejrzewa… I wszyscy na końcu mówią: „Wow, to jednak ona!”. Tak samo jest w życiu. Trzymajmy się tych prostych zasad – bo to one pomagają nam przetrwać wszystko.
- A ja życzę Ci, żeby ten etap, w którym dziś jesteś trwał jak najdłużej!
Nie wiem, czy będzie trwał wiecznie, ale na razie jest fajnie. I bardzo to lubię. Chociaż świetnie się przy tym bawię, trzeba przyznać jedno – pisanie to potwornie samotna robota. Tylko ty, komputer, pusty pokój i hektolitry earl greya. To trwa przez miesiąc, dwa, czasem trzy. Siadam do pisania wieczorami i mogę pisać do rana. To mój czas. Dlatego kiedy w końcu wyrywam się do ludzi, ruszam w trasę i spotykam z czytelnikami – nie mogę się nagadać!
- W swoich książkach bawisz humorem. Czy śmiech jest lekiem na wszystko?
Na pewno nie zaszkodzi, a może uratować! W moim przypadku śmiech to nie przypadek – to wypracowany mechanizm obronny. Sposób na to, by jakoś ogarniać rzeczywistość, która – nie oszukujmy się – potrafi zgrzytać na całego. Każde wydarzenie, niezależnie od kalibru, można przeżyć na dwa sposoby: załamać się, płakać, rwać włosy z głowy… albo zatrzymać się, przemyśleć, wyciągnąć lekcję i ruszyć dalej. Mam na to świetny przykład z życia. Pamiętam, jak razem z moją mamą pojechałem kiedyś na pogrzeb. Ksiądz, który prowadził mszę, miał wyraźną wadę wymowy i wymawiał wszystko zupełnie inaczej, niż powinno to wybrzmiewać. W pewnym momencie dopadł mnie taki atak śmiechu, że musieliśmy wyjść z kaplicy. Mama spojrzała na mnie z powagą i oznajmiła: „To był ostatni pogrzeb, na który poszedłeś ze mną”. Mówię o tym, bo mam to gdzieś głęboko w sobie – dla własnego komfortu psychicznego lubię szukać w życiu jego groteskowych stron. Bo przecież życie takie właśnie jest: nieustannie przeplata momenty tragiczne z tymi kompletnie absurdalnymi, czasem nawet zabawnymi. Kiedyś ktoś powiedział mi, że powinienem pielęgnować to moje groteskowe spojrzenie. Że to nie wada, tylko tarcza obronna – i coś w tym jest. Dlatego świadomie dbam o swoje poczucie humoru, o ten ironiczny filtr, przez który patrzę na świat. Bo, szczerze? Nie znam lepszej broni, którą mógłbym użyć w starciu z rzeczywistością.
- Na pewno taki mechanizm obronny przydaje się na co dzień. I to też przemycasz w swoich książkach. Zwłaszcza, że żyjemy w dość niepewnym świecie.
Nie wiadomo, co przyniesie jutro. Żyjemy w rzeczywistości popandemicznej, w obliczu cały czas trwającej wojny, mamy traumę, której jeszcze nie przepracowaliśmy. A co gorsza – wielu z nas nawet nie zdaje sobie sprawy, że ją nosi. Dlatego tak desperacko szukamy bezpiecznych przestrzeni. Czegoś, co daje nam ulgę, choćby na chwilę. Nie wiesz, jak będzie wyglądało twoje życie za dzień czy dwa, ale sięgasz po dobrą książkę – i zaczynasz się śmiać. Albo bawisz się z kotem i nagle ten dzień staje się lepszy. Bo życie nigdy nie jest czarno-białe. Nie jest ani totalnie beznadziejne, ani całkowicie euforyczne. Ono toczy się gdzieś pośrodku – i właśnie tam próbujemy się odnaleźć.
- Wspominałeś też, że Twoje spotkania autorskie to standupy.
