Reklama

Skąd czerpie Pan pomysły na fabułę swoich książek?

Alek Rogoziński: Słucham opowieści ludzi, obserwuję ich, notuję w pamięci... Czasem wystarczy tylko moment. Tak było na przykład z powieścią „Teściowe muszą zniknąć”. Jechałem tramwajem za dwiema damami w pięknym wieku, które kłóciły się o politykę. W momencie, kiedy już byłem pewny, że za moment panie przejdą od wymiany opinii do rękoczynów, nagle jedna z nich rzekła: „A, i jeszcze chciałam ci powiedzieć, że zamówiłam róże, a nie jakieś tam lilie!”, a druga odpowiedziała: „No przecież! Lilie to idiotyzm!”. Po chwili zorientowałem się, że jedna z nich jest matką pana młodego, a druga – panny młodej. I że razem przygotowują ślub i wesele swoich dzieci. Odkąd zeszły z polityki, zaczęły się nagle zgadzać ze sobą we wszystkim, a głównie w tym, że ich dzieci to jakieś ciapciaki i nie wiadomo, kto je wychował. Pewnie ojcowie. Tak mnie obie zainspirowały, że nawet nie dojechałem tam, gdzie planowałem, tylko wysiadłem w połowie drogi, wróciłem do domu i w ciągu kwadransa miałem stworzoną cała fabułę powieści o dwóch teściowych. Podobnie było z nową powieścią „Bardzo cichy rozwód”. Inspiracją do jej powstania była zasłyszana przeze mnie awantura o to, czy powinno się zburzyć Pałac Kultury. Podsunęła mi ona pomysł opowieści o małżeństwie, które rozstaje się w tak cichy sposób, że aż przez przypadek burzy ten zabytek.

Reklama
materiały prasowe

Czy po latach pisania zaskakiwanie czytelników staje się łatwiejsze?

A skąd! Ciągłe zaskakiwanie czytelników to najtrudniejsza część pisania. Nie można się powtarzać, nie można dwa razy serwować tego samego dania, bo przestanie smakować. Element niespodzianki zawsze jest potrzebny. I to nie tylko w literaturze, ale każdej formie sztuki. Bohaterowie powieści mogą być ci sami, ale ich przeżycia i przygody za każdym razem muszą być inne i odbywać się w innym anturażu. Myślę, że gdybym zaczął się powtarzać, to pierwszy umarłbym z nudów.

Paweł Płaczek

Ma Pan swoje pisarskie rytuały, zwyczaje?

Owszem, kilka by się znalazło. Muszę mieć ciszę. I o ile muzyka towarzyszy mi od dzieciństwa wszędzie, to przy pisaniu nie uznaję nawet tej najbardziej relaksacyjnej. Nie siadam do pisania wcześniej niż o dwudziestej. Tak jakoś mam ustawiony zegar biologiczny, że mniej więcej do południa nie wiem za bardzo nawet, jak się nazywam, a co dopiero, jak układać zdania. Za to nocą mogę spokojnie siedzieć i pisać nawet do czwartej, piątej nad ranem. No i jeszcze jedno. Przy pisaniu wypijam hektolitry earl greya.

Jako autor komedii kryminalnych testuje Pan swoje żarty, zanim ujrzą światło dzienne?

Nigdy. Tym bardziej że, jak już wspomniałem, piszę nocami i gdybym zaczął dzwonić na przykład o trzeciej w nocy po ludziach i testować, czy śmieją się z moich żartów, to zapewne szybko stałbym się najbardziej samotną osobą na planecie. Poza tym moi znajomi są przyzwyczajeni do mojego poczucia humoru i nie ma tu już efektu spontaniczności. Idę więc na żywioł, mając nadzieję, że – jak to mówi młodsze pokolenie – „załapię fazę” z moimi czytelnikami.

Paweł Płaczek

Ma Pan bliski kontakt z czytelnikami – to wartość dodana do fachu?

Zawsze to powtarzam: pisanie to cholernie samotna robota. Spędza się setki godzin w pustym pokoju w pojedynkę. Po takim miesiącu, czasem dwóch, czuję potrzebę wyjścia do ludzi, pogadania z nimi, popatrzenia im w oczy, wspólnego pośmiania się, pożartowania. Mój agent twierdzi, że przerobiłem wieczorki autorskie w literacki stand-up i że kiedyś przez trzy spotkania z rzędu udało mi się – gadając po dwie godziny na każdym – nie zająknąć się ani słowem o swoich książkach. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, żeby dać czytelnikom odrobinę wytchnienia od tej coraz bardziej zgrzytającej i przygnębiającej rzeczywistości i sprawić, aby – jak to kiedyś podsumowała jedna z uczestniczek spotkania – „od śmiechu rozmazał mi się kunsztowny makijaż”.

Reklama

Materiał powstał z udziałem wydawnictwa Filia

Reklama
Reklama
Reklama