Mógłbym podczas nich rozmawiać godzinami! Ta samotność, której doświadczam podczas pisania, sprawia, że kiedy wychodzę do ludzi – chłonę te chwile radości całym sobą. Z każdego spotkania autorskiego czerpię garściami. I uwierz mi – nie odpuszczam, dopóki nie rozbawię całej sali. Każde spotkanie jest wyjątkowe. Albo dzieje się coś absolutnie niepowtarzalnego, albo pada jakieś zabawne pytanie. A wiesz, jeszcze nie napisałem książki, w której morderstwo dzieje się podczas spotkania autorskiego. A nie – jednak napisałem! (śmiech) Ale czuję, że ten motyw jeszcze kiedyś wróci. Bo takich spotkań nie da się zapomnieć – a dobre inspiracje zawsze znajdą drogę na papier.
- W jednym z wywiadów podkreślałeś, że pisarze i artyści to najwięksi złodzieje - kradną zachowania, historie, opisy charakteru czy postaci. Co ostatnio sam tak… przygarnąłeś?
Niech pomyślę. Ostatnio bardzo dawno nic nie ukradłem! Przypomniałaś, że muszę powrócić do kradzieży. Taką chyba sztandarową historią, taką kwintesencją i symbolem, była opowieść zasłyszana od mojej przyjaciółki, która była szefową firmy kurierskiej. Opowieść jest – delikatnie mówiąc – nie do podrobienia. Dwie panie. Jedna wyjeżdża do sanatorium, a drugiej zostawia pod opieką kota. Zwierzak, dość wiekowy, niestety umiera już następnego dnia. Opiekunka dzwoni do właścicielki i informuje o tragedii. Ta, ze łzami w oczach, mówi, że się tego spodziewała. Kot miał 18 lat i ciężko chorował. Prosi jednak, żeby przyjaciółka… wysłała jej zwłoki kota kurierem, bo chce go pochować w pięknych okolicznościach przyrody. Kobieta pakuje kota w pudełko po butach, umieszcza na nim naklejkę - „ostrożnie: szkło”, zamawia kuriera i… zaczyna się dramat. Kurier ma po drodze wypadek, paczki wypadają z bagażnika. Zaciekawiony, co takiego „stłukło się” w środku, otwiera pudełko i widzi martwego kota. Jest przekonany, że to on go zabił. W panice zakopuje zwłoki w lesie, a na pobliskim placu budowy znajduje identycznego dachowca. Zabiera go do weterynarza, faszeruje „głupim jasiem” i dostarcza nowego kota właścicielce. Następnego dnia kobieta pyta przyjaciółkę: „Pochowałaś już pupila?” A ta odpowiada: „Ale co ja miałam pochować?! W nocy mi pół pokoju zdemolował!”. I tak oto dostała nowego kota na kolejne kilkanaście lat życia. A ja... wierzę, że kurierzy naprawdę nie mają lekko. Zresztą sam kiedyś doprowadziłem jednego z nich niemal do zawału. Pracowałem nad książką i zastanawiałem się nad pewnym technicznym szczegółem. Podpisując dokumenty, zupełnie mimochodem zapytałem: „Jak pan myśli, ile czasu będą się rozkładać zwłoki, które aktualnie trzymam w wannie wypełnionej kwasem?”. Jeszcze nikt nie zbiegał po schodach tak szybko jak ten kurier! Następnego dnia postanowiłem go przeprosić. Przychodzi kolejna paczka, znowu ta sama firma. Otwieram drzwi, a tam dziewczyna. Patrzy na mnie i bez ceregieli rzuca: „To pan jest tym świrem?” „No... chyba ja”, skwitowałem. „To dobrze”, odpowiedziała z uśmiechem. „Kolega się pana boi, więc teraz ja będę pana obsługiwać. Ale proszę się nie martwić, ja jestem jeszcze bardziej świrnięta”.

- Możesz spokojnie tworzyć scenariusz filmowy (śmiech). No właśnie, czemu żaden jeszcze nie powstał?
Z filmem bywa ciężko. Mamy naprawdę świetnych scenarzystów – ale głównie tych, którzy specjalizują się w dramatach. Kiedy temat dotyczy narkomanii, alkoholizmu, szarych osiedli i wszelkiego rodzaju patologii – wtedy naprawdę mamy nieograniczone pole do popisu. Ale przepraszam, że to powiem: nie mamy dobrych scenarzystów komediowych. I to jest problem. Komedia – zwłaszcza ta dobrze napisana, z wyczuciem, lekkością i błyskotliwością – to u nas wciąż towar deficytowy. Kiedyś wpadł mi w ręce scenariusz na podstawie „Skradzionego klejnotu”, czyli pierwszej części serii „Gorset i szpada”. To miała być lekka komedia, z finezją, błyskiem, puszczeniem oka do widza. A co dostałem? Moralitet o bolesnym dojrzewaniu siedemnastolatki w XVII wieku. Pomyślałem wtedy: „Ale ponuro... i to na podstawie mojej książki?! Jak to się w ogóle stało?!”. Choć sprzedałem prawa do ekranizacji czterech książek, wszystkie utknęły na tym samym etapie – budowy scenariusza. I jeśli ktoś miałby ochotę się tego podjąć – zapraszam z otwartymi ramionami! Mam nawet swoją wymarzoną obsadę do „Gorsetu i szpady”. Od początku widziałem w roli Piera Macieja Musiała. Obserwuję jego rozwój od lat i jestem przekonany, że to jedyny aktor z odpowiednią dozą bigla i odwagi, by tę rolę unieść. Ale trzeba się spieszyć zanim Maciej się nie zestarzeje! (śmiech) Dlatego apeluję do wszystkich scenarzystów: pomyślcie, jak zrobić dobrą komedię.
- Napisanie dobrej komedii kryminalnej to też prawdziwa sztuka!
Joanna Chmielewska, nasza literacka matka chrzestna komedii kryminalnej, powiedziała kiedyś, że to najtrudniejsza ze wszystkich form literackich. I miała absolutną rację. Bo tutaj naprawdę trzeba pogodzić ogień z wodą – tragedię morderstwa z lekkością komedii. Ale to dopiero początek wyzwań. Komedia to niezwykle subiektywny gatunek – każdy z nas ma inne poczucie humoru, inne punkty zapalne, inne rzeczy go bawią. Trzeba to wszystko wypośrodkować, żeby trafić do jak najszerszej grupy czytelników. A to już jest sztuka!
- Czy jest coś, z czego nie żartujesz? Zarówno w książkach, jak i na spotkaniach?
Kiedyś sobie obiecałem, że nie tknę trzech rzeczy i staram się tego przestrzegać. Nigdy nie żartuję z poważnych chorób. Przenigdy nie tykałem żadnego tematu związanego z krzywdą dzieci. W literaturze nie akceptuję też jakiejkolwiek krzywdy wyrządzonej zwierzakom. Nie potrafiłbym tego nawet dobrze opisać!
- W ostatnim czasie wiele mówi się o roli nowych technologii, a temat AI nie schodzi z nagłówków. Niektórzy drżą w obawie przed tym, że pozbawi ich pracy. Artystyczne zawody – w tym pisarze, mogą być spokojni? Jak do tego podchodzisz?
Hmm, ostrożnie. Nie wydaje mi się, by sztuczna inteligencja – przynajmniej na tym etapie – miała zdolność abstrakcyjnego myślenia. A to przecież fundament każdej literatury. I oby nigdy się tego nie nauczyła, bo to mogłoby oznaczać koniec naszego gatunku. W przypadku literatury faktu – tu już zaczyna się robić niepokojąco. Myślę, że ci wszyscy, którzy tworzą książki historyczne, reportaże, opracowania – właśnie oni mogą mieć powody do obaw. Bo w ich pracy liczą się przede wszystkim fakty, a nie abstrakcyjna kreacja. A to sprawia, że AI staje się dla wydawców coraz bardziej kuszącą alternatywą. Co innego beletrystyka. Tu wszystko opiera się na wyobraźni, na tworzeniu światów, na czymś ulotnym i nieuchwytnym. Czymś, czego – jestem o tym przekonany – sztuczna inteligencja jeszcze długo nie pojmie. Owszem, można ułożyć ładne zdania, napisać zgrabną scenę… Ale tej iskry – tej chwili, kiedy w ludzkim mózgu nagle rodzi się pomysł – tego AI wciąż nie potrafi. I, mam nadzieję, długo jeszcze nie będzie potrafiła. Sztuczna inteligencja pozostaje – i oby pozostała – odtwórcza, a nie twórcza. Dlatego na razie śpię spokojnie. Ale wróćmy do tej rozmowy za pięć lat. Może wtedy ten spokój już nie będzie taki oczywisty… Bo jeśli naprawdę nauczymy maszyny abstrakcyjnego myślenia – tego, co dziś jest zarezerwowane wyłącznie dla ludzi – to będzie, w moim odczuciu, powolny koniec ludzkości. Choć... może brzmię teraz jak moja praprababcia, która nigdy nie wsiadła do tramwaju elektrycznego, bo wierzyła, że skoro nie ciągnie go koń, to musi go nieść sam diabeł.
- Przed naszym wywiadem poprosiłam sztuczną inteligencję o to, by stworzyła mi kilka pytań – oryginalnych, niebanalnych, zaskakujących! Pozwolę sobie przytoczyć jedno z nich. Jesteś gotowy?
Dawaj!
- Twój humor jest pełen ciętych ripost i zaskakujących zwrotów akcji. Jak byś opisał swoje poczucie humoru, gdybyś miał porównać je do jakiegoś stylu muzycznego?
Ha! Porównałbym go do występu Nemo na ubiegłorocznej Eurowizji. Pamiętasz? To był totalny mix wszystkiego ze wszystkim: pop, rock, opera, rap... Miszmasz, który z pozoru nie powinien działać, a jednak sprawiał, że trudno było oderwać wzrok i nie uśmiechnąć się pod nosem. No, chyba że ktoś żyje w przekonaniu, że facet w baletowej sukience to zagrożenie moralne i trzeba natychmiast wzywać egzorcystę. Ale jeśli masz w sobie choć odrobinę luzu i dystansu – to łapiesz, że w tym wszystkim była też ogromna dawka autoironii i komediowego pazura. I właśnie dlatego to chwyciło.
Sprawdź też: Blanka o Justynie Steczkowskiej: „Zazdroszczę jej!”. Mówi o problemach ze swoim występem na Eurowizji
- Słyszę, że trafiłam na fana Eurowizji.
To moje absolutne guilty pleasure. Przez lata skrywałem tę miłość, jakbym miał się przyznać do czegoś wstydliwego. Bo przecież Eurowizja – w oczach wielu – to synonim kiczu, coś jak disco polo (którego, swoją drogą, nie słucham!). Ale potem przyszło młodsze pokolenie i bezceremonialnie powiedziało mi, że jestem ramolem, jeśli się tego wstydzę. Bo Eurowizja jest cool. I teraz mówię to głośno – kocham ten festiwal i już się tego nie boję!
- Kibicujesz Justynie Steczkowskiej?
Mocno trzymam za nią kciuki. Uważam, że nawet gdyby zajęła drugie miejsce byłoby to ogromnym sukcesem. To, jak działa przed konkursem jest absolutnie zjawiskowe. Naprawdę ją za to podziwiam. Justyna pokazuje, że metryka to tylko cyferki – a wiek? Można go śmiało „przekręcić” na własnych zasadach. Jej energia, wygląd, głos i to, jak świetnie odnajduje się w świecie nowoczesnych technologii – to jest coś absolutnie inspirującego. Przy okazji widać, że Justyna ma ogromny dystans do show-biznesu i za to ją kocham jeszcze bardziej. Bo dla mnie dystans, zwłaszcza do samego siebie, to jedyny sposób, żeby pozostać normalnym człowiekiem. Gdy go zagubimy i zaczniemy się traktować jak ósmy cud świata… to cóż, pora powoli rozglądać się za trumną.
____________________________
Alek Rogoziński
Dziennikarz, pisarz, autor popularnych komedii kryminalnych i powieści obyczajowych. Wśród jego najbardziej znanych tytułów znajdują się: „Jak Cię zabić, kochanie?”, „Teściowe muszą zniknąć”, „Nieboszczyk sam w domu”, „Babka z zakalcem” oraz „Dom tajemnic”.
W 2019 roku jego kryminał „Raz, dwa, trzy... giniesz ty!” został przeniesiony na deski teatru. Trzy lata później, w 2022 roku, otrzymał prestiżową nagrodę Złoty Pocisk za całokształt twórczości. Książki sygnowane jego nazwiskiem sprzedały się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy.
Prywatnie - pasjonat podróży, fan Madonny i Jima Morrisona, miłośnik herbaty Earl Grey, włoskiej kuchni, gry w kręgle oraz gier karcianych.